Loading...

Azory. Na środku Atlantyku.

Pierwsze wrażenia są istotne. Jeżeli są rozczarowujące, to potrafią rzucić cień na dalszą część wyprawy. Jeżeli są pozytywne, to tym bardziej człowiek ostrzy sobie zęby na kontynuację wycieczki. Moje pierwsze doświadczenia z Azorami miały miejsce na moim podniebieniu. Kupione w pierwszy poranek w Lizbonie w markecie zwykłe mielone sznycle po usmażeniu (a położyłem je na zimnej oliwie!) okazały się jedną z najlepszych mielonych wołowin, jakie jadłem. Kupiony w tym samym sklepie siedmiomiesięczny, twardy ser z wyspy Sao Jorge był cudownie aromatyczny i pikantny; gdyby nie lekka reakcja alergiczna, spałaszowałbym go od razu całego. The seed had been planted.


Po przylocie na wyspę Sao Miguel, która miała się dla nas stać tymczasowym domem na pięć kolejnych dni, ciężko mi się było wewnętrznie uspokoić, mimo że po krótkim śnie, wczesnej pobudce i jednak męczącej podróży powinienem przede wszystkim łaknąć zasr... zasłanego łóżka. Ale tu wilgotno! Ale tu zielono! Ale tu dziewiczo! Ale tu pięknie! A poza tym jestem w części Ziemi, w której mnie jeszcze nigdy nie było!


Kiedy samolot obniżył lot, przebiliśmy powłokę chmur dopiero tuż nad pasem startowym. I taka jest prawidłowość – w tym rejonie naszej planety chmury suną nad wodą na bardzo niskim pułapie – na Azorach często ledwo dwieście metrów nad ziemią. Klimat jest wilgotny. Bardzo wilgotny. Powiedziałbym wręcz, że niektóre zwiedzone przeze mnie obszary tropikalne charakteryzują się mniejszą wilgotnością. Ma to wpływ na odczuwalne ciepło – kiedy wylądowaliśmy, termometr wskazywał 22 stopnie, tymczasem można się było szybko spocić.


Zaleta takiej wilgotności – natura. Zieleń maksymalnie nasycona, soczysta jak nigdzie indziej. I to przez cały czas, jako że chmur jest tutaj przez okrągły rok tyle, że nawet letnie słońce nie zdąży wypalić soczystości z traw, krzewów i drzew. Wada takiej wilgotności – też natura. Robactwa jest sporo, a jak ktoś ma wyjątkowe obrzydzenie na karaluchy, to na Azorach będzie miał kłopot. No i jeszcze kwestia wilgoci w domach – walka z grzybem jest ciężka i nieustanna, a schnięcie garderoby po praniu charakteryzuje się wyjątkowo wydłużonym cyklem.


Jakiekolwiek trudności bledną jednak z tym, co Azory mają do zaoferowania – szmaragdową zieleń, którą pokryte są wzniesienia, pokrywające większość powierzchni wysp, fantastyczne lokalne żarcie, majestatyczne widoki na kaldery oraz przyjazną ludność miejscową. I wszystko przy cenach nieco mniejszych, niż na lądzie stałym.


Czy Azory to portugalskie Kanary? Każdy z tych archipelagów służył statkom odpowiednich metropolii jako punkt przeładunkowy w trakcie ekspedycji do Nowego Świata i na tym podobieństwa z grubsza się kończą. Usytuowane pośrodku Atlantyku, ale spory szmat na północ od Kanarów Azory charakteryzuje zupełnie inny klimat – umiarkowany pod względem temperatury, a zarazem tropikalny pod kątem wilgotności, za sprawą czego w przeciwieństwie do w sporej mierze pustynnych Kanarów, Azory są wiecznie zielone. Popularność Azorów w zestawieniu z Kanarami jest żadna, stąd, o ile szczególnie na głównej wyspie Sao Miguel człowiek się natyka co jakiś czas na przyjezdnych spoza Portugalii, to na Azorach nie ma żadnego resortu turystycznego, żadnego naprawdę dużego hotelu, żadnej dzielnicy, czy nawet ulicy, na której cudzoziemcy oddawaliby się gromadnemu piciu, jak w Playa de las Americas na Teneryfie.


Za sprawą tego turystyka stanowi mniejszościowe źródło dochodu miejscowych. Odkryte w 1427 roku przez Diogo de Silvesa Azory po dziś dzień zachowały swoje pierwotne, rolnicze oblicze. 70% wołowiny w Portugalii jest hodowanej na Azorach i 30% portugalskiego nabiału pochodzi z tego archipelagu, którego mieszkańcy stanowią zaledwie 2,4% mieszkańców Portugalii, czyli niecałe ćwierć miliona osób. Stąd nie dziwi, że większość Azorczyków jest zatrudnionych w rolnictwie właśnie. Wydaje się to mieć wpływ na atmosferę, jaka panuje na wyspie – południowa gorącokrwistość musiała tutaj ustąpić współżyciu z naturą oraz jej cyklicznością, nawet jeżeli w tym miejscu jest ona spłaszczona w wymiarze rocznym. Tutaj nikt się specjalnie nie spieszy, choć nie może się do końca obijać, będąc zależnym od sił natury i tego, co jest jej w stanie wyrwać w postaci kilokalorii.


A są to kilokalorie głównie pochodzenia zwierzęcego. Wieki temu na Azorach znajdowały się plantacje cytrusów, kupowanych chętnie przez Anglików jako remedium na szkorbut. Później przestawiono się na rolnictwo wysokomarżowe – tytoń, czy ananasy – zaś obecnie punkt ciężkości jest na rogatym bydle i jego pochodnych. Na Azorach żyje sobie 125 000 krów, co daje jedną krowę na dwóch mieszkańców. Nie jest to poziom Urugwaju (trzy krowy na jednego mieszkańca), ale wciąż imponujący wynik. I, co warto podkreślić, te krowy są wypasane na soczystych, zielonych, nieskażonych pestycydami łąkach przez cały okrągły rok – bo tutaj wiosna nigdy nie przemija. Wołowina hodowana na naturalnych pastwiskach to obok jaj oraz awokado najbardziej odżywczy rodzaj pokarmu dla człowieka. I z ręką na sercu, jako psychofan wołowiny muszę powiedzieć, że żadna, którą dotychczas jadłem, z naciskiem na chwaloną jak świat długi i szeroki wołowiny z Mezoameryki, nie dorasta tej z Azorów do pięt. Inną kwestią jest często skandaliczny sposób jej podania, ale do tego jeszcze wrócę.


Nasza noclegownia znajdowała się po drugiej stronie wyspy niż lotnisko. Jako że jednak Sao Miguel jest długie i cienkie jak kiełbaska, oznaczało to jazdę trwającą zaledwie kwadrans przesmykiem, który prowadził przez wzniesienia, wsie i pola. Tutaj nastąpiły wrażenia wizualne. Zwarta zabudowa złożona z małych, biał(aw)ych domków przypominała trochę Hiszpanię, a trochę Irlandię. Irlandzkie skojarzenia pojawiały się na Azorach co rusz, bo raz, że chmury, dwa to zieleń, trzy to wzgórza. Wzniesienia pokrywają de facto całą powierzchnię wyspy, aczkolwiek są to góry niskopienne, na poziomie Beskidów. Tak czy owak, wypożyczony pyrtek marki Peugeot wył niemiłosiernie, pokonując serię serpentyn za serią.


Tak więc – hiszpańsko-irlandzka zabudowa, skały wchodzące przy brzegu bezpośrednio w Ocean, który ciska w nie wściekle wzburzoną wodą, połacie lasów, ale i pastwisk z krowami, które znikają częściowo w chmurach – jak w północnej Słowacji – no i bujna roślinność, łącząca swojskie środkowoeuropejskie klimaty z tropikalną florą – jak w północnej części Teneryfy. I to wszystko na stosunkowo małym obszarze.


Opisy natury i zapierających dech w piersiach wulkanicznych widoków na Sao Miguel zostawiam sobie na kolejne wpisy. W tym skupię się bardziej na ludzkiej działalności na wyspie, która to działalność rzecz jasna jest oparta jak najbardziej o wszechobecną naturę.


Tam z kolei, gdzie człowiek wycofał się z walki o przestrzeń do życia, natura szybko odbija swój stan posiadania. Liczba pustostanów na Azorach jest godna uwagi. Nie tylko zresztą na Azorach, ale w całej Portugalii. Co rusz człowiek napotyka stare, ongiś z pewnością ładne, obecnie zrujnowane kamienne domki z dziurawym dachem, otoczone wdzierającą się do pustych wnętrz roślinnością. Winne temu jest permisywne prawo podatkowe w połączeniu w portugalskim tumiwisizmem. Rzecz w tym, że w Portugalii nie ma podatku od nieruchomości, więc państwo nie ma interesu w pilnowaniu stosunków własnościowych i ścigania właścicieli w celu podatkowej ekspropriacji. Portugalczykom z kolei często się nie chce regulować stosunków własnościowych. Bo nie.


Rezultat jest taki, że jeżeli umiera właściciel domu, mający trójkę dzieci, którzy mają łącznie ośmioro potomstwa, to dom należy się po równo każdemu ze spadkobierców. Jeżeli nawet rzutki biznesmen chciałby zainwestować w taką nieruchomość, odkupić, wyremontować, czy po prostu w niej zamieszkać, musi odszukać każdego ze spadkobierców i podpisać umowę z każdym z nich. Weto chociażby jednego uniemożliwia dokonanie transakcji, o ile w ogóle uda się wszystkich zlokalizować. Nasi gospodarze kilkakrotnie zostali wyjaśnieni w lokalnym magistracie bądź sołectwie, że „nie ma sensu” szukać spadkobierców ciekawie się zapowiadającego pustostanu. „Wszystkich i tak nie znajdziecie”. Innym razem nie mogli się przez miesiące porozumieć odnośnie spotkania z właścicielką niszczejącego domu, mieszkającą pięć minut z buta od nich. Tak bardzo jej się nie chciało, i to nawet przed przedłożeniem jakiejkolwiek propozycji finansowej.


Odnośnie lokalsów nasi gospodarze mieli do powiedzenia sporo dobrego, ale i trochę mniej dobrego, niewidocznego dla turysty, a oczywistego dla osoby, która się na Sao Miguel przeprowadziła. Alkoholizm, przemoc domowa, a nawet narkomania są sporym społecznym problemem na archipelagu. Problematyczna jest też etyka pracy miejscowych – niezależnie od kwoty, jaką się wyda na usługi chociażby remontowe, efekt będzie dobry, zły albo katastrofalny – kwestia losowa. W zasadzie pod tym względem jest podobnie, jak u nas. Na Azorach ważniejsze od finansów są jednak stosunki społeczne i znajomości. Zamawiając usługę u znajomego znajomego od znajomego efekty pracy będą często powyżej średniej. Na prawo konsumenckie nie ma co liczyć – regulacji jest mało, a prawo jest sporadycznie egzekwowane.


Nie należy też przywiązywać wagi do słowa miejscowych. Przy zapytaniu o cokolwiek jest spora szansa na zupełnie losową odpowiedź, niemającą wiele wspólnego z rzeczywistością.
- Macie awokado?
- Nie mamy.
- Ale obecnie nie macie w ofercie, czy nigdy nie macie?
- Nigdy.
Ta rozmowa z pracownikiem jednego z największych supermarketów na wyspie była pod tym względem symptomatyczna. Tego samego wieczora mieliśmy u naszych gospodarzy meksykański wieczorek, na którym awokado nie brakowało.


Odnośnie naszych gospodarzy, polsko-amerykańskiej pary, to muszę wystawić laurkę i polecić nocleg, bo chyba nigdzie nie czułem się tak dobrze w noclegowni, jak u nich. Dwell Azores to hostel i przestrzeń pracy na samym klifie na północy wyspy, we wsi Fenais da Luz. Wykupiona kilka lat temu rudera, pieczołowicie odrestaurowana, jest hostelem z pokojami dwuosobowymi, dobrze wyposażoną kuchnią; czystym i dzięki bezustannemu wkładowi pracy wyzbytym grzyba, co nie jest tutaj bynajmniej oczywistością. Świetnie urządzonym i przytulnym. Dla cyfrowych nomadów piętro z panoramicznym przeszkleniem wychodzącym na ocean jest przestrzenią do pracy – nocują często w innych miejscach, ale za dnia przychodzą tutaj. Tak jak chociażby dwóch informatyków ze słowackiej Żyliny, którzy na Azorach już spędzili kilka miesięcy, jeżdżąc z miejsca na miejsce. Tak to można pożyć. Przez jakiś czas.

widok z tarasu

Perełką w perełce jest obszerny taras z ławą, przy której jadaliśmy śniadania, hamakiem, siedziskami oraz przede wszystkim murkiem z widokiem na ocean. Te śniadania były czymś wyjątkowym, bo właściwie niezależnie od tego, co bym nie upichcił, a było z wołowiny – było fantastyczne. Nawet gotowe mrożone klopsiki. Kwestia najwyższej jakości surowca. No i te widoki. Nie miałem w żadnym miejscu, w którym dotychczas nocowałem, tak cudownego widoku. Minusem są karaluchy, efekt wysokiej wilgotności. Inne niż u nas, większe i brązowe, szczególnie po nastaniu zmroku biegają po tarasie, wchodzą na ściany, po czym zlatują z nich w losowe miejsca – również na ludzi. Tak tu już jest. Trzeba przywyknąć.



No i jeszcze atmosfera na miejscu – feeling wspólnoty mieszkaniowej, w której nikt od nikogo niczego nie oczekuje poza kulturą osobistą i wspólnym dbaniem o porządek. Nikt się nikomu nie narzuca, ale często chętnie się dzieli tym, co ma.

Na koniec warto wspomnieć o niemalże zerowym zanieczyszczeniu światłem w tym miejscu. Nocą bezproblemowo widoczna jest smuga Drogi Mlecznej i można się bawić w odkrywanie kolejnych gwiazdozbiorów. Leżenie w ciszy pod głębią kosmosu, z widokiem na przecinające co chwila oświetlone gwiazdami niebo komety, z szumem oceanu w uszach, trzaskającego o skały kilkadziesiąt metrów niżej, to coś wspaniałego.


A, nie tylko ocean słychać, ale również koncert burzyków dużych, mewowatych ptaków wydających z siebie dźwięk kojarzący się z niedorozwiniętym bękartem pingwina i minionka. One potrafią rozbawić najbardziej pochmurnego człowieka.


Lokalnego kolorytu można zakosztować w miejscowym barze. Fenais da Luz to jedno z wielu maksymalnie dwutysięcznych miasteczek na wyspie i jako takie rzecz jasna ma bar. Oczywiście nie jest to bar z craftem, bo nie o to tutaj chodzi, ale jest to miejsce spotkań lokalnej społeczności, ze stosownym klimatem. O Miradouro, czy, jak się tutaj mówi „bar u Jorge”, to mała knajpka serwująca Especial z kija po 1,60 EUR za 400 ml oraz między innymi aguardente, lokalny bimber winogronowy, smakujący jak słodka grappa.


Na lokalne żarło warto się przejechać kilka kilometrów dalej do Cafe Canto do Cais. Jest to wiejska restauracja narożna z rudymentarnym wystrojem, wszechobecnym zapachem drewna, którym opalany jest grill oraz bardzo miłym kelnerem. Atmosfera typowo lokalna, tutaj turystów się raczej nie zazna; jest to typowe miejsce, do którego lokalsi przychodzą na piwo. Żywieniowo specjalizuje się w mięsach i rybach.


Zupa rybna była znośna, ale stanowczo zbyt dużo łusek w niej pływało. Wyśmienite były lapas, czyli morskie ślimaczki serwowane w muszelkach z polewą czosnkową, prosto z grilla. Półmisek mięs, między innymi z lokalną kaszanką bez kaszy – tylko mięso i krew – kosztował 25 euro i nominalnie był na dwie osoby, ale taką porcją można by się spokojnie najeść we czwórkę. Na śniadanie pykło Melo Abreu Munich, czyli miejscowy ciemny lager, skórkowo-chlebowy z nutami przepalanego cukru, lekko kwaskowy (5,5/10).

lapas

W drugą stronę wyspy znajduje się restauracja Solar o Rei dos Frangos, gdzie bufet typu all-you-can-eat kosztuje całe 10 euro (widać, że potrafi być tutaj taniej niż w Polsce), ale jest średni. Wspominam o lokalu jednak dlatego, że lany Especial w tym miejscu był zaskakująco dobry. Łagodny, leciutko słodki, fajnie słodowy lagerek z chlebowymi przebłyskami, bez aldehydu (6,5/10). Especial to kolejne piwo miejscowego „dużego” browaru Melo Abreu.


Dla amatorów plażowania wyspa ma do zaoferowania... no, praktycznie nie ma do zaoferowania niczego. Największą i najbardziej popularną plażą jest Santa Barbara Beach, na północnej stronie, niedaleko Ribeira Grande i naszej bazy. O ile plaże z czarnym, wulkanicznym piaskiem na Teneryfie potrafią mieć swój urok dzięki widokom naokoło, o tyle na Santa Barbara na tyłach szerokiej plaży jest skarpa, ale mało widowiskowa, a i Portugalki są z reguły znacznie mniej atrakcyjne od Hiszpanek.


Osobliwością są surferzy – Portugalia jest hotspotem dla surferów w Europie i dużo lokalsów uprawia ten sport. Fale na Santa Barbara potrafią być całkiem imponujące i ciekawie się obserwuje całe rodziny, gremialnie ujeżdżające żywioł. Najwięksi wymiatacze robią to całkiem widowiskowo – jeden z nich miał ze sobą wiosło, którym się dodatkowo popędzał w trakcie rajdów po fali, a pod koniec nawet nie zeskakiwał z deski, tylko za pomocą wiosła, cały czas stojąc, wypływał znowu w głąb oceanu, żeby złapać następną falę.



Trzeba jednak uważać na faunę. Pomijam już Żeglarza Portugalskiego, wyjątkowo jadowitą meduzę, której trucizna może wywołać u człowieka częściowy paraliż. Anię ugryzło na plaży coś innego, czego nie potrafiliśmy zidentyfikować, szukając informacji po internetach, jednak po kilku dniach mały czerwony punkt rozlał się pod skórą na obszarze około 5x10 cm, najpierw na czerwono, potem brązowiejąc jak oparzenie i utrzymując się w ten sposób przez kilka miesięcy. Blizny nie pozostawił, jednak warto uważać.


Pobyt nad plażą nawadniały koncerniaki w wersji ciemnej – Sagres Preta (mocno wodnisty, kwaskowy roztwór ze spalonej skórki od chleba, 2/10) oraz Sagres Stout (kwaskowe, dużo przepalonego cukru, lukrecjowe karmelki, umiarkowana słodycz. Znacznie lepsze, niż się spodziewałem, 5/10). Warto wiedzieć, po jakie koncerniaki w ostateczności można sięgnąć. Przy okazji chlapnęliśmy też w hostelu trochę portugalskich ginów – Fox Tale z metropolii był aromatyczny i dobrze ułożony, azorski Goshawk Gin z kolei mało aromatyczny i niespójny pod względem kompozycji.


Znacznie bardziej widowiskowo od plaży Santa Barbara prezentuje się plantacja herbaty Cha Gorreana, również na północnym wybrzeżu wyspy. Wprawdzie dla człowieka, który zwiedził malezyjskie Cameron Highlands, widok znacznie skromniejszej powierzchniowo plantacji herbaty  nie robi już takiego wrażenia, niemniej jednak załamujące się raz po raz zbocza pokryte rządkami bonsajowych herbacianych krzaczków, skąpane w słońcu i promieniejące soczystą zielenią, są zdecydowanie miłe dla oka.



Cha Gorreana jest najstarszą i największą plantacją herbaty w Europie. Założona w 1883 roku przeżyła większość konkurencji i wciąż uprawia herbatę w starym stylu – bez używania herbicydów i pestycydów. Widok grupki mężczyzn wycinających sobie ręcznie maczetami drogę przez chaszcze podkreślił tę pierwotną nutkę, którą tutaj czuć.


Sama fabryka może się poszczycić pięknym widokiem na ocean z góry, mnogością maszynerii, którą można sobie pooglądać, no i wszechobecnym zapachem herbaty. Wstęp jest darmowy, darmowa jest również herbata dostępna w dwóch wariantach z samowarów umieszczonych w różnych miejscach fabryki. Jeśli komuś zależy na sypnięciu groszem, to może kupić piwa craftowe robione kontraktowo dla Cha Gorreana – ciepłe, nie z lodówki. Niemalże czułem tę landrynę rozpuszczoną na arkuszu kartonu przez zamkniętą butelkę.



Lepiej jest się więc trzymać herbaty. Uprawia się tutaj broken leaf, pekoe i orange pekoe, a także herbatę zieloną. Czarne odmiany mają łagodny smak, w sporej mierze wyzbyty wyczuwalnych tanin, więc mogą się nadawać do unaocznienia ludziom, że cukier w herbacie to jak laktoza w pilsie – rzecz niegodna. Zielona herbata jest też łagodna i nie wali tranem. No i można ją sobie pić zupełnie za darmo na tarasie, z widokiem na dywanowe pola herbaciane i dalej, na ocean i graniczące z nim poszarpane klify. Coś pięknego!


Jadąc wzdłuż północnego wybrzeża, warto się zatrzymywać przy punktach widokowych. Szczególnie wyróżnia się Miradouro de Santa Iria, na wzniesieniu nad Oceanem. Widok stąd jest z jednej strony na wschód, w stronę Pico da Vara, najwyższej góry wyspy (1103 m n.p.m.), z drugiej na zachód, na pastwiska łagodnie opadające ku Porto de Santa Iria oraz latarni Cintrao, kończąc się urwiskiem, które niemalże pionowo wpada do Oceanu. W takim miejscu można siedzieć bez końca.



Warto jednak kopsnąć się w końcu do Ponta Delgada, stolicy wyspy oraz całego archipelagu. Dla przypomnienia – na Azorach mieszka niecałe ćwierć miliona osób. Z tego 150 tysięcy rezyduje na największej wyspie archipelagu Sao Miguel; miasto Ponta Delgada z kolei liczy 67 tysięcy rezydentów, a więc około 40% wszystkich mieszkańców wyspy. Tutaj wszystko jest miniaturowe i miasto tej wielkości w Polsce byłoby uważane za małe, no i faktycznie – daleko mu do metropolii. W przeciwieństwie do wielu polskich miast tej wielkości dysponuje jednak dwupasmową obwodnicą. No i w XIX wieku przez krótki czas było trzecim co do wielkości miastem Portugalii.



Historyczne centrum jest niemalże monochromatyczne, szczególnie kiedy nieboskłon jest szczelnie zasłonięty przemykającymi z dużą prędkością ku Europie chmurami. Prawie monochromatyczne, bo historyczne budynki są białe, ze szkieletem z ciemnobrązowego kamienia wulkanicznego. Można wychwycić dalekie estetyczne pokrewieństwo ze środkowoniemieckim fachwerkiem, tyle że tu jest kamień w miejsce niemieckiego drewna.



Jedną z najbardziej imponujących budowli są Portas da Cidade z 1783 roku – brama górująca nad głównym placem, wyłożonym kamienną mozaiką. Bramę wzniesiono w celu wywierania wrażenia na przybywających na wyspę kupcach. Zaraz za bramą mieści się kościół pod wezwaniem św. Sebastiana, w tym samym stylu. Od tego miejsca można wejść w głąb miasta, po szachownicy uliczek, prowadzących w górę i w dół, wzdłuż których otwarło się tyle restauracyjek i kawiarni, ile jest w stanie utrzymać ruch lokalny oraz ograniczony ruch turystyczny. Wśród turystów dominują swoją drogą Amerykanie, co nie dziwi – z Nowego Jorku można tutaj dolecieć szybciej niż z Europy Środkowej.



Marina w Ponta Delgada ma zaledwie kilka dekad i po cumujących przy niej jednostkach widać, że dla bogaczy tego świata archipelag nie stanowi łakomego kąsku do zwiedzenia. I pewnie między innymi z uwagi na to Ponta Delgada jest sympatycznym, kompaktowym miejscem z nieco senną atmosferą. Historyczne centrum jest ładne niezależnie od pogody, a po wąskich uliczkach sympatycznie się spaceruje. Tutaj też w końcu dostaliśmy prawidłowo, grubo wykrojoną, krwistą wołowinę z grilla, co na Azorach nie jest oczywistością – lokalsi mają tendencję rujnowania najlepszego surowca przez nieodpowiednie jego przyrządzenie.


W Ponta Delgada mieszczą się również jedyne plantacje ananasów w Europie. Nie jest to byle co – w XIX wieku grupka krewkich przedsiębiorców na Azorach uznała, że warto odkryty w Wenezueli, egzotyczny i drogi owoc zyskownie uprawiać bliżej Europy. Jak pomyśleli, tak zrobili – w rejonie Ponta Delgada powstały plantacje ananasów, uprawianych w podłużnych, niskich szklarniach. Niektóre z nich funkcjonują po dziś dzień i można je zwiedzać. Za darmo.


Wybraliśmy plantację Santo Antonio Pineapple. Klaster wyglądających wiekowo szklarń plus mały sklep. Najpierw projekcja filmu, objaśniającego cały proces uprawy, a potem obchód z panią, która wyczuła, skąd wieje wiatr i się przy nas nabijała z pary Niemców, którą też oprowadzała. Poza tym charakteryzowała się godnym odnotowania autodystansem („Pineapples have to look like me – short and fat!”). Wycieczkę polecam, szczególnie że dosłownie nic nie kosztuje.


Przy okazji dowiedzieliśmy się, jak wygląda uprawa ananasów na Sao Miguel; zrobiło to na mnie duże wrażenie. Robi się to kompletnie bez użycia herbicydów i pestycydów. Serce ananasa jest zakopywane w ziemi, z czego wyrasta nowy ananas. Każdy krzak to jeden owoc, a ten etap cyklu wzrostu trwa pół roku. Potem ananas jest przesadzany i spędza 12-18 miesięcy w szklarni. Po drodze jest opalany etylenem, żeby jego końcowy kształt był „short and fat”. Łączny cykl wzrostu jednego owocu w takich warunkach to dwa lata, a potrafi się wydłużyć o kolejne sześć miesięcy.


Ananasy można zakupić od obwoźnych handlarzy w centrum. Owoce hodowane na Azorach są mniejsze niż te, które lądują u nas w marketach, ale jednocześnie są bardziej aromatyczne i słodsze. Ananas jest po zamówieniu najpierw drylowany na świeżo, po czym miksowany w środku. Takie smoothie można kupić na ulicy albo sautee za 9 euro, albo z dodatkiem alkoholu (zwykle rumu) za 10 euro. Dość sporo jak na jeden owoc, ale jest to miejscowa ciekawostka. Cena jest uwarunkowana i jak najbardziej uzasadniona długotrwałym, żmudnym procesem uprawy, a smak wynagradza cenę – poziom aromatu przekracza wszystko, z czym dotychczas miałem styczność w zakresie ananasowym, no i był to pierwszy ananas, który nie wywołał u mnie alergicznej reakcji w postaci lasu igiełek wbijających się w podniebienie. Warto spróbować!


A gdzie spróbować craftów? Z tym na Sao Miguel jest problem, ale nie jest to niemożliwe. Jedna z dwóch głównych craftowych miejscówek działa na terenie starego miasta Ponta Delgada. Bar Suplexio to mała, ale czyściutka klitka, okadzana muzycznie idącym w stawy funkiem, specjalizująca się w burgerach oraz piwach rzemieślniczych. Odnośnie burgerów – kelner mi obiecał, że będzie to najlepszy burger w moim życiu i nie kłamał – miejscowa wołowina w edycji Suplexio śpiewająco wbiła się w top 3 burgerów w moim życiu, przy czym wszystkie trzy są ex aequo. No i cena – zwykły burger z frytkami 8 ojro, bardziej wymyślny 10 ojro. To w obecnych czasach są dobre ceny.


Nie mają piwa z kranów, ale oferta butelkowa na stałe zawiera piwa z browarów Dois Corvos, Musa, 8a Colina, Barona oraz Vadia. Po 7-9 sztuk z każdego z nich, przy czym występują czasowe braki poszczególnych pozycji. Niemniej jednak fajnie, że mogłem się dodatkowo zaznajomić z ofertą portugalskiego craftu tak daleko od europejskiego kontynentu.


Dois Corvos Lisbon Calling
– dość soczyste, ale i gorzkawe, sporo cytrusów, ciut róży, lekka brzoskwinia, sporo mandarynki. Wyważona, bardzo fajna ipka. (7/10)
Musa Twist And Stout – bardzo łagodny, a przy tym jak na oatmeal stouta wręcz wytrawny, dużo paloności i czekolady, kremowy, sesyjny. Bdb. (7/10)
8a Colina Vila Maria Blond – dość drożdżowy, ciut żółtych owoców, omal bez goryczki. Wodnisty i zupełnie zbędny. (3,5/10)
Dois Corvos C.R.E.A.M. – wystrzałowa, gorzka, a jednocześnie kremowa ipka. Dużo cytrusów białych i pomarańczowych, grejpfrut, cytryna, pomarańcza; trochę zielonej herbaty, lekkie tropiki. Wzorowo pijalne. Prawdopodobnie najlepsza ipka od D.C. (8/10)
Dois Corvos Martian Winter – flanders BA z dodatkiem malin oraz wiśni. Bardzo dużo wiśni, czerwona porzeczka, dopiero po porzeczce malina. Jest obecna waniliowa dębina, ciut octu dla przełamania, w finiszu łączy się z malinami. Kwaśność znaczna. Rześkie, a zarazem złożone, świetne piwo. (7,5/10)


Polecam Suplexio, jakościowo topka!

W następnym wpisie będzie o zachodzniej części wyspy i będzie jeszcze więcej natury. Będzie też trochę craftu, który tutaj jednak należy sobie dawkować – nie ma go bowiem zbyt wiele.

Sao Miguel 3505581226096801685

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)