Loading...

Praga Po Pogrzebie

Po wieloletniej przerwie postanowiłem ponownie zacząć chodzić na koncerty, ale póki co niewiele mi się pod tym względem dobrze układa. Kiedy Unearth grał w Ostrawie, ja dopiero wychodziłem z choroby. As I Lay Dying, Whitechapel i Emmure grają we Wrocku w Wielkanoc, więc odpada z góry. Europejska trasa Born Of Osiris i Oceans Ate Alaska została odwołana. No i generalnie perspektywy imprezowe w Europie z każdym dniem stają się z wiadomych względów coraz mniej optymistyczne. W takim wypadku decyzja o wyjeździe na koncert legendy sumeriancore After The Burial zapadła błyskawicznie. Krótka kwerenda na gugiel maps i okazało się, że z mojego miejsca zamieszkania mam taką samą drogę, czyli 4:20h, do Poznania, Pragi i słowackich Koszyc. Środowy termin mi najbardziej pasował, poza tym jednak Praga mnie przyciąga, a musiałem się z nią przeprosić po ostatnim w niej pobycie. Padło więc na stolicę Czech.

Przy okazji ze zdziwieniem, po wielu podróżach przez Czechy, odkryłem, że najtaniej można właśnie przenocować w stolicy. Serio serio. Co prawda nie w samym centrum, ale 2-3 kilometry obok. Za jedynkę w hotelu zapłaciłem całe 89 złotych. Ze śniadaniem! Oczywiście był pewien haczyk. Raz, że deklarowane trzy gwiazdki to był jakiś żart, ta rudera mogłaby wygrać co najwyżej w tomboli dla ułomnych hoteli jakieś pół gwiazdki. Okolica była prawdopodobnie najbrzydszą częścią całej metropolii. No i naprzeciwko drzwi wejściowych, susem przez chodnik, mieścił się burdel; nieoznakowany, ale jeśli o 1 w nocy okna tajemniczego przybytku świecą się neonowym fioletem, to raczej nie jest to przedszkole, jak mi podpowiada intuicja. Choć to akurat w zależności od upodobań, możliwości oraz skłonności do ryzyka, niekoniecznie było minusem lokalizacji. Ale w pokoju miałem bieżącą wodę, było ciepło, łóżko było na tyle wygodne, że nad ranem nie bolał mnie kark, recepcjonista poliglota gadał płynnie po czesku, rosyjsku i polsku, śniadanie było całkiem całkiem, a salowa w jadalni nawet całkiem całkiem całkiem.

Wracając do opisu okolicy – można chyba powiedzieć, że jedną z nakładek na moje uwielbienie dla Europy wschodniej jest czechofilstwo. Przejawia się to tym, że w Czechach nawet rzeczy szpetne oddziałują na mnie jakimś niewytłumaczalnym magnetyzmem. Nie inaczej było w przypadku styku dzielnic Praha 8 oraz 9, czyli terenu Libenia, Novych Vysočan oraz Palmovki.

Jednym z walorów estetycznych Pragi jest jej pagórkowata topografia. Na nic ona się jednak zdaje, jeśli znajdziemy się w tej jej części, która jest usłana rozłożystymi trakcjami kolejowymi, przy których rozciągają się szarozielone chwastowiska, budynki to kombinacja obdartych, obsmarowanych przez graficiarzy kamienic i brzydkich bloków z wielkiej płyty, zaś w powietrzu unosi się zapach cebulki smażonej na oleju czwartej świeżości. Serio, ten zapach towarzyszył mi przez dobre pięć minut żwawego marszu przez Libeń, mimo że akurat przemierzałem drogę wzdłuż wspomnianych chwastowisk i trakcji kolejowych, w sporej odległości od jakichkolwiek zabudowań, o restauracjach nie wspominając. Do dzisiaj nie mam pojęcia, skąd tam przywędrował ten zapach i w jaki sposób pokrył tak spory teren. No i ile musiało być tej cebuli.

Ale, ale – miejsce obok architektoniki tworzą ludzie, nieprawdaż? No więc Praha 8&9 to generalnie miejsce, w którym miejscowi podejrzanie często wyglądają jak skrzyżowanie numetalowcow z 2002 roku z osiedlowymi patosebiksami – czyżby ultimate anime crossover? Za to bezdomni miewają więcej szyku od domnych, potrafiąc sobie zorganizować na rzecz obozowiska pod estakadą nawet skórzane loże. Miejsce bardzo osobliwe nawet jak na standardy stolic i dużych miast ogółem.

W takim miejscu, nieopodal estakady z bezdomnymi skórzanymi lożami, mieści się Pivovar Kolčavka, dalece mniej obskurny niż otoczenie na zewnątrz. Primo, pierwsze pomieszczenie z warzelnią jest bardzo przytulne, a zapach drewna z rozpalonego kominka od razu nastraja pozytywnie do miejsca. Secundo, główna sala jadalna ma wprawdzie ten czeski gospodowy sznyt, z długimi ławami, ścianami obitymi drewnem i tablicą kredową z aktualą nabidką piva, ale nie jest to poziom gospodowych spelun z Trzyńca czy Hukvaldów. Innymi słowy, jest czysto i schludnie. No i tertio, gulasz z knedlami był naprawdę bardzo dobry. Mięsa było całkiem sporo, nie był to zwyczajowy w Czechach fortel polegający na utopieniu na oko 70-80 gramów wołowiny w kałuży z sosu pieczeniowego i sprzedawania tego jako pełnowartościowe danie.

Gorzej, że to gulasz był w Kolčavce najjaśniejszym punktem. Piwa niestety nie były.

Kolčavka Ležácká Světlá 11° – DMSu dyć sporo, pachnie i smakuje jak chleb kukurydziany posmarowany oszczędnie masełkiem. Świeżość i wytrawna goryczka cześciowo wygładzają niekorzystne pierwsze wrażenie. (5/10)
Kolčavka Extra Hořká 12° – Lekko wycofana słodowość, podkreślone zioła, wytrawna, mocna goryczka. Piwo proste, wręcz prosto w twarz. Idealne odniesienie do tej dzielnicy miasta. Smaczne. (6,5/10)
Kolčavka Ale 13° – troche kukurydzy, trochę tropikalnych nut chmielowych, aczkolwiek bardziej w smaku niż w zapachu, trochę zbyt dużo słodyczy – szczególnie zważywszy na brak sensownej goryczkowej kontry. Nijakie. (4,5/10)
Kolčavka Zazvor 14° – piękny test na obecność aromatów spożywczych. Otóż jak piwo z dodatkiem imbiru pachnie tymże korzeniem tak mocno, a jednocześnie nie ma w nim śladu pikantności, to raczej nie imbir tutaj wylądował, a jakiś aromat. Pachnie jak ginger ale, smakuje jak landrynki imbirowe zmiksowane z chlebem. A fe. (3,5/10)
Kolčavka Czech IPA 15° – piwo kwiatowe, lekko ziemiste, poza tym jednak wyraźnie słodowe, ale z podkreśloną goryczką. Słodowość jest zbyt wyraźna nawet jak na klasyczną wyspiarską ipę, niemniej jednak jest to proste, smaczne piwo. Prosto w twarz, jak okolica. Dobre. (6,5/10)
Kolčavka Nakouřená 13º – Fajny aromat szyneczki prosto z wędzaka, poza tym słodowe i słodkawe piwo. Dość subtelne jak na wędzonkę, a przy tym jednak zbyt słodkie. Niemniej jednak smaczne dzięki fajnemu wędzonemu profilowi. (6,5/10)
Kolčavka Černá 13° – Lekko prażone, kwaskowe piwo o śliskiej fakturze i aromacie oraz smaku masła kakaowego. Tego typu tmave to powinno się ogniem wypalać. (3/10)

Do Kolčavki raczej się nie warto wybrać, są lepsze browary w Pradze. Ale, ale – skoro już przy wypalaniu ogniem jesteśmy, to warto się wybrać kwadrans z buta dalej, do baru NaPalmě. Mieści się to zaraz przy węźle komunikacyjnym Palmovka, brzydkim węźle w brzydkiej dzielnicy, i stanowi jedno z tych miejsc w Czechach, które mnie przyciągają na sposób turpistyczny.

Knajpa jest daleko od centrum zainteresowań typowego turysty w Pradze, śmierdzi tu stęchlizną jak w krakowskiej Popularnej za czasów moich studiów, a na ścianach można podziwiać przebrzydkie malowidła, odnawiane w trakcie mojej wizyty przez łysego z długimi włosami. Wyobraźcie sobie podobiznę Salvadora Dalego, wylewającego kufel piwa na krocze nagiej panny leżącej pod stołem albo piwosza depczącego kościotrupa na ulicy, podczas gdy w tle przejeżdża sobie tramwaj. To ten poziom wysublimowanego artyzmu zdobi tutaj ściany. Do tego z głośników starocie pokroju „Crazy Nights”, a wśród stałych bywalców główne postacie praskiej sceny craftowej. Czyli warto wpaść.

Szczególnie, że jak to w czeskich tapach, dużo częściej można trafić na black ipę, styl, który w Polsce chyba niestety zdechł. Zhůřák Total Eclipse Black Ale to black IPA jak drzewiej u nas. W opór żywicy, ciut róży, lekki cytrus, gorzka czekolada i paloność, mająca wpływ na silną goryczkę w wytrawnym finiszu. Klasyk, świetne piwo (7,5/10). Chroust Let's Get Exotic to berliner z marakują i mango. Tego ostatniego jest tutaj mało, ale – fajna, nieprzasadzona marakuja, fajny, nieprzesadzony kwasek, fajna, nieprzesadzona mleczność oraz delikatnie śliska faktura w finiszu dają nam rześkie, bardzo smaczne piwo (7/10).

Kończąc temat Palmovki, warto jeszcze wpaść do sklepu specjalistycznego Beershop.cz, jak najbardziej stacjonarnego. Importy mnie nie interesowały, za to odnośnie czeskiego craftu, należy podkreślić, że:
- Permon wydaje się być bardzo popularną marką, mają w sklepach specjalistycznych swoje lodówki.
- Spora część czeskiego craftu jest rozlewana w duże, niestety drogie butelki 0,7l albo 0,75l, co ma wpływ na cenę.
- Często w czeskich sklepach specjalistycznych mieszczą się nalewaki, z piwem na wynos.
- Zwyczajowo niemalże cały czeski craft w takich miejscach jest pakowany do lodówek bądź, jak w przypadku Beershop.cz, do przeszklonej chłodni. Wnioskuję, że Czesi dużo rzadziej pasteryzują niż Polacy, co cieszy.

W Beershopie zakupiłem całą baterię piw Matuški, które czekają na osobny wpis – jestem ciekaw, jak obecnie z formą mojego ongiś ulubionego czeskiego browaru.

Póki co trzeba było jednak zmierzać do następnej stacji wycieczki. Sforsowałem wzgórze oddzielające Palmovkę od Žižkova na przełaj, wbrew sugestii gugiel maps, mijając wcześniej okrągły jak gwiazda śmierci libeński zbiornik gazu, sparciałe ogródki działkowe i podgryzione rdzą samochody. W ten sposób żwawo opuściłem dzielnicę podupadłą i znalazłem się w tej bardziej reprezentatywnej części Pragi.

Szybkie smoothie po drodze dla uzupełnienia witamin i przekroczyłem progi sklepu specjalistycznego Pivni Rozmanitost. Choć sklep to w tym wypadku niedookreślenie. Otóż niektóre sklepy specjalistyczne w Czechach, pomijając zwyczajowy w takich miejscach wyszynk na wynos, mają również licencję na konsumpcję piwa na miejscu. Takie sklepy stają się w rzeczy samej knajpami. I tego typu establiszmentem jest właśnie Pivni Rozmanitost. Krótki bar, cztery krany, a do tego ciąg lodówek z bardzo sensownie dobranym czeskim craftem. No i kika regałów z importami, w tym np. Maryensztadtem, AleBrowarem czy Pintą oraz bardzo udaną eksperymentalną serią z nowofalowymi chmielami niemieckiego browaru Weißenohe.

Miejsce jest otwarte od 15 do 22 i pod względem atmosfery jest w zasadzie knajpą sąsiedzką, do której przychodzą żiżkowscy lokalsi, żeby popić i pogadać. Ruch był spory jak na wczesny środowy wieczór i chłopek roztropek za barem musiał się trochę uwijać. Popularność Zichovca w Czechach w sposób anegdotyczny potwierdziła się i w tym miejscu – ponad połowa obecnych piła Brewstock Juice bądź nowiutkie Stolen Haze.

Jednym z obecnych lokalsów był wykładowca jakiejś miejscowej uczelni. Amerykaniec. W trakcie rozbudowanej rozmowy z kobietą siedzącą obok ujawnił swoją fascynację braćmi Castro, cytował Engelsa nieironicznie i ubolewał nad tym, że nie mają aktualnie specjalisty od marksizmu-leninizmu na uczelni, a szukają. Wykładowca reprezentował sobą zresztą pewien koncept, bo capił tak niemiłosiernie, jak sobie człowiek wyobraża fetor krasnoarmiejców na przedpolach Warszawy w 1919. Stanął niestety obok mnie i przez kilka chwil myślałem, że całe wypite przeze mnie tego dnia piwo błyskawicznie opuści moje ciało tą samą drogą, którą się do niego dostało, bo nawet śp. krowa mojej śp. Babci pachniała mniej odpychająco.

Przy okazji – uważam za w pełni zrozumiałe przyciąganie, jakim charakteryzują się jakieś hiszpańskie Adonisy względem płci żeńskiej w naszych rejonach. Ale jeśli czuliście kiedyś połączenie konfuzji z obrzydzeniem w niektórych klubach, w których niektóre Polki reagują jak pszczoła na miód nawet na widok śmierdzących trupem, niepraną od trzech lat kurtką, tanim mydłem i porażką podstarzalych Amerykanów, to spieszę uspokoić, że niektóre Czeszki są takie same. Ta obok nawet mu kadziła, że jest geniuszem. Zapewne miała rację.

Skupiłem się na ofercie kranowej.
Pacov Golem Světlý Ležák 11° – słodowo chlebowy leżak z kapką masełka. Wodniste w smaku, pusty finisz, słodkawe bez sensowniejszej goryczkowej kontry. Kiblowy siarkowodór dopełnia całości. Hovno. (3/10)
Potnehud White IPA – konkretna dawka kociego moczu zmieszana z trawą, a do tego korzenność bliższa anyżowi niż pieprzowi. W smaku dodatkowo trochę tropikalnych owoców oraz eukaliptusa, no i rasowo oldskulowa, mocna goryczka. Trochę bałagan wyszedł, a profil chmielowy nie do końca przyjemny, sumarycznie jednak w porządku. (6/10)
Kamenice Nad Lipou NEIPA – klarowna „neipka” o mało intensywnym aromacie cukierków alpejskich oraz różanego dżemu. Lekko słodkawa, gorzka, pijalna ale mało wyrazista. Wzruszenie ramionami. (5/10)
Černý Potoka Double Blitz 17° – imperialna ipka jednego z głośniejszych obecnie czeskich craftowców. Lekko gnilne tropiki, podkreślone ciało, miękka fakura, akuratnie odmierzona goryczka, subtelna pikantność w tle. Dobre piwo, ale spodziewałem się więcej. (6,5/10)
Albrecht 11° Jizerský Divočák z butelki – kwasiur bez lactobacillusa niestety, a w dodatku utleniony. Pigwowe landrynki z lekkim kwaskiem i dodatkiem siarki. Najsłabsze piwo od Albrechta jak dotychczas. (4/10)

Zaburzając chronologię wydarzeń w relacji, ostatni sklep odwiedziłem w drodze powrotnej. Pivni Mozaika to sieć sklepów z craftem (mają swoje filie chociażby w Ostrawie i Opawie). Ten w praskim Karlinie jest trochę nietypowy, bo liczba metrów kwadratowych wydaje się być absolutnie przesadzona w zestawieniu z ofertą. Ta jest całkiem niezła (acz mniejsza niż w Beershop.cz czy Pivni Rozmanitost), no ale powierzchnia sklepowa jest po prostu duża, lodówki są porozstawiane przy ścianach, zaś pośrodku marnuje się sporo miejsca. Cóż, być może wbrew logice wynajem jest w tym miejscu śmiesznie tani. Jakby nie było, fajny jest to sklep, osobne lodówki mają chociażby Zichovec, Antoš czy Permon, są obecne nalewaki z piwem lanym na wynos, jest też, nie wiedzieć czemu, dwóch sprzedawców. Model biznesowy na pierwszy rzut oka wydaje się być niekonwencjonalny, żeby nie rzec mało efektywny, ale ja tylko ciskam okiem bez zgłębiania istoty rzeczy. Sam sklep fajny, położony dwa rzuty kotem od Hostelu Elf, w którym to nocowaliśmy w 2011 roku, podczas pierwszego w moim życiu wyjazdu do Pragi. W Pivovarskim Klubie piłem wówczas pierwszy raz w życiu Schlenkerlę, Ania była w ciąży, wszystkie 5 osób oprócz niej (czyli łącznie ze mną) w pokoju hostelowym chrapało na potęgę, odwiedziłem mój pierwszy w życiu multitap, czyli Prague Beer Museum i generalnie było wesoło.

Pomny tego, że w domu mam mało miejsca w lodówce, a czeskie crafty są głównie niepasteryzowane, wziąłem z Pivnej Mozaiki tylko dwa piwa, w tym jedno będące czeską legendą.

Protektor IPA z browaru Tovarna (ekstr. 15%, alk. 7%), to bardzo przyjemny oldschool w obecnym zalewie ipek soczystych i mętnych. Zalewie, który osobiście bardzo lubię, lubię jednak również różnorodność. Protektor ma dominantę w postaci wyraźnych nut mandarynki, uzupełnionych w głównej mierze żywicznymi wtrętami. Piwo jest półwytrawne pod względem ciała i rasowo wytrawne w gorzkim finiszu. Świetny powrót do czasów, kiedy ipki były gorzkie! (7,5/10)

Tlusty Netopyr z browaru Antoš (ekstr. 17%, alk. 7,5%) to klasyka klasyki czeskiego craftu. Ekwiwalent Ataku Chmielu może nie w kwestii pionierskości (ekwiwalentem byłby Kocour IPA Samurai), ale chyba wpływu na czeski craft, no i przede wszystkim smaku. Rye IPA celowo karmelowa, z nutami cytrusowymi (bliskimi dojrzałej mandarynce), żywicznymi, kwiatowymi, lekko ziemistymi. Ciut zagęszczona, ale daleka od kisielowego przymulania typowego dla tego podstylu. Wzorowo pijalna. Od kiedy w Ataku Chmielu pojawiły się mdłe melonowe nutki, to Tlusty Netopyr byłby (gdyby był dostępny) bardziej sensownym wyborem w kwestii codziennej karmelowej ale nie utlenionej ipki. Świetne. (7,5/10)

Ostatnią stacją wycieczki przed powrotem do hotelu był sympatycznie nazwany Rock Klub Nova Chmelnice. Przez ostatnie lata nie chodziłem na koncerty wcale (co mam zamiar nadrobić), a samemu koncert ostatni raz grałem bodajże w 2014 roku, więc mogę stwierdzić, co na pierwszy rzut oka się zmieniło w przeciągu ostatnich 6-10 lat pod tym względem na scenie hc/metal, a także, czym się charakteryzują koncerty w Czechach. Kilka luźnych uwag:

- dekadę temu na koncerty kapel ze sceny core’owej przychodziłą młodzież core’owa, nawet jeśli kapele grały metal. Obecnie wiara jest przynajmniej wizualnie zdecydowanie bardziej metalowa. Choć zdarzał się incydentalnie gość z tunelami w uszach a la Suffokate.
- wśród publiki było naprawde sporo ładnych dziewczyn. Nie wiem, na ile jest to specyfika Czech, a na ile zmian na scenie ogółem, ale kiedy samemu byłem czynnym muzykiem, to nieraz ubolewałem nad tym, że nie poszedłem jednak w hip hop.
- zielsko w Czechach jest obecnie na tyle dostępne, że nawet na koncercie dla niepalących czuć je co chwilę.
- w przerwach między zespołami nagłośnieniowcy puszczali hip hop, pop oraz r’n’b. To dobrze luzowało atmosferę i dawało odpocząć zmysłom, ale świadczy chyba także o zluzowaniu majtów w obrębie sceny, która te 10-20 lat temu była mocno spięta pod tym względem. To bardzo dobrze.
- piwo małe w takich miejscach jest w Czechach chyba swojego rodzaju osobliwością – kiedy poprosiłem na początku o takowe, reakcją barmanki było głośne „Maleeeee?????” z szeroko otwartymi oczami. Po chwili wahania udała się na zaplecze, żeby przynieść mały kubek, bo przy barze nie było ani jednego. Widocznie małe piwo w ofercie to tylko proforma.
- piwa lane to Kozel za równowartość ok. 6zł i Urquell za ok. 8,50zł. Dobre ceny w klubie w stolicy.
- co prawda piwa były lane do plastiku, ale woda była sprzedawana w szklanych butelkach, a drinki były podawane w szklankach. I zero burd, rzucania szkłem etc. Da się? Da się.

Muzycznie koncert rozłożył mnie na łopatki. Pomijając wspólne granie z math metalowcami Cilice jakieś osiem lat temu, nic mnie na żywo tak nie zachwyciło, włączając w to Meshuggah i Animals As Leaders.

Po kolei:
„We are Spiritbox from Canada and we’re gonna play some songs for you.” Szacunek się Courtney należy za przekształcenie Iwrestledabearonce w poważny zespół, ale to właśnie projekt Spiritbox jest jej najdonośniejszym muzycznym dokonaniem. Stosunkowo spokojne, acz miejscami przysadziste, djentowe, art metalowe, czasami prog rockowe granie z tesseractowym sznytem, ale bez tesseractowego przynudzania. No i przede wszystkim z charyzmatyczną wokalistką, która na żywo wyciąga wszystkie cleany tak doskonale, że mogłaby śpiewać w topowym zespole popowym (to jest jak najbardziej komplement), ale i potrafi płynnie przechodzić w modułowany wrzask, a przy tym miata się po scenie jak żywa kulka energii. Już nawet dla krótkiego występu Spiritbox warto było do Pragi przyjechać.

Australijczycy z Make Them Suffer postawili na koncercie na nowszy materiał z Worlds Apart, uzupełniony wolniejszymi kawałkami z poprzednich płyt. Zespół zaczynał jako kapela symfoniczno deathcore’owa, odpalająca jedną black/deathową kanonadę blastów za drugą, brutalizując wszystko breakdownami i przeplatając klawiszami a la Emperor. Ostatnia płyta to już spokojniejsze, bardziej progresywne granie, ale i bardziej przystępne, z dużą dawką groove’u. Z klawiszami, które w ramach wyjątku w ciężkiej muzyce nie są kiczowate ani wciśnięte na siłę, tylko znakomicie uzupełniają całość. Granie odrobinę djentowe, dające pole do popisu fantastycznej klawiszo-wokalistce. Ta znowu skupiała uwagę na sobie, promieniując pociągająco chłodnawą charyzmą w publikę. Fajne są takie drobne, lekko wzniosłe rude. Wizualnie poza nią zespół robił oldskulowe wrażenie napakowanej energią, latającej po scenie kapeli hardcore’owej, grającej jednak metal. Blastów nie było wcale, był za to groove, klimatyczne klawisze, trochę djentu oraz odrobinę zbyt wysokie brzmienie, z drugiej strony ładnie uwypuklające gęsto siane flażolety. Był Vortex, w którym tytuł jest odgrywany w kodzie Morse’a przez wszystkie instrumenty, łącznie z wokalem. Był przefantastyczny Ether. Było doskonałe odegranie kawałków, muzycy którzy się niesamowicie cieszyli i publika, która to doceniła, odpalając jeden circle pit po kolejnym wall of death. Fantastyczny występ chyba obecnie najciekawszej i najlepszej australijskiej kapeli metalowej.

Polar to jedyna kapela w zestawieniu, do której nie potrafię się na płycie przekonać. Nieco bombastyczne kawałki z refrenami, które wydają się być stworzone dla wielkich hal czy stadionów, a nie klubów na kilkaset osób, w atmosferze takiego niewielkiego klubu zmieniły się jednak w dobrze zagrane, energiczne, hardcore’owe pociski. Nie moje klimaty, ale doceniam kunszt wykonania. Publika ponownie bez zarzutów, stage diving uskuteczniany był dość często.

Tuż przed występem After The Burial rozmawiałem z Courtney ze Spirtboxu, od której dowiedziałem się, że wszystkie zespoły są we skowronkach, bo na żadnym koncercie tej trasy publika nie była aż tak żywiołowa jak w Pradze. Oraz, że ATB to najlepszy zespół, jaki widziała na żywo, bo grają perfekcyjnie, jak na płytach. Ustawiłem się więc tuż przy nagłośnieniowcu, żeby mieć najlepszy odbiór dźwięku. I potwierdzam słowa Courtney. ATB to w stu procentach profesjonalny zespół złożony z najwyższej klasy muzyków. Faktycznie wszystko zostało odegrane jak na płytach. Łamańce rytmiczne, ultraszybkie solówki, przejścia perkusyjne – z zamkniętymi oczami można było mieć wrażenie, że ktoś bardzo głośno puścił nagrania studyjne. Szkoda, że z ostatniej płyty Evergreen zostały zagrane tylko trzy kawałki, świetnie, że z boskiego Rareform też trzy (w tym Berserker), szkoda że z najsłabszego w dorobku zespołu Dig Deep aż trzy. Przy czym Lost In The Static na żywo jest jednak dużo fajniejsze niż na zbyt skompresowanym nagraniu. Kończący przeszło godzinny występ, genialny A Wolf Among Ravens stanowił kropkę nad „i” – ATB to kapela najwyższych lotów, mimo słabszego przedostatniego wydawnictwa będąca chyba moją ulubioną. Doskonałe połączenie meshuggowej rytmiki, klimatycznych melodii, szybkich solówek, ultraciężkich zwolnień, przysadzistego groove’u, umiejętnie wplecionych blastów, mocnego wokalu i chwytliwości. Jeden z nielicznych przystępnych zespołów, które wykorzystują całą powierzchnię gryfu swoich ośmiostrunówek, zamiast skupiać się tylko na infradźwiękach z czeluści ziemi. Brak drugiej gitary nadrobiła technika – oktawer, sequencer i do przodu. Doskonały występ.

Co mogę napisać na koniec? Ano, że chyba przeprosiłem się z Pragą na dobre. Mimo że na wypad pojechałem samemu, to wspominam go bardzo ciepło. Pomijając kilka piw, podobało mi się w zasadzie wszystko. Z miłą chęcią wrócę za niedługo do stolicy Czech, przeprowadzając kolejną eksplorację jej piwnej strony.

A na koniec – gugiel maps masterapp mi po koncercie zasugerował pieszą trasę przez wzgórze obok. W porządku, ale jak już się na nie wydrapałem, to ruszyłem granią między chałturniczymi zakładami produkcyjnymi oraz ogródkami działkowymi i okazało się, że idąc trasą wytyczoną przez gugiela, musiabym sforsować zamknięte na kłódkę bramy ogródków działkowych i zrobić sobie rajd na przełaj po prywatnych działkach. Wskutek czego musiałem zejść niemalże do klubu i iść naokoło. Ponad pół godziny w plecy. Ale za to czuję się mądrzejszy.

Na zdravi!

Tlusty Netopyr 143001536772690892

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)