Germański craft trip. Część pierwsza – koncern craftu się nie boi.
https://thebeervault.blogspot.com/2015/05/germanski-craft-trip-czesc-pierwsza.html
Zainteresowanie piwowarstwem z niemieckiego obszaru językowego w Polsce jest zazwyczaj ograniczone do adeptów wiedzy piwnej, lubujących się w pszenicach albo zakompleksionych osób zachwycających się piwem tylko dlatego że jest niemieckie, oraz piwoszy którzy starają się poruszać poza piwnymi modami pijąc wszystko od prawa do lewa, w zależności od humoru. Wśród reszty polskich piwożłopów Niemcy to kraj piwnego zacofania. Owszem, kraj mocno rozwiniętego rynku, ale skostniałego, zamkniętego na nowinki, zabetonowanego murem z cegieł zgodnych z Reinheitsgebotem, zafugowanych zadufaniem w sobie. Najwyższy czas odczarować Niemcy - tak jak w innych krajach, warzy się tam hektolitry niezdatnego do picia chłamu, ale można znaleźć również browary, które nie dość że produkują piwa nowofalowe, to w dodatku są w stanie utrzymywać jakość swoich wyrobów. Co innego jednak przybliżanie czytelnikom niemieckiego craftu poprzez omawianie craftowych wyrobów, a co innego wycieczka do Deutschneylandu w celu zobaczenia jak to wygląda u źródła. Taką właśnie wycieczkę miałem przyjemność odbyć w marcu z chłopakami z Browariatu oraz Browaru Stu Mostów. Pierwszy etap zaprowadził nas do Wiednia.
Zaprowadził, a raczej dowiózł poliszbusem, który wygląda fajnie z zewnątrz, ale w środku nie ma miejsca na nogi, spanie jest katorgą, a wi-fi działa tak szybko jak synapsy w mózgach polskich instafotomodelek. Po średnio przespanej nocy wylądowaliśmy o 6 nad ranem na głównym dworcu Wiednia, skąd odebrał nas Alex z Brau Konu i niezwłocznie zawiózł na śniadanie do jakiejś tureckiej restauracji. Nie jadam zwyczajowo u Turka, ale noc w poliszbusie potrafi skutecznie powyginać kręgosłup, fizycznie i nie tylko. Tamże do śniadaniowego gulaszu wychłeptałem szklankę Ottakringer Zwickl, czyli austriackiego koncerniaka w wersji niefiltrowanej, drożdżowo-kwaskowego piwa z nutami słodowymi, miodowymi i szczupłym ciałem. Całkiem wporzo, tak na śniadanie do gulaszu (6/10).
Nie był to do końca przypadkowy wybór piwa, jako że pierwszym etapem naszej wycieczki był właśnie położony w zachodniej części Wiednia browar Ottakringer. Jeden z austriackich koncerniaków, obok Stiegl, Zipfer, Gosser i Kaiser. Oczywiście biorąc pod uwagę lokalne uwarunkowania, wszak w Austrii mieszka kilkakrotnie mniej ludzi niż w Polsce. Niemniej jednak, roczna produkcja Ottakringera wynosi 550 tysięcy hektolitrów, czyli tak trzy razy mniej niż warzy ‘nasza’ (są tu jacyś Duńczycy?) Perła. Czyli bardzo dużo jak na stosunkowo mały kraj. Celem właściwym nie był jednak ten duży browar, a położony na jego terenie mały craftowiec pod nazwą Brauwerk.
Brauwerk został otwarty przez Ottakringera w zeszłym roku w celu zagospodarowania pustego silosa po melasie, który wcześniej służył jako rezerwuar materii organicznej dla firmy zajmującej się propagacją drożdży. Całkiem ciekawie się swoją drogą prezentuje. Mimo że z pierwotnego silosa pozostawiono pewnie tylko fundamenty, to jego kształt ładnie się komponuje z pozostałymi dwoma silosami stojącymi za nim. Jako że jest to jednocześnie najbardziej wysunięty w stronę ulicy budynek całego kompleksu Ottakringera, uznano go pewnikiem za reprezentatywny, zresztą zupełnie słusznie.
Mikroskopijna w porównaniu z dużym browarem obok warzelnia o wybiciu 10hl (dwa kotły oraz whirlpool) mieści się na ostatnim, drugim piętrze. Na pierwszym znajdują się fermentory, zaś tanki leżakowe okalają część parteru, vis a vis baru. Stwarza to wspaniałą okazję, żeby raczyć się piwami Brauwerku w sąsiedztwie tanków, mając za plecami przeszklone ściany budynku. Te ostatnie sprawiły, że na początku marca wewnątrz było przyjemnie ciepło, choć w środku lata pewnie ten atut staje się minusem.
Co jednak najbardziej zadziwia, to oferta Brauwerku. Przedstawiciel firmowy powiedział nam, że Brauwerk powstał po to, żeby zagospodarować pusty silos (tak, jasne) oraz po to żeby można było w nim warzyć bardziej odjechane piwa niż w Ottakringerze (mhm). Na mój nos jednak, Ottakringer przenalaizował rozwój sceny craft w Austrii i postanowił wyprowadzić uderzenie wyprzedzające. Wszak jeśli w Polsce dajmy na to 5 milionów tyskożłopów przesiądzie się na Pintę, koncerny nadal mogą mieć zysk, ale w malutkiej Austrii trzeba dmuchać na zimne. Browar warzy trzy marki które są stale dostępne, parę piw specjalnych, a nawet tworzy piwa na zamówienie dla DJ-ów czy stacji radiowych. Biorąc pod uwagę że to nadal jest część koncernu, taka drobnica wygląda całkiem ciekawie.
Pierwszym piwem jakie skosztowałem był Hausmarke 1: Blond (ekstr. 12,5%, alk. 5,4%), fermentowany belgijskimi drożdżami, chmielony na aromat amerykańskim Amarillo. I ten belgijski ejl urzekł mnie świetnym balansem bananów, gruszki, goździkowych fenoli oraz lekkiego cytrusa. Smak jest gładki, słodowo-waniliowy z owocowymi nutkami w tle, punktowany delikatnie pieprznym finiszem. Świetne, bardzo sesyjne piwo. (7,5/10)
Hausmarke 2: Session IPA (ekstr. 10,5%, alk. 4,3%; chmielony klasycznie Citrą, Amarillo i Centennialem) po swojej stronie ma zrazu wyczuwalną świeżość. Brzeczka, mocny cytrus, mango, sosna. Świetny aromat będący argumentem za tym, żeby tego typu piwa wedle możliwości pić w miejscu ich uwarzenia. Smak jest jednak pustawy, absolutnie nie dotrzymuje kroku aromatowi. Średnio gorzki, z marginalnie ziemistym finiszem, mógłby mieć większą siłę przebicia. Przedstawiciel browaru na moje obiekcje argumentował że wówczas byłby przechmielony. No nie byłby. Byłby jeszcze lepszy. Przyznać jednak trzeba że jest to bardzo rześkie piwo, które pije się bardzo szybko i z przyjemnością. Tyle tylko, że ma potencjał na jeszcze więcej. (6,5/10)
Potencjału nie ma za to Hausmarke 3: Porter (ekstr. 13,4%, alk. 5%), czyli porter wyzbyty gorzkiej czekolady. Zamiast niej króluje w nim czekolada słodka wespół z karmelem oraz kakao. Paloność daje tylko lekko cierpką nutkę w finiszu, a na dodatek ujawniła się w nim wada w postaci aldehydu octowego/zielonych jabłek. Średnie piwo, a i to tylko dlatego że świeże. (4,5/10)
Skoro mamy za sobą piwa regularne, możemy poświęcić uwagę piwom robionym na zamówienie. FM Bier (alk. 5,7%) to AIPA uwarzona dla wiedeńskiej stacji radiowej. Cytrusy, sosna, lekka marakuja, akcent sosnowy. Klasyka. W porównaniu do Session IPA ma mniej intensywny aromat, a za to bardziej zdecydowany smak, czyniący temu pierwszemu zadość. Kończy się mocną goryczką. Świetne piwo. (7,5/10)
Ramirez Shut The F**k Up IPA (alk. 6,7%) została uwarzona dla austriackiego DJ’a Rokko Ramireza, ale już jakiś czas temu, i niestety zdradzała oznaki starości. Piwo w aromacie było fest utlenione, szmaciano-miodowe, a przy tym w specyficzny sposób jabłkowe. Co ciekawe, mimo fatalnego aromatu jest smaczne, sesyjne, miękkie, z mocną, ale nie zalegającą goryczką. Miodowa nutka w smaku już nie preszkadzała Niezłe piwo, szkoda tylko, że poza goryczką chmiel z niego wyparował. (6/10)
Przejdźmy na koniec do piw specjalnych. Miss Candy Raspberry Blond to to samo piwo co Hausmarke 1: Blond, tylko że poddane powtórnej fermentacji z dodatkiem malin. Wbrew pozorom nie jest specjalnie kwaskowe, choć słodyczą też nie grzeszy. Zostało przezwane mianem kompociku, bo faktycznie kojarzyło sie wyglądem, zapachem i smakiem z babcinym kompotem, tyle że gazowanym. Takim nie tylko z malin, ale z dodatkiem jabłka, gruszki, marchewki i rabarbaru. W sumie to takie polskie, wiejskie, sadowe piwo owocowe. Tyle że z Austrii. Bardzo fajne swoją drogą. (7/10)
Najbardziej ciekaw byłem Gose. Wyborem stylu pojechali po bandzie, wszak nawet wśród ‘prawdziwych’ craftowców mało kto się na niego waży. Lokalny specjał pochodzący z terenów między Goslar a Lipskiem, warzony na lekko solonej wodzie, z dodatkiem kolendry? To działa, o czym dzięki Zacnemu Salzmannowi z łódzkiej Piwoteki dowiaduje się coraz więcej osób. Spośród wszystkich obecnych w tego dnia w Brauwerku byłem jednak jedynym który już wcześniej pił piwa w tym stylu, i tak jak się spodziewałem, nie wszystkim smakowało. Połączenie dużej dawki kolendry z subtelniejszymi nutami słodu i wanilii oraz nutami białego wina w aromacie przekładało się na lekko słone, bardzo rześkie, winno-kwaskowe piwo. Mój smak. (7/10)
Jedynym wytworem Brauwerku którego nie skosztowaliśmy był Barley Wine, który się niestety przed naszą wizytą skończył, więc z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku mogliśmy udać się do busu który zawiózł nas do Bawarii. Ale o tym będzie w następnym odcinku, który ukaże się na blogu za jakiś czas. Wszystkim natomiast którzy wybierają się na wycieczkę do Wiednia polecam wizyte w Brauwerku. Połączenie ciekawej architektury z nietuzinkowymi piwami robi robotę, a jedynym minusem jest brak jedzenia, nie licząc porozstawianych na stołach szalek ze słodami, służacymi jako przegryzka.