Loading...

Azory część II. Szmaragdowe wulkany.


Wyszedłem na zewnątrz, przeciągnąłem się, leniwie przeszedłem szerokość kamiennego tarasu i stanąłem przy parapecie z widokiem na ocean w ogródku naszego hostelu (Dwell Azores). Patrzyłem w dal i piłem Musa Psycho Pilsnera (trochę nut chleba i sporo niemieckiego chmielu – trawa, cytrynka, zioła, podkreślona goryczka, wytrawność – świetny pilsik bez wad 7,5/10). Patrzyłem na błękit bezkresu Wielkiej Wody i załamujące się na nim promienie słońca. W oddali widać było polujące na ryby stada mew, a miarowe ciskanie morskiej otchłani w postrzępione klify miało hipnotyzujący charakter. Zastanowiłem się, co sprawia, że w tym konkretnym miejscu na Ziemi czuję się tak wspaniale. I w końcu wymóżdżyłem – oto jestem z dala od centrum wydarzeń.

Niemalże pośrodku Atlantyku, z dala od ziem cyklicznie nawiedzanych przez wojny. Z dala od kłótni, charakteryzujących od zarania dziejów politykę wewnątrzeuropejską. Z dala od codziennych problemów, znojów i kłopotów. Z dala.


Izolacja Azorów od tak zwanego cywilizowanego świata jest obecnie już w głównej mierze ograniczona do geografii – od kiedy działają tanie linie lotnicze, w końcu spora część Portugalczyków z lądu stałego uzyskała i korzysta z możliwości odwiedzenia zachodnich rubieży swojego państwa. Tymczasem odizolowanie Azorów od reszty świata było do całkiem niedawna więcej niż iluzoryczne. Otóż do lat 70. na wyspach dostęp do prądu nie był kwestią oczywistą, istniejące elektrownie na paliwo olejowe nie zaspokajały całkowitych potrzeb archipelagu. Popularne z tego powodu były jeszcze wówczas lampy naftowe, które napełniano tranem wielorybim. Po okiełznaniu źródeł geotermalnych i wybudowaniu pierwszych elektrowni czyniących użytek z wulkanicznej aktywności wysp można było zacząć odchodzić od wielorybnictwa, które do wtedy cieszyło się sporym zainteresowaniem mieszkańców Azorów. Z czasem pojawiły się również wspomniane tanie linie lotnicze, umożliwiające zwykłym zjadaczom chleba dostęp do archipelagu za niewielką opłatą. Po dziesięcioleciach względnego zapomnienia Azory otworzyły się ponownie na świat.


Wypracowana we wcześniejszych czasach mentalność pokutuje jednak do dziś. Zgodnie z relacjami naszych gospodarzy, przeciętny Azorczyk wprawdzie od pracy nie stroni, ale zarazem wykonuje ją w takim wymiarze oraz na takim poziomie, żeby akurat starczyło na przeżycie. Ludzie nie są specjalnie zmotywowani do polepszenia warunków życiowych, a właściciele biznesów częstokroć cieszą się z braku klientów, w nadmiarze chętnych na ich produkty bądź usługi upatrując czegoś na wzór może nie plagi szarańczy, ale domowej inwazji mrówek.


Myślę jednak, że izolacja geograficzna, po części utrudniająca wypracowanie sobie wysokiego poziomu życia, tylko częściowo może być winiona za ten fatalizm. Ważniejszym czynnikiem wydaje się być sejsmiczna aktywność wysp, która nie przestaje spędzać ich mieszkańcom snu z powiek. Jeśli ma się tę pewność, że za kilka, no, może za kilkanaście albo jak Bóg da dopiero za dwadzieścia, czy trzydzieści lat gdzieś nieopodal wybuchnie wulkan, albo ziemia się zatrzęsie na tyle, żeby pogrzebać w gruzach kolejnych nieszczęśników, to człowiek jakoś sobie ten stan rzeczy musi zracjonalizować. Ot, chociażby poprzez przyjęcie życiowej filozofii, że nic nie jest stałe, więc nie warto nawet udawać, że jest inaczej. Ani się specjalnie starać.


Inną kwestią są warunki do uprawy oraz hodowli jedzenia – wyjątkowo korzystne z uwagi na panującą na archipelagu wieczną wiosnę. Walka z naturą o byt z tego punktu widzenia na Azorach nie była nigdy tak wymagająca, jak chociażby w północnej części kontynentu europejskiego. No i jest jeszcze kwestia estetyki tego miejsca. Otoczenie wiecznie urodziwe może człowieka rozleniwić. Azory są tak piękne, że nawet pod ołowianym niebem człowiek chłonie ich cudowną estetykę. Aż się pracować odechciewa.


No i jak połączymy te kwestie – piękne widoki oraz względnie tanie, łatwo dostępne surowce spożywcze najwyższej jakości, to... aż się chce grillować. I tutaj Azory mają ofertę skrojoną na potrzeby przywiązanego do grillowania człowieka ze wschodu – rozsiane w różnych miejscach, przy głównych, ale i bocznych szlakach komunikacyjnych, ogólnodostępne, darmowe, murowane stanowiska grillowe. Jest grill z rusztem; przywozisz węgiel bądź drewno, no i karmę rzecz jasna, i czujesz się jak u siebie.


Niektórym atmosfera swojskości aż za bardzo wchodzi w trzewia – kiedy dojechaliśmy do kolejnego punktu widokowego, Miradouro do Porto das Capelas na północnym wybrzeżu, okazało się, że ktoś zaraz przy stanowisku grillowym załatwił „dwójkę”, wyłączając je tymczasowo z obiegu.


Nie było to jedyne stanowisko – podobnie jak w Niemczech, tak i tutaj zarządcy dbają o to, żeby w punktach widokowych znajdowała się odpowiednia liczba miejsc do spoczynku, żeby chętni mogli się spokojnie napawać widokami. Lokalsi, jak zaobserwowaliśmy, potrafią sobie w takich miejscach urządzić całkiem wystawny piknik, z winem w kieliszkach, flambirowanymi kiełbaskami itede.


Zadowoliliśmy się w tym miejscu kilkoma piwami z głównego źródła craftu na Sao Miguel, czyli sieci marketów Continente Modelo. Wybór ogranicza się do craftowych eskapad koncernów oraz kilku bardziej znanych, faktycznie craftowych browarów, ale jak się nie ma, co się lubi... Musa Psycho Pilsner wszedł ponownie wzorowo, Bolina Nina Stout już dużo gorzej – ciut paloności, karmel, trochę czekolady i stanowczo zbyt dużo jagodowych estrów (4,5/10).


W tym miejscu można uskutecznić trekking szlakiem wzdłuż wybrzeża, mijając między innymi Tromba do Elefante, formację skalną przypominającą słonia, wchodzącego do Oceanu. Formacja jest jeszcze lepiej widoczna z Miradouro das Pedra Negras, skąd ma się widok na słonia, ale również czarne wulkaniczne skały, którymi jest pokryte wybrzeże – pozostałości dawnych erupcji wulkanicznych z daleka kojarzą się z czekoladową posypką na cieście.


Rzecz jasna wycieczka na Sao Miguel nie byłaby kompletna bez ujrzenia na własne oczy najbardziej ikonicznych widoków tej wyspy oraz na dobrą sprawę całych Azorów. Priorytetem numer jeden jest więc wyjazd na Sete Cidades.


Po drodze, wjeżdżając w głąb zachodniej części wyspy, mija się rozłożyste, pochyłe pastwiska pełne krów oraz kolejnego elementu azorskiego krajobrazu. Hortensji. Jak Boga kocham, takiego nagromadzenia wiecznie kwitnących giga-krzaków hortensjowych nie widziałem i nie wiem, czy jeszcze kiedyś zobaczę. To nie są małe krzaczki, które kwitną przez parę miesięcy, po czym marnieją, jak u nas. To są ogromne, rozłożyste krzaczyska, większe od człowieka, cały czas w rozkwicie. Pomysłowi lokalsi używają ich jako żywopłotów, rozgraniczających od siebie pola – w Wielkiej Brytanii pastwiska są poprzecinane płotkami z ułożonych warstwowo, nieociosanych kamieni, z kolei na Azorach funkcję graniczną pełnią szpalery krzaczysk z hortensjami. Określenie tego kwiatu mianem azorskiego chwastu idzie w poprzek estetyce, ale jest chyba zgodne z faktami – hortensje są tutaj wszędzie.

w tle małe jeziorko

Idealny przegląd elementów krajobrazu na wyspie panuje obok jeziorka Lagoa do Peixe. Piękne, kompaktowe jeziorko, tło z zielonych drzew, obok szpalery hortensji; z drugiej strony osuwisko ze skały wulkanicznej. Na wschód panorama pokrytych polami uprawnymi nizin środkowej części wyspy i dalej pnące się ku horyzontowi pasmo górskie. Magnificent.

ciągnący się na drugim planie wał jest obsadzony hortensjami

Różnorodność szmaragdowego otoczenia na Sao Miguel polega na tm, że na jednym wzniesieniu potrafi królować iglasty, europejski las, ale zjeżdżając niżej, przejeżdża się przez zagajnik z bujną, tropikalną roślinnością.


Droga na Sete Cidades prowadzi jednak ku nieboskłonowi, tak więc następnym przystankiem jest Miradouro do Pico do Carvao. Mając za plecami soczyste iglaki na wniesieniach – klimaty alpejskie – jednocześnie można podziwiać przestrzeń w kierunku wschodnim – mnogość polan i pastwisk poprzedzielanych hortensjowymi „płotami” oraz najwyższe wzniesienia wyspy, tonące w chmurach kilkadziesiąt kilometrów dalej.


Niedaleko znajduje się akwedukt do Carvao, szczelnie porośnięty zielskiem. Antyczna struktura, obok której oko przykuwają miarowe wzniesienia porośnięte kępkami lasów, jak na słowackim Spiszu.


Gwóźdź programu jest dostępny po zaparkowaniu przy Lagoa da Canalio. Niezłe obejście ma ta kanalia – piękne jezioro jest otoczone lasem liściastym i porośnięte krzaczorami przy brzegu. W jeziorze pływają ryby, częściowo całkiem słusznych rozmiarów, więc zgaduję, że w tym miejscu aktywność wulkaniczna jest na tę chwilę umiarkowana. Wygląda jak w Kanadzie, a przynajmniej jak na zdjęciach z Kanady.


Droga na Boca do Inferno jest w sporej części utwardzona; może i dobrze, zważywszy na to, jak gęsto jest porośnięty las w tej części wyspy – bez maczety ciężko by było się przebić, a nawet maczeta nie dałaby gwarancji sukcesu. Spacer umila koncert ptaszków, a otoczenie porośniętych mchem drzew daje raz po raz orzeźwiającym chłodem.

Wychodzisz z lasu i masz taki widok.

W końcu dochodzimy do Miradouro da Boca do Inferno i mamy przed sobą widok z pocztówek. Końcowa część szlaku prowadzi granią do punktu widokowego, skąd rozpościera się panorama na kilka kalder, czyli wulkanicznych kraterów, wypełnionych wodą. Lagoa de Santiago, Lagoa Rasa oraz dwie sąsiadujące ze sobą kaldery przy miejscowości Sete Cidades – Lagoa Verde i Lagoa Azul – tworzą krajobraz niemożliwy do adekwatnego ujęcia w słowach.

Jedno zdjęcie i co najmniej pięć widocznych kraterów. Zwróćcie uwagę na poziom wody w kraterze po lewej.

Ku kalderom opadają strome zbocza gęsto porośnięte iglastymi lasami, częściowo usłane polami uprawnymi. Połączone wrażenie ogromnej przestrzeni oraz wysublimowanej estetyki made by nature jest przejmujące i ani zdjęcia, ani słowa nie są w stanie tego opisać. To jest miejsce, po którego zobaczeniu (na zdjęciach) postanowiłem polecieć na Azory. I chociażby dla tego jednego miejsca warto. Oj, warto!



Ledwo kawałek dalej znajduje się kolejny ikoniczny widok. Ruiny Monte Palace Hotel, nigdy nie ukończonego hotelu na wzniesieniu, to główny cel urbeksowych turystów na Sao Miguel. Pokryty azbestem, a częściowo również graffiti hotel jest niedostępny dla zwiedzających; pomijając tych, którym się chce sforsować betonowe ogrodzenie, utrudniające fizyczny dostęp. Nie zdecydowaliśmy się na transgresję; do dzisiaj żałuję i czuję, że chociażby dla tej kwestii będę musiał kiedyś wrócić na Sao Miguel.


Absolutnie mnie nie dziwi, że akurat w tym miejscu ktoś postanowił wybudować duży hotel. Miradouro da Vista do Rei oferuje kolejny ikoniczny azorski widok – tym razem na całą powierzchnię dwóch kalder przy Sete Cidades – Lagoa Verde i Lagoa Azul. Zgodnie z nazwami te dwie kaldery przecięte wąskim przesmykiem, po którym prowadzi utwardzona droga do miejscowości Sete Cidades, tworzą przekładaniec barw – błękitnego Lagoa Azul oraz szmaragdowo-zielonego Lagoa Verde. Widok wywołuje wspomnienia wczesnolicealnego zaznajamiania się z twórczością J.R.R. Tolkiena.

na dole po lewej miejscowość Sete Cidades

Nawet jeżeli samo Sete Cidades koniec końców nie jest zespoleniem siedmiu miast, tylko pojedynczą, małą miejscowością, to widok poddaje mocnej kalibracji oczekiwania, jakie człowiek będzie miał przez najbliższe lata wobec punktów widokowych. W oddali, zza korony wzgórz otaczających Lagoa Azul chmury w czasie rzeczywistym rozbijają się o szczyty, tylko częściowo przedzierając się nad jeziorami ku punktowi widokowemu. Udało nam się złapać okienko pogodowe, co w tym miejscu nie jest oczywiste; częstokroć areał wokół miradouro jest spowity gęstą mgłą, nawet jeżeli reszta wyspy jest skąpana w słońcu.


Do Sete Cidades nie było po co zjeżdżać – trwający wówczas festiwal muzyczny z popularnymi gwiazdami, łącznie ze Stingiem grającym przez internet na monitorze (kiedy w końcu wymyślą awatary tych zadufanych w sobie gwiazd estrady?) spowodował korek samochodowy ciągnący się w górę, kończący się nieopodal miejsca, w którym postawiliśmy nasze wozidło. Food truck przy hotelu z dostosowanym do braku konkurencji poziomem aprowizacji uraczył nas burgerem (w porządku) oraz hot dogiem (mniej w porządku). Gorzej chyba nie zjedliśmy na tej wyspie.


Stąd szlak samochodowy poprowadził nas w dół i na południe wyspy. Miradouro da Vigia das Baleias das Feteiras oferował widok na łagodnie sunący ku wybrzeżu kawał zielonego lądu, zakończony ostrym cięciem. Klify spadają tutaj niemalże pionowo do Oceanu, co wywołało wspomnienia z południowej Malty; na Sao Miguel jest jednak rzecz jasna dużo bardziej zielono.


Stąd jest już trzy rzuty kotem do Punta da Ferraria, gdzie można doświadczyć surowego, mało zielonego, wulkanicznego oblicza wyspy. Mało zieleni (i mało ludzi), a za to sporo zaschniętej lawy. Ostre czarne kamienie, do chodzenia po których trzeba się odziać w mocne obuwie. Na samym dole jest możliwość wykąpania się w ciepłej wodzie oceanicznej. Tutaj zimne wody Oceanu są na bieżąco ogrzewane przez promieniejącą ciepłem skałę wulkaniczną; efekt jest odczuwalny w trakcie odpływu, kiedy wody jest mniej, wskutek czego geotermia działa sprawniej. Są to jedne z niewielu otwartych ku oceanowi gorących źródeł na naszym kontynencie.


Niedaleko znajduje się latarnia Ferraria w typowym murowanym regionalnym, quasi-monochromatycznym stylu, z kolei na zachód słońca zdążyliśmy na Miradouro da Ponta do Escalvado. Bezkres Oceanu, z jednej strony gorące źródła Ferreiry, a z drugiej Mosteiros z klifami, skałami wystającymi z Oceanu oraz samotną, bezludną wyspą.


Stąd zjechaliśmy do Mosteiros, małej miejscowości z traktem nadbrzeżnym i małymi food truckami. Widok na powoli pogrążający się w zmroku Ocean był godny. I tutaj pomyślano nad umileniem ludziom życia, instalując zadaszone stanowiska grillowe. Można więc wrzucać na ruszt pierwszorzędną wołowinę z Azorów z widokiem na zachód słońca. Czego chcieć więcej?


Craftów chcieć, kolejna porcja:
Nortada Dark Lager – ciut karmelu, śladowe orzechy i czekolada, trochę aldehydu. Wadliwe i wodniste. (4,5/10)
Coruja American Amber Lager – ciut tostów, trochę melona, subtelne cytrusy. Nudne, ale bez wad. (5/10)
Musa Born In The IPA – kolejne bardzo dobre piwo z core range tego portugalskiego craftowca. dużo grejpfruta, pomarańcza, mango, ale i trochę żywicy, no i mocna goryczka. Musa to solidna marka. (7/10)


Przenosimy się na koniec tego wpisu z powrotem do środkowej części wyspy, gdzie działa Associação Agricola de São Miguel, czyli Stowarzyszenie Rolników Sao Miguel. Na terenie siedziby działa restauracja, która ma renomę najlepszej jadłodajni na archipelagu. Pomyślmy więc – Azory, najlepsza wołowina, stowarzyszenie rolników, ergo: najlepsza wołowina brana bezpośrednio od źródła – brzmi jak samograj, right? WRONG!! Ale po kolei...

Stowarzyszenie Rolników wybudowało sobie naprawdę ładnie urządzoną, ekskluzywnie wyglądającą restaurację, w której rezerwację trzeba robić na kilka dni przed przybyciem. Jest concierge, picuś glancuś elegancuś, ładna zastawa, obsługa na poziomie. Zaczyna się zgodnie z oczekiwaniami.


Jest to też jedno z kilku miejsc z craftem na wyspie – miejscowy browar Korisca tworzy dla lokalu Associação Ale w stylu belgian dubbel – nie jest to żaden klon, bo w ofercie browaru nie ma drugiego takiego piwa. I jest to fajne piwo. Ciasteczka, karmel, dużo ciemnych owoców, karmelizowane banany, daktyle, przyprawowe akcenty – nie ma się za bardzo do czego przyczepić. Piłem lepsze, ale ten był bezsprzecznie dobry (6,5/10). Reszta wzięła Melo Abreu Especial z kranu, zwyczajowo spoko piwo.

No to jedziemy dalej z wyżerką – rosół z kury zabielany z nutą cytrusową a la liście limonki kaffir. Cena 2 euro za miseczkę, smak wyborny. Coraz lepiej. Miejscowy biały ser Queijo fresco lekko słony, z dodatkiem miejscowego sosu chili (a la sambal, czyli bardziej słony niż aromatyczny) świetnie wchodzi. No dobra, oczekiwania rozbudzone do ekstremum. Gdzie te steki!?!


I tutaj dochodzimy do ściany. Co warto ponoć zamówić, to podwójny burger. 400g mięsa, które ponoć faktycznie jest lokalne, plus buła, dodatki i frytki za 12 euro – to prawie za darmo. Niestety nikt z nas go nie zamówił. Wszyscy wybrali mięso w kawałku. Błąd. Po kolei. Ceny niskie. 300g kolejno po 12,5 ojro za round steak, 17,5 ojro za sirloin steak, 27,5 ojro tenderloin steak. Wsio z dodatkami. Round steak żylasty. Polędwica spoko, ale nie tak aromatyczna, jak w innych miejscach. No i kolejna rzecz – cienkie cięcia i wszystkie mięsa zostały zrobione well done, mimo że zamówienie poszło medium rare. Nawet tuńczyka Ani ścięli tak, że jego suchość kruszyła się o podniebienie. Jak można było zrujnować w tak obcesowy sposób taki potencjał składników? Co tu się stało?


Otóż jak się później dowiedzieliśmy, Stowarzyszenie Rolników Sao Miguel, co jest ponoć tajemnicą poliszynela, sprzedaje wołowinę poza stowarzyszenie – głównie do Portugalii, ale również do innych lokali archipelagu. Samo natomiast serwuje wołowinę importowaną z Ameryki Południowej. Tak, sam w to nie mogłem uwierzyć. Moje doświadczenia z wołowiną z Mezoameryki są niemałe i w znacznej mierze rozczarowujące. W dodatku w restauracji Associação zderzyliśmy się z miejscowym zwyczajem serwowania wołowiny – dla Azorczyków stek to mięso cięte na cienko i grillowane na well done. Nawet jak się zamówi medium bądź krwiste – spytają się podczas zamówienia, bo nauczyli się, że turyści tego oczekują, ale i tak zrobią po swojemu. To dlatego pisałem w innym miejscu, że oni są mistrzami fatalnego podawania doskonałych surowców. Lokalu nie polecam, chyba że wspomniany burger jest taki, jak mi go zareklamowano.

Jeżeli jednak ktoś szuka azorskiej wołowiny porządnie przyrządzonej na miejscu, to polecam lokal Casa Marisca w Ponta Delgada. Najwyższej jakości polędwica, grubo krojona, medium rare, jak Pan Kamil polecił. Pycha!

W kolejnym, ostatnim już wpisie z Azorów udamy się do wulkanicznie aktywnej wschodniej części wyspy Sao Miguel oraz do najbardziej na zachód wysuniętego browaru craftowego Europy.


Pierwsza część relacji: Azory. Na środku Atlantyku.

Sete Cidades 4994174528070882438

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)