Loading...

Praga poza turystycznym szlakiem


Ależ ja się cieszę, że można znowu jeździć sobie po Europie praktycznie bez ograniczeń i – przynajmniej na obecną chwilę – wdychać atmosferę świata sprzed kilku lat. No, tyle że w otoczeniu inflacyjnym, ale ja nie o tym... Odzyskaną wolność postanowiłem zdyskontować szybkim uderzeniem na Pragę, w której ostatni raz bylem w przededniu rensansu monarchizmu (bo korona rządziła) na koncercie After The Burial i Make Them Suffer, których europejska trasa kilka dni później została zresztą przerwana, bo świat się zamykał na trzy spusty. Piękny to był wyjazd, nie zapomnę go nigdy. Tego najświeższego raczej też nie zapomnę. Cóż bowiem jest najfajniejszego w Pradze? Piwo? Architektura? Atmosfera? Hermeliny? Chyba wszystko – i to jest właśnie w tym wszystkim najpiękniejsze. Poza hermelinami, bo ja robię lepsze.


Polecam przy okazji nocowanie w jednej z dalej położonych dzielnic miasta. Noclegi są tańsze, wozidło można z reguły bezproblemowo i bezkosztowo zaparkować na ulicy, a zbiorkom działa bez zarzutów. Tym razem wybrałem z pełnym rozmysłem dzielnicę Hostivar w południowo-wschodniej części miasta, miałem bowiem od kilku lat w planach obczaić tamtejsze browary. Kawalerka w nowym budownictwie kosztowała mnie niespełna dwie bańki za noc, mieszkanko było czyściutkie, miało w pełni wyposażony aneks kuchenny, balkon, mega wygodne łoże, a gospodarz pomyślał nawet o takich rzeczach, jak paczka prezerwatyw w szufladzie, czyli jednym słowem w tym miejscu nie da się nie czuć zaopiekowanym. Sama dzielnica z kolei to położony na wzniesieniach amalgamat wielokolorowych bloków z wielkiej płyty, mniejszych, starych domków z czerwonymi dachami, rozsianymi tu i ówdzie nowymi apartamentowcami raczej trzeciej urody, ogromnego parku oraz wyjątkowo szkaradnego centrum handlowego Vivo! Niczego szczególnie ładnego tutaj raczej nie ma, ale mnie ciągnie czasami do miejsc niekoniecznie ładnych, ale za to ciekawych.


Praga z całkowitym ominięciem centrum się jednak nie godzi, stąd pierwsze kroki skierowałem ku śródmieściu. System zbiorkomu oceniam bardzo wysoko – tramwaj zawiózł mnie w niespełna pół godziny do centrum, a za bilet kupiony za pomocą karty w automacie na pokładzie zapłaciłem 40 koron (bilet 90-minutowy). W samym centrum zażyłem nieco praskiej, luźnej atmosfery oraz zaliczyłem życiowy rekord – zagadana przeze mnie dziewczyna już po wypowiedzeniu przeze mnie jednego zdania zmrużyła oczy i się spytała „Ti si Slovak?” Dość często słyszę w Czechach to pytanie, ale nigdy aż tak szybko. Wyjaśnienie jest prawdopodobnie bardzo proste – gadając z Czechami, mówię po polsku, przy czym kiedy tylko znam jakieś czeskie słowo bądź wyrażenie, to wplatam je bez obawień w mój słowotok. Czasami mi się dodatkowo włączają trybiki odpowiedzialne za obsługę zupełnie podstawowej znajomości serbskiego i rosyjskiego, wskutek czego powstaje słowiański mega miks oparty o język polski, stanowiący jednak w pewnym sensie słowiańskie esperanto. No a słowacki język to właśnie jest w zasadzie słowiańskie esperanto, zrozumiałe dla każdego Słowianina (nie wiem, czy Bułgara też). I w uszach Czeszki może to faktycznie brzmieć jak coś, co musi być słowackim, skoro czeskim nie jest, ale ma z nim cechy wspólne.

to też Hostivar, w centrum nie robiłem zdjęć

Po miłym spacerze po centrum miasta i posileniu się spring rollsami (te na zimno w papierze ryżowym, prawie tak dobre jak w Sajgonie) oraz zupką pho (była okej) wróciłem do Hostivaru na piwną część główną.


Rodinný Pivovar Vik
swoje podwoje otworzył całkiem niedawno w najbardziej przemysłowej części Hostivaru. Kto liczy na urokliwy browar w budynku z ceglanych murów pamiętających może nie bitwę pod Jasną Górą, ale przynajmniej rewolucję przemysłową, ten będzie zawiedziony. Kto szuka jednak sąsiedzkiego autentyzmu, ten znajdzie tutaj wszystko, czego potrzeba do spędzenia miłego popołudnia. Naprzeciwko hali Thyssena mieści się niższy budynek produkcyjny, z jednej strony goszczący warsztat samochodowy, z drugiej firmę zajmującą się myciem okien na wysokościach. Pomiędzy tymi dwoma przedsiębiorstwami można znaleźć Rodinný Pivovar Vik. Mała hala z nanowarzelnią oraz rzędem tankofermentorów, kilka palet z puszkami (piwa owszem, są puszkowane), jedna lodówka, sklecony z paździerza bar i kilka ławek wstawionych gdzie tylko było jeszcze wolne miejsce. No i toaleta unisex, sprytnie ucinająca dyskusje o tym, ile jest w końcu tuzinów tych płci – tutaj nie jest to kompletnie istotne.


Browar jest otwarty codziennie w godzinach porannych i popołudniowych poza weekendem, przy czym dniem szczególnym jest każdy wtorek – wówczas piwo w Viku leje się aż do 22-iej, można też zakupić domowe klasyki czeskiej kuchni w rodzaju gulaszu z knedlami, a i często ma miejsce odszpuntowanie nowej warki któregoś piwa. Na takie eventy nie zjeżdżają się rzecz jasna żadne zmanierowane birgiczki z dalekich krain, jeno przychodzą ludzie z sąsiedztwa, zwykle w ograniczonej liczbie. Traf jednak chciał, że tydzień wcześniej w Viku przebywała delegacja warszawskiej Czeskiej Baszty, zaś tym razem na miejscu byłem ja, obserwujący wyjątkowo mało widowiskowe odszpuntowanie beczki witbiera – ergo nic się nie rozlało na posadzkę. Sam Witbier był baaardzo świeży, ergo jego siarkowość mogła się kojarzyć z kanalizacją w fazie wzmożonego odprowadzania nieczystości, co na szczęście w przeciągu paru chwil nieco się ułożyło. Poza tym był mocno cytrusowy, wyraźnie waniliowy, nieco goździkowy i tylko minimalnie kolendrowy. Jako tako (5,5/10).


IPA Mohua to po prostu arcyczeska ipka. Karmelowo-ciasteczkowa, pomarańczowa i grejpfrutowa, z typowym dla czeskich mikrusów kantem geraniolowo-różanym oraz mocną, ale i szorstką, siermiężną goryczką. Dużo cięższa w smaku niż można wywnioskować z parametrów. Szanuję za wierność konwencji (6,5/10). Prawdziwą gwiazdą browaru jest Lagervik, zwykła jasna dwunastka. No nie do końca zwykła – to niesamowicie świeże zespolenie chlebowych i zbożowych nut słodowych, ziołowo-kwiatowego nachmielenia i średnio mocnej, bardzo miękkiej goryczki oraz tej szczypty siarki, której tankowy charakter stanowi kropkę nad i w pilsach (i weizenach) pitych prosto w browarze tworzyło kompozycję, która w obrębie moich osobistych pilsowych peregrynacji po świecie piwa gładko wchodzi do życiowego top 5 (8,5/10).


Już na spokojnie w domu wychyliłem kolejne trzy piwa z browaru Vik, zakupione bezpośrednio w browarze po drodze z Pragi. Tmavik to dark lager, z którym wiązałem szczególne nadzieje, biorąc pod uwagę fenomenalność jasnej dwunastki w browarze. I w rzeczy samej jest to tmave tak, jak lubię – mocno czekoladowe, tylko delikatnie karmelowe, wyraźnie chlebowe, z nutkami orzechowymi zmierzającymi do półwytrawnego, gorzkiego finiszu. Słodyczy jest ot trochę, dla balansu. Bardzo smaczne (7/10). Potem wziąłem się za RIStouta, nowe piwo z etykietą, której clou jest jej brak. Serio bardzo mi się to podoba – sugeruje wprost, że najważniejsza jest zawartość puszki. Ta zaskoczyła mnie wysokim poziomem estrów – od nut czerwonych owoców typu wiśnia, przez świeże śliwki, po owoce leśne pokroju jeżyn czy borówek – dominujących nad palono-kawową słodowością. Nie wiem, czy to nie jest to samo piwo, co Bolsevik, ale jako że ten ostatni ma 20% ekstraktu, to pod względem ciała jest to uzasadniona hipoteza. Spodobała mi się w tym piwie podkreślona goryczka, która z gracją dominuje nad słodyczą resztkową i fajnie punktuje kremową część główną. Bardzo dobre piwo (7/10). Ogromnym rozczarowaniem była z kolei Euphoria #3 (alk. 5,8%), będąca de facto grape ale’em na bazie belgijskiego blonda. Efektu pracy belgijskich drożdży jednak próżno tutaj szukać tak jak i winnych klimatów, a i nawet słodowości jest absolutne minimum. Ta sromota smakuje jak oranżadka gronowo-jabłkowa – bo aldehydu jest tutaj przy okazji sporo. Albo jeszcze inaczej – eurolager z dodatkiem soku z ciemnego grona. Zbyteczne piwo, delikatne sprawę podsumowując (3,5/10).

Rodinný Pivovar Vik to ciekawe miejsce z zasadniczo bardzo solidnym piwem (nie patrzę na ciebie, Euforio) i wystrzałowym pilsem. Miejsce sąsiedzkie, położone poza głównymi szlakami turystycznymi Pragi, ale przez to autentyczne i warte odwiedzin. Polecam.


Krokiem, któremu jeszcze daleko było do chwiejności, udałem się na spacer krętymi ścieżkami biegnącymi to w górę, to znowu w dół do następnego piwopoju. Po drodze mijałem niskie komunistyczne bloki, podupadłe kebab-budy, z których śmierdziało mieszaniną przypraw i starego tłuszczu (kurczaki na rożnie też były), hale produkcyjne, jakiś zalew, kłęby marihuanen w pobliżu wejść do klatek schodowych oraz pięciogwiazdkowe (he, he) kasyno Borneo, które w szanującej się zapadłej polskiej mieścinie, w której psy prąciami wodę piją, z taką estetyką zewnętrzną mogłoby stanowić co najwyżej miejscową tancbudę ze sztachetobiciem ol inkluziw jakieś dwie dekady temu. Czyli bez dwóch zdań trawersowałem tę stuprocentowo nieturystyczną część Pragi. I bardzo mi się to podobało!

Zwróćcie uwagę na drut kolczasty na dachu. To poważny biznes.

Wtem naprzeciw mnie prężył się browar, który mnie w ogóle do Hostivara przywiódł. Browar o bardzo odkrywczej nazwie Hostivar. Hostivar 1, bo od jakiegoś czasu istnieje też Hostivar 2. Browar wybudowany przy polu golfowym, naprzeciwko kortów tenisowych oraz boiska piłki nożnej klubu Slavia Praha.


Podłużna konstrukcja otoczona równiutko, sztywniutko przystrzyżoną trawką wygląda niczym pociąg z daleka albo sunący po trawie prostokątny czerw pustyni z Djuny, obity ciemnymi deskami, z przeszkleniem od frontu, za którym pręży się błyszcząca stal warzelni. Bardzo nowoczesna konstrukcja, szczególnie jak na Czechy, a i gustowna. Wewnątrz okazało się, że część warzelną można podziwiać niestety tylko od frontu z zewnątrz, niemniej jednak knajpa jest urządzona bardzo przyjemnie, zespalając elementy z drewna oraz czarnej stali – czyli nowocześnie, ale i przytulnie. Plus za spory plac zabaw dla dzieci za rzędem witryn (nie, nie skorzystałem) oraz niewygórowane ceny piwa. Jedzeniowo wyglądało nieźle, ale jako że już zasiliłem budżetem gastronomicznym kabzę jakiegoś Wietnamczyka, to skusiłem się tylko na hermelina. Był rzecz jasna świeży, ale zgaduję po konsystencji i poziomie przegryzienia, że przynajmniej został nastawiony dzień wcześniej. Ja naprawdę doceniam, kiedy w czeskiej restauracji dostaję coś innego niż świeżo rozpakowanego camemberta polanego olejem, tak jak to miało miejsce w browarze Raven w Pilźnie. Za to chleb z własnej piekarni był pyszny, mimo że z kminkiem (sic!). Ad pivem:


Hostivar Svetla 11
– fajna, miękka, dosłownie odrobinę maślana jedenastka, lekka słodycz, jak i lekka goryczka. Czeski helles, smaczny. (6,5/10)
Hostivar Polotmava 12 – pełniejsza ze słodowością wpadającą delikatnie w nuty herbaciane, w tle się pałęta orzech z toffi. Mało goryczki, intensywność smakowa średnia, za to bardzo dobrze się to piło – miękkie i zbalansowane piwo. (7/10)
Hostivar Svetla 13 – uszty, to było świetne! Fajna, chrupka słodowość, dużo chleba, słomy i zboża, trochę ziołowości chmielu żateckiego, balans słodko-gorzki wzorowy, pijalność wystrzałowa. Dla tego piwa warto do Hostivara zawitać. (7,5/10)
Hostivar Jarni Ale 12 – niby ejlik, a jednak takie ciasteczkowo-karmelowe, odczuwalnie maślane, lekko owocowo-chmielowe zwismęskiwieco, mało intensywne, mało pijalne i zupełnie zbyteczne. (4/10)


„Mamy również pszenicę” – widząc mój spust, kelnerka po raz pierwszy wykrzesała spod swoich bezustannie przymrużonych oczu lekki uśmiech, który musiał ją kosztować sporo wysiłku, biorąc pod uwagę całokształt mimiki, sprowadzający się do bezsłownego komunikowania światu, że chciałaby być tak naprawdę w zupełnie innym miejscu, na przykład na Seszelach.


Hostivar Pšeničné 12
– niebywale drożdżowa, siarkowa w normie, goździkowa i nieznacznie bananowa pszenica. Pewnie gdybym zrobił w domu wajcena to byłby najwyżej na takim poziomie. Na szczęście robię dużo lepsze hermeliny niż piwo. (5/10)
Hostivar H-Ale – wyczytałem na netach, że goryczka w tym piwie przejeżdża się po gardle niczym arkusz papieru ściernego, tymczasem to piwo było ledwo gorzkie. No i totalnie karmelowe, z tłem złożonym z owoców czerwonych oraz cytrusowych. Meh. (5/10)

Reasumując – warto zobaczyć ten browar, natomiast piwnie warto trzymać się jasnej klasyki.

Ale, ale – to nie koniec Hostivaru oraz Hostivara w tym wpisie. Rzecz w tym, że kilometr od Hostivara 1 w kierunku Brna i Tbilisi znajduje się kolejny browar. Ponoć sukces oryginalnego Hostivara zainspirował właściciela do otwarcia dodatkowego przybytku nieopodal, który nazwał – znowuż niezwykle oryginalnie – Hostivar 2.


Browar mieści się przy tej samej ulicy, dosłownie kilkaset metrów dalej. Bryła jest dwa razy wyższa, natomiast obiciem z ciemnych desek nawiązuje do estetyki pierwotnego Hostivara. Również i tutaj zdecydowano się na umieszczenie warzelni za zewnętrznym przeszkleniem, podczas gdy wnętrze jadalni jest niestety oddzielone od części produkcyjnej ścianą. Wyższa bryła oznacza wyższe sklepienie i mniejszą przytulność, natomiast jest to również elegancko urządzone miejsce i biorąc pod uwagę, że przemieszczałem się po Pradze we wtorek, było również całkiem pełne ludzi.


Obsługa ponownie stereotypowo czeska i oferta piwna w zasadzie ta sama, z tą różnicą, że na dwóch kranach jednak były podpięte inne piwa. W końcu była desitka! Ale w wersji wyspiarsko-nowoświatowej.


Hostivar Svetly Ale 10
– ciasteczka, lekkie cytrusy grejpfrutopodobne, no i wodnistość. Jedynie podkreślona goryczka naprawdę dawała radę. (5,5/10)
Hostivar Red Ale 15 – zapalczana siarka dominuje nad herbatą typu rooibos, z jednej strony niska intensywność smakowa, z drugiej strony cielistość, która to wobec powyższego nie ma uzasadnienia. Nie jest to złe piwo, ale jest nudne i nieco męczące. (5/10)


Posilony stanąłem przed dylematem – co dalej? Zbliżała się godzina 22-ga, spać nie miałem jeszcze zamiaru, z drugiej strony nie było szans, żebym zdążył do Jihomestskego Pivovara, marnie też wyglądał prospekt wbicia na ostatni gwizdek do browaru Spojovna. Na szczęście stałem nie tylko przed dylematem, ale i nasypem kolejowym, więc dokonałem abordażu pociągu, który zmierzał z daleka do Pragi. Kupiłem bilet u konduktora z fioletowymi włosami i podziwiłem się wyśmienitą hydrauliką pociągu, dzięki której sunął po torach niczym po łóżku wodnym. Wysiadłem na jednej z ostatnich stacji – celem był Sousedský Pivovar Bašta.

miłe sąsiedztwo

Sousedski, czyli sąsiedzki. No i faktycznie, po drodze minąłem sąsiedzką pijaną parę, sąsiedzką instagramowej urody dziewczynę, zachęcającą do zapewne grzecznego, ale i z pewnością odpłatnego zacieśnienia sąsiedzkich więzi, przed wrotami lokalu minąłem sąsiedzkich pijoków palących sąsiedzkie fajki, po czym wszedłem do lokalu, który... nie był browarem. A przynajmniej takie na mnie zrobił wrażenie, jako że z miejsca zostałem zaatakowany wszechobecnymi emblematami Urquella oraz ofertą na tablicy, składającą się z Urquella, Urquella, a także Urquella. Tankowego rzecz jasna. Po powrocie okazało się, że coś musiałem przeoczyć i lokal jest faktycznie browarem, warzącym własne piwo, ale i mocno pchającym Urquella. Co mi się generalnie rzuciło na oczy, to że lokal spełniał wszelkie przesłanki do bycia typową praską pułapką na turystów. Typowa czeska oberża obita drewnem, tonąca w ciepłej iluminacji, z krzątającymi się niemal na pokaz kelnerami i tablicami, na których spośród oferty wybijał się gulasz w knedlami oraz Urquell z kija. Nie była to jednak być może pułapka na turystów, bo klientela to stereotypowe wąsate, otyłe, podpite lokalsy siedzące w grupkach. Tak więc Sąsiedzki chyba tak, Baszta być może, natomiast Browar to będę musiał sprawdzić kiedy indziej.

Skojarzyłem jednak, że przed eksploracją tego sąsiedzkiego sąsiedztwa, kilka przecznic dalej minąłem kultową knajpę Zlý Časy, multitapową kolebkę craftu w Czechach. Ale jak wiadomo nie dla psa kiełbasa, toteż przy barze kelnerka mnie poinformowała, że za pięć minut zamykają i nie ma nawet szans na jedno małe i do domu. Tylko od razu do domu, względnie precz. No dobra, to gdzie ja się teraz napiję w okolicy dobrego piwa? Proszę iść do Baretty, tam na pewno mają otwarte.


No dobra, udałem się więc dwa rzuty kotem dalej do rzeczonej Baretty. Lokal mały, pełen ludzi, gwarny. Zbyt hektyczny i głośny, żeby komfortowo zagadywać do nieznajomych, tak więc mimo niewątpliwej zalety w postaci krzeseł przy barze, nie było to miejsce dla mnie. Po ekspresowym wychyleniu dużego Urquella (to było to dobre piwo, do którego mnie przekierowano ze Zlých Časów; kwestia podatna na różnorakie interpretacje) znalazłem się znowu na ulicy. Tym razem pomógł jeden z czytelników, zwróciwszy mi uwagę, że browar Dva Kohouti jest otwarty do późna również w środku tygodnia. No to siup do tramwaju i za kilka chwil byłem już przed brewpubem otwartym całkiem niedawno przez tuzów, wręcz pionierów czeskiego craftu, czyli rodzinę Matuška.


Dva Kohouti
to ciekawy lokal, połączenie minibrowaru z wyszynkiem oraz miejscówką imprezową, dobry do zakończenia praskiego knajpoobchodu w oparach alkoholu oraz dźwiękach zabawowej muzyki, od electro po pop punka. Wewnątrz jak i w obszernym ogródku było faktycznie całkiem sporo ludzi, tak więc koncepcja chyba trafiła do serc miejscowych. I dobrze, niech się darzy! Rodzaj klienteli obejmował wszystko od wypindrzonych lasek po rubasznych samców walących własnym potem na pół sali, oraz wszystko, co można sobie wyobrazić pomiędzy. Dzięki głośno bujającej muzyce czułem się jak w klubie, który przyciąga odmęty oraz przypadkowych późnych imprezowiczów z całego spektrum społeczeństwa, buszujących po centrum tego fascynującego miasta.


Przy kotłach mieszał bodajże młodszy Matuška, dziedzic rodu oraz stylu New Broumy, przy talerzach nie mieszał chyba nikt, bo pewnie leciało Spotify, ja zaś przy długim, metalowym barze tego bardzo rudymentarnego, industrialnego miejsca, zamówiłem dwa piwa z rzędu, żeby nad nimi pozrzędzić.


Dva Kohouti Desitka
– świeża, chlebowo-zbożowa, niezbyt intensywna, z umiarkowaną goryczką. Grzeczne piwo, ale dobrze zrobione i smaczne. (6,5/10)
Dva Kohouti Kysela Mana – gose z truskawkami, manifestującymi się pestkowo niczym w kompocie babcinym, no i poza tym to piwo to właśnie taki babciny kompot – bez słoności, z lekkim kwaskiem, soczkowe. Entry level shieeet. (4/10)


Decyzja o ewakuacji została przeze mnie podjęta, kiedy zbliżał się moment odjazdu nocnego autobusu, którym na gapę (nie było biletomatu na pokładzie) przejechałem bitą godzinę, zanim się walnąłem do super komfortowego wyra. To był świetny dzień, wskutek czego podjąłem od razu decyzję o ponownym nawiedzeniu Pragi kilka dni później. Ale o tym napiszę następnym razem.

Rodinný Pivovar Vik 1869892506742947861

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)