Loading...

Londyńskie (epi)centrum


Centrum Londynu mam w pamięci jako miejsce mało przyjazne i drogie. Nie było mnie na nic stać, a już szczególnie nie na piwo, bo każdy funt odłożony i przywieziony do Polski w 2006 roku się liczył. Teraz się w zasadzie też powinien był liczyć, no ale inwestuję we wspomnienia.


Po dojechaniu pociągiem na stację Waterloo otoczył nas gwar i tłok, który miał nam towarzyszyć przez większą część spaceru po centrum. Wrażenie robią dwie rzeczy – absolutny panświatowy misz masz ludzi, jakich się wszędzie mija, oraz gigantyzm budynków rządowych. Rozumiem przy tym, że kiedyś ten gigantyzm sprawiał, że obce poselstwa pokorniały na jego widok, ale przy wspomnianym misz maszu Londyn i Anglię w rozszerzeniu raczej czekają nieciekawe czasy, szczególnie że ten gigantyzm nie sprawia, że przybyszom odchodzi chęć manifestowania swoich radykalnych zapatrywań, a z kolei symultanicznie policja dokonuje wyrywkowych aresztowań autochtonów, którzy internetowo ośmielają się zapytać o celowość przyzwolenia na takie manifestacje napływowej siły.

Z tego punktu widzenia Anglia jawi się autorytarna niczym Singapur, tyle że w Singapurze za mordę trzymani są wszyscy, jest czysto i bogato.


Nie wyprzedzając jednak wydarzeń, wycieczka miała na celu pokazanie dzieciom miasta, tak więc udaliśmy się od razu do pierwszego multitapu. Waterloo Tap urządzony obok Waterloo Station to w zasadzie przejście pod mostem zaadaptowane na potrzeby lokalu. Jedno pomieszczenie wypełniające kamienny łuk estakady, gąszcz stolików oraz bar z dwudziestoma kranami; co ciekawe, typu czeskiego, czyli na odkręt.


Jedyny wolny stolik był prawdopodobnie dlatego wolny, bo ciągnęła doń woń z toalet, które wyposażono w kostki do pisuaru o smrodzie przypominającym nadgnitą wołowinę, zalegającą między zębami ludzi, którzy nie słyszeli o takim wynalazku, jak nić dentystyczna. Coś okropnego, ale wciąż lepsze od nadal popularnych w Anglii chipsów octowych.


Lokal otrzymuje ode mnie plus za proporcjonalne ceny za połowę pinty, ale dwa minusy za płatność ograniczoną do kart płatniczych – płacenie gotówką jest dla mnie kwestią zasad, dla których chętnie rezygnuję z wygody. Szkoda też, że nie było żadnych pomp, wszak dla nich tutaj między innymi przyleciałem, ale wybór był całkiem, całkiem.


Chummy Bluster Bitter
– pięknie kwiatowy i ciasteczkowy bitter, echo truskawki i dojrzałego jabłka, trochę suszonych owoców, nagazowanie umiarkowane. Niezbyt gorzkie, ale wystarczająco dla balansu. Bdb. (7/10)
Ansbach & Hobday London Black Nitro Porter – piękny, czarny porterek, gładki i czekoladowy, z dużą ilością nut prażonego ziarna i przebłyskami borówek. Sesyjny w opór. Wyśmienite piwo. (8/10)

Czas gonił, zaś aura, jak już wspomniałem, nie sprzyjała, tak więc udaliśmy się na spacer wzdłuż Tamizy, a potem przez Westminster Bridge do dzielnicy rządowej. No i to był istny natłok wrażeń.


Plac zabaw poza normami unijnymi przy kole diabelskim London Eye, cały z drewna, mało bezpieczny i dlatego intrygujący dla dzieci.

Murzynka w tradycyjnym stroju z którejś części Afryki, odważnie uprawiająca prozelityzm i krzycząca w niebogłosy „No łon nids da hellfaja! Ewriłan nids da Dżizas of di Bajbol!

Grupa Rumunów uskuteczniająca na moście scam z trzema kubkami i ukrytą pod nimi, magicznie znikającą kulką. Przy okazji – przyznaję, jak zahipnotyzowany wyłączyłem rozum i dałem się nabrać. Jakby ktoś myślał, że (były) członek Mensy nie potrafi zrobić absolutnie głupich rzeczy. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem tak wściekły sam na siebie.


Manifestacje przed parlamentem – koordynowane w jakiś sposób, żeby szły równolegle. Jedna za odwołaniem jakiegoś torysa z parlamentu, druga za powrotem na łono Unii Oświęcim, znaczy się, Europejskiej.


Spacer wzdłuż parku przy Buckingham Palace dał chwilę wytchnienia, tutaj akurat było chyba więcej wiewiórek niż ludzi. Ale to tylko na chwilę. A, ciekawostka – jest ich tyle, że oficjalnie są klasyfikowane jako szkodniki i można do nich strzelać. Ale topić już nie wolno. Chodzi mi rzecz jasna o wiewiórki.


Dotarliśmy w końcu pod Trafalgar Square, gdzie znowu zmysły doznały niemalże kręciołka od mnogości manifestantów różnej maści. Grupa Murzynów przeciwko wojnie w Sudanie Południowym? Jest. Persowie demonstrujący za ponownym zainstalowaniem w Iranie Szacha, puszczający do tego jakiś rap w języku farsi? Oczywiście. Niema manifestacja członków prześladowanej w Chinach sekty Falun Gong? No czemu nie? Po prostu wszystko. Jestem ciekaw, czy te demonstracje trzeba zgłaszać i czy ktoś to koordynuje, zważywszy na mozaikę etniczną, kulturową i religijną, która w pewnych okolicznościach mogłaby zakończyć się rozlewem krwi, dosłownie „in da hellfaja”.




I to wszystko w otoczeniu architektury, która ma napełniać przybysza podziwem i lękiem, tyle że już tego nie robi z uwagi na rozdźwięk między jej fizycznymi atrybutami, a machnięciem na wszystko ręką przez autochtonów, wydających się pogodzonymi z postępującym rozkładem społeczeństwa. Fascynujące. Niemniej jednak centrum Londynu to niesamowicie żywiołowe miejsce, w którym, co przykuło moją uwagę, jest pełno rodzin z małymi dziećmi i średnia wieku jest dość niska, a na pewno dużo, dużo niższa niż w wielkich miastach w Niemczech.



Leicester Square to nic szczególnego, zielony skwerek, nad którym jednak góruje figura batmana na dachu kina, a w rogu przygrywała na gitarze jakaś ukraińska muzyczka. Tylko krótki deptak łączący ten skwerek z Trafalgar Square jest faktycznie urodziwy.


Niedaleko znajduje się Covent Garden, dzielnica z deptakami i kamienicami – nic szczególnego, szczerze mówiąc. W centrum jest hala targowa z punktami usługowymi, a naprzeciwko kościół. Miejsce jest bardzo popularne, ale nie wiem za bardzo, z jakiego powodu. 


zanikająca "stara" Anglia

No nic, na uboczu, od strony południowej jest bardzo wysoko oceniany pub, The Harp. Trzeba było sprawdzić.


Jestem chyba w stanie zrozumieć jego wysokie oceny, ale zarazem nie podpisuję się pod nimi. The Harp to bardzo ciasny, piętrowy lokal, popołudniu napakowany klientami. Zapachy łączą się w miks taniej wody kolońskiej, rozlanego piwa oraz cytrusowych chmieli od rozlanego piwa. Wszystko robi wrażenie speluny dla klasy robotniczej, poza cenami – 16 funtów za dwa piwa i wodę mineralną to nawet jak na Londyn dość sporo. Okej – jest w zasadzie nieturystycznie i jest gwarno, ale to nie wystarczy do wyczarowania miejsca, do którego lubi się wracać.


Około 20 kranów i pomp, sporo klasyki, są też nowofalowe crafty. Dark Star Hophead był maślano-ciasteczkowy z dodatkiem cytrusów, ale niezbyt intensywnych, w odróżnieniu od rustykalnej, dość mocnej goryczki. Słabe (4/10). Moor Stout to z kolei palony, czekoladowy, gładziutki, lekko ciasteczkowy stout z palono-kawowym posmakiem. Leciutka słodycz, a do tego charakterna goryczka z ziemistą komponentą. Świetne piwo (7,5/10)


Innego dnia udaliśmy się do Soho, gdzie spośród polecanych lokali wybrałem The Lyric. Soho to generalnie zabawowa dzielnica miasta, stąd też chyba ciężko tam znaleźć coś tradycyjnego. No i The Lyric tylko tradycyjnie się nazywa, wystrój ma też w stronę tradycji, ale nie emanuje tradycyjną atmosferą, ani nie jest skupiony na tradycyjnych piwach – selekcja raczej łypie w stronę nowej fali, choć coś klasycznego udało mi się wyłuskać.


Dorking Brewery One Best Bitter
– podany w temperaturze pokojowej, lekko maślany, mocno tostowo-ciasteczkowy i wyraźnie gorzki bitter. Estry wytłumione, są przebłyski kwiatowe. Proste, efektowne, bardzo smaczne. (7/10)
HB Charrington IPA – wyraźne nuty ciasteczek i migdałów, co daje wrażenie włoskich ciasteczek amaretto. Lubię te ciasteczka, ale migdałowość w piwach to zło. Ciut spleśniałego korka, więc być może coś z instalacją nie bangla. Poza tym mało się dzieje. (4/10)
Sambrook’s Pump House – gładkie, delikatne piwo, Ciasteczka z lekkimi akcentami cytrusowymi, wysoka pijalność. Bardzo dobre. (7/10)
Sussex Best – wiadomo, świetny bitter.

Pizza była smaczna, selekcja piw niezła, ale nie jest to miejsce z duszą. Nie wróciłbym.


Na zachód stamtąd znajduje się jedna z atrakcji turystycznych miasta, czyli Natural History Museum. Ja to prosty chłopak ze wsi jestem i z reguły nie lubię muzeów, ale to mi się spodobało, począwszy od pięknej klasycystycznej bryły budynku, przez ekspozycje, po darmowy wstęp. Tak, szczególnie darmowy wstęp chwycił mnie za serce.


Jest to miejsce na spędzenie dłuższej chwili. Ekspozycje ze szkieletami dinozaurów, ekspozycje o ziemi, ekspozycje o faunie, a nawet symulator trzęsienia ziemi w japońskim Kobe w 1995 roku. Odwzorowano sklep z piwami Asahi na półkach i platforma pod sklepem zaczyna się ruszać. Największe wrażenie zrobiła na mnie jednak główna hala z zawieszonym ze stropu szkieletem wieloryba. Piękne.


Udaliśmy się stąd do miejsca, po którym obiecywałem sobie najwięcej, a dostałem najmniej.

Cask Pub & Kitchen to drugi najwyżej oceniany pub na londyńskiej sekcji RateBeer, więc spodziewałem się petardy. Niestety był to raczej kapiszon.

Przeszliśmy na nogach przez jakieś brudne targowisko w brudnej dzielnicy na południe od Victoria Station. Z jednej strony mieliśmy szpaler tradycyjnych angielskich kamienico-domków, z drugiej obłożony ceglanym klinkierem, kaskadowy modernistyczny „housing prospect”, czy jak się to określa. Na parterze tego drugiego mieści się inkryminowany pub. Tradycyjny? Nie, nowoczesny. Przy czym nie jest to loftowa, czy chociażby czarno-stalowo-drewniana nowoczesność, tylko taka sprzed kilku dekad. W zasadzie miejsce mogłoby stanowić lobby w jakimś podrzędnym trzygwiazdkowym hotelu, którego manager stwierdził, że nie warto inwestować w ogarniętą projektantkę wnętrz, skoro w promocji w markecie jest brzydka, kolorowa wykładzina, która zrobi taki klimat, że hej!


Barman reprezentujący zdystansowaną szkołę matter-of-fact, w głośnikach Guns’n’Roses, klientela liczbowo mało imponująca w poniedziałkowe popołudnie, kranów i pomp około dwie dychy – przy czym selekcja jest po stronie nowej fali, nawet na pompach to nowoczesność dominuje, łącznie z jedną neipką na pompie (mamy tutaj fanów wygazowanych neipek?). Ucieszyłem się na widok The Kernel India Export Stout i dwóch porterów na pompach, ale nie mam pojęcia, czym takie miejsce bez duszy zasłużyło na tak wysokie oceny. Być może kiedyś było inaczej, a banda konformistów w recenzjach nie wpadnie na położenie się Rejtanem przed Rejtbirem.


Lunebrew Bitter
– ciasteczkowo-jabłkowy bitter po stronie estrowo-owocowej, w miarę wytrawny. Smaczny. (6,5/10)
Stealth Brewing Tiptoe – ciasteczkowo-herbaciany bitter, trochę kwiatowych nutek, półwytrawny finisz z chrupką nuta słodową, ciut orzechowy. Grzybno-korkowa nuta psuje potencjał. (5,5/10)
Acorn Old Moor Porter – gładki, pijalny porter, czekoladowy z nutką paloną, prosty, subtelne przebłyski ciemnych owoców z rejonu borówek. Goryczka umiarkowana. Bdb. (7/10)
Vibrant Forest Black Forest Porter – mocno owocowy, sporo nut jeżynowych, do tego trochę mlecznej czekolady, niska paloność, lekki kwasek. Finisz ziemisty z suszoną śliwką i wspomnianą nutą spleśniałego korka. (4,5/10)
Elephant’s School Peasants Revolt New World Hopped Red Ale – gładkie, ciasteczka, trochę orzechów i spleśniały korek. Nowofalowych chmieli wbrew nazwie nie czuć, ale może to i dobrze – byłby to fajny ejlik, gdyby tylko zadbano o higienę instalacji. (4,5/10)

Czyli selekcja średnio na jeża, no i kłopoty sanitarne z instalacją, a to wszystko przy dość solonych cenach. Ale nie, żeby to miejsce nie było ciekawe.


Siedzieliśmy na zewnątrz, od strony ulicy. Pimlico to ogółem dość obskurna dzielnica, tak ją przynajmniej odebrałem, więc nie dziwił mnie spory odsetek osób z widocznymi deformacjami fizycznymi, które mijały nasz stolik. Prawdopodobnie egzemplifikacja tego słynnego wyspiarskiego chowu wsobnego. Pod względem fonii sporo się działo – tu Murzyn na rowerze z głośnikiem BT i rapsami puszczonymi na pełny regulator, tam Pakol w Golfie, walący umca-umca, ile autoradio daje przy otwartych szybach. Taki Londyn właśnie pamiętam. No i pewna Angielka.

Ta siedziała dwa stoliki dalej. W średnim wieku, trochę nabombiona, prawdopodobnie również pod wpływem innych substancji wyskokowych. Wspomniany Pakistańczyk co chwila jeździł obok lokalu i za każdym razem był obrzucany stekiem wyzwisk („foookin łanka!”) przez wrzeszczącą, plującą przy tym niechcący przez wyrwy w krzywym uzębieniu kobietę, która być może wpadła w stan paranoi, twierdząc, że śniady golfista ją prześladuje. A być może coś w tym było, nie wiem.


Zaczęła wzywać policję, najpierw in persona, jak patrol przypadkiem przejeżdżał, potem zaczęła po nich dzwonić, cały czas w stanie mocno niezrównoważonym. Kiedy uchwyciła wzrokiem jakąś znajomą na rowerze, przywołała ją ku sobie i relacjonowała jej swoje słowne potyczki z elementem napływowym, cały czas dziko gestykulując butelką z szamponem, którą w międzyczasie wyjęła z torby.


Niestety, kiedy w końcu przyjechała policja, musieliśmy się zbierać, więc nie wiem, jak wyglądał finał jej perypetii. Za to widzieliśmy niedaleko na Victoria Station akcję policji w dużej liczbie, co narzuciło pytania o sposób przeprowadzania takich akcji w obliczu tego, że policja w Wielkiej Brytanii nie jest uzbrojona.

Poszliśmy nad Tamizę na statek, ale to już materiał na następne opowiadanie.

Waterloo Taps 3046074665702664801

Prześlij komentarz

  1. O, dzięki za ten wpis, świadomość których lokali unikać akurat bardzo się przyda. Mi ta żywotność miasta bardzo się spodobała przy ostatniej wizycie, różnorodność jest chyba estetyczną zaletą, jeśli oznacza mniej widocznych brytyjczyków..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przeca jemu chodzi tylko o przemycenie konfiarskich wy$rywów, jak to Anglia nieustannie upada. Czy tam Brytania.

      Usuń
    2. Jest estetyczną zaletą jeżeli mówimy np. o Europie wschodniej, natomiast odnośnie bardziej widocznego subkontynentu indyjskiego, to chów wsobny (małżeństwa w obrębie kuzynostwa) tyczy się podobno ponad połowy ludności, więc efekt może nawet przewyższać miejscowy ;)

      Usuń

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)