Tokyo leży w Szkocji
https://thebeervault.blogspot.com/2012/12/tokyo-lezy-w-szkocji.html
Piwo-ikona. Tak sobie pomyślałem patrząc na buteleczkę BrewDog Tokyo*. To była instynktowna myśl, nie piłem tego piwa przecież wcześniej. Jak ktoś się zajmuje tematyką okołopiwną od dłuższego czasu i ma jakąś wiedzę na temat nowofalowego piwowarstwa, pewnie przynajmniej słyszał o tym piwie. Nie żeby się go sprzedawały ogromne ilości, co to to nie. Cena 10 dojcze ojro jednak odstrasza, poza tym produkowane są go małe ilości. Nie ma co porównywać sprzedaży Tokyo* z takim dajmy na to Punk IPA z tego samego browaru. Niemniej jednak czuję, że BrewDogi chciały sobie tym piwem wystawić za życia pomnik, że miało to być najbardziej ambitne piwo tego browaru, przynajmniej biorąc pod uwagę ofertę regularną. Pijane w małych ilościach, a jednak od razu rozpoznawalne. Nadmiar jest tutaj słowem kluczem. Skoro najbardziej ambitne piwa innych nowofalowych browarów to wysokowoltażowe imperial stouty, to w BrewDogu zdecydowano o uważeniu imperial stouta które by wszystkie inne przyćmił. Pierwsza wersja (bez gwiazdki w nazwie) miała 12% alkoholu. Nie wystarczyło, za mało, inne browary też miewają takie imperial stouty w ofercie. BrewDog Tokyo* ma wobec tego całe 18,2% alkoholu. Jest imperial stoutem chmielonym na zimno szczepem Galena, warzonym z dodatkiem jaśminu i żurawiny, leżakowanym z dodatkiem kawałków dębu francuskiego. Brzmi ambitnie.
Nawet się sekcji marketingowej tego obecnie już dużego browaru udało na etykiecie uniknąć zwyczajowego pseudointelektualnego bądź "buntowniczego" infantylizmu i zamieścili na niej całkiem dowcipny, choć dialektyczny tekst z którego wynika, że umiarkowanie doprowadzone do absurdu kończy się zastosowaniem umiarkowania wobec samego umiarkowania, z czego wynika znowuż odbicie wahadła skutkujące zbytkiem, nadmiarem. I Tokyo* ma być właśnie piwem na takie chwile. Ciekawe.
Nazwa jest inspirowana grą komputerową typu arcade z lat 80-tych. Symplicystyczna wojna pikseli na starym automacie stoi w sprzeczności wobec wystawnego imperial stouta, ale tutaj znowu kłania się diada umiarkowanie-przerost. Diada zawarta jest również w samej nazwie piwa, odnosi się bowiem zarówno do prymitywnej gry komputerowej, jak i do miasta które jest synonimem podkręconego do granic możliwości, hedonistycznego, konsumpcjonistycznego, materialistycznego stylu życia.
Dobrze, a czy same piwo jest warte całej otoczki, kombinowania przy recepturze? I tak i nie. Jest absolutnie wystawne, opulentne, monumentalne. Z drugiej strony jednak nieco przeholowane. Są piwosze, którzy narzekają, że BrewDogom imperial stouty po prostu nie wychodzą. Ten wyszedł tak jak miał, tak go przynajmniej odbieram, nie jest jednak ani najlepszym BrewDogiem jakiego piłem ani tym bardziej najlepszym imperial stoutem. Zastosowano metodę podkręcenia tego gatunku piwa do granic możliwości, ale owoc takiego podejścia robi momentami nieco przekombinowane wrażenie.
Wizualnie jest to jądro ciemności, a natężenie alkoholowe i gęstość cieczy są na takim poziomie, że piwo mi się w lodówce nawet specjalnie nie chciało schłodzić. Zupełnie jakby chciało powiedzieć, zresztą zgodnie z zaleceniami dotyczącymi temperatur spożywania różnych gatunków piwa, że lepiej smakuje co najwyżej lekko poniżej temperatury pokojowej. Ewidentnie oleista ciecz wylądowała w kielichu i uderzyła w nozdrza niezwykle intensywnym zapachem. Tona gorzkiej czekolady, hektolitr brandy, szufla palonego ziarna, fura startego kakao, garść lukrecji i czerwonych owoców... tak, to może być żurawina, delikatna kwiatowość... czyżby jaśmin? Nie jestem do końca pewien... nuty drewna, okruchy ciemnego pieczywa, parę łyżek kawy.
Przerost, nadmiar, wystawność. Tam gdzie inne imperial stouty mają aromat winny, Tokyo* pachnie jak winny, ale destylat. Przy czym ewidentna obecność alkoholu bynajmniej nie przeszkadza, powiem więcej, pasuje do całości jak ulał. Co jednak ciekawe, przerost sprawia tutaj jednak wrażenie nieco wymuszonego, nie skutkuje bynajmniej spodziewaną głębią.
Przerost tyczy się zapachu w takim samym stopniu jak smaku. Piwo jest gęste omal jak syrop, słodkie omal jak syrop, ciężkie jak syrop, no i mocno palące gardło. Pije się je bardzo małymi łyczkami, które rozlewają się po języku oraz podniebieniu niczym deserowe czekoladki wypełnione brandy, po czym gardło pieści posmak mocno palonej, aromatycznej kawy.
Piwo jest ze wszech miar ekstremalne, alkohol gryzie język, pali gardło... ale w tym przeholowaniu przekroczono jednak górną granicę słodyczy dla takiego piwa czy ogólnie dla napoju. Ma to dodatkowy minus – słodycz nieco tłumi aromatyczność w trakcie picia. Sumarycznie zamiast nurzać się w głębi tego piwa, czułem się jednak w pewnych momentach nieco przytłoczony... a w innych chwilach było znowu na odwrót. Niesamowicie ciekawe i nieszablonowe piwo.
Czy gdyby je doleżakować, ułożyłoby się bardziej? Pewnie tak (data ważności wyznaczona na 2022 rok, i tak bardzo ostrożnie, ćwierćwiecze powinno spokojnie wytrzymać), ale słodycz, największy mankament Tokyo* zostałaby pewnikiem na poziomie wyjściowym. (Ocena: 7/10)