Loading...

Bamberg. Podróż do źródeł słodu.


O chmielu powiedziano już pewnie wszystko. Jest to najbardziej podatny na efektowny marketing element produkcji piwa. Kwestie słodów oraz drożdży zeszły medialnie na dalszy plan – zupełnie niesłusznie. W tym duchu na przełomie listopada i grudnia 2024 roku miała miejsce wyprawa organizowana przez Browamatora, oficjalnego dystrybutora produktów Weyermann oraz Fermentis, do źródeł tych dwóch kluczowych składników piwa.

Pierwszym przystankiem był piwny lunapark nieopodal Norymbergi.


Mało jest miejsc na piwnej mapie Niemiec tak zmitologizowanych w obrębie polskiego craftu, jak Górna Frankonia, a szczególnie Bamberg. No i owszem – jest to miejsce absolutnie wyjątkowe na mapie świata. Pełne starych, tradycyjnych browarów, z lubością warzących piwa w tradycyjnych frankońskich stylach, w tym wędzone. Szkopuł w tym, że wizerunek Bambergu bywa w obrębie naszej rodzimej branży ekstrapolowany na całe Niemcy. Tymczasem Bamberg jest rodzynkiem również na piwnej mapie Niemiec.


Spróbujcie powiedzieć przeciętnemu Niemcowi, ale takiemu z dziada pradziada, co to od lat kupuje piwa na skrzynki w getrenkemarkcie w swojej okolicy, że w jego kraju robi się fantastyczne piwa wędzone. Prawie na pewno spyta się, o co chodzi, bo wędzić to można szynkę schwarzwaldzką, a nie piwo. W Rudacie, sklepie specjalistycznym w Dortmund, jednym z dosłownie garstki sklepów typu badylarskiego w całej Dolnej Nadrenii-Westfalii (18 milionów mieszkańców, jeden z najbogatszych landów) ląduje raz na jakiś czas kilka skrzynek Aecht Schlenkerla w wersji Märzen. Nawet mnie nie indagujcie o świadomość klasycznego gose w Niemczech, a co dopiero lichtenhainera (który w znanym bardziej w Polsce niż w Niemczech browarze w Jenie jest sprzedawany zresztą pod nazwą Wöllnitzer Weißbier). Niemcy to pod względem piwnym i nie tylko kraj mocno zdecentralizowany, a sam naród w ogólnym rozrachunku – bardzo mało świadomy pod względem piwnym.


Tak, jak ekstrapolacja lokalnych zwyczajów piwnych na całe Niemcy jest wyzbyta merytorycznych podstaw, tak również kwestia „niemieckiej solidności” w czasach obecnych przynależy do sfery mitologii. Innymi słowy, jeżeli ktoś wierzy w historyczną akuratność zmagań Heraklesa z Hydrą, to owszem, jak najbardziej może również wierzyć w istnienie niemieckiej solidności. Moja Rodzicielka, wyjeżdżając cyklicznie za Odrę, ciężko wzdycha, że jedzie do Trzeciego Świata. I nie śmieje się przy tym, bo to nie jest ironia. Przy czym myliłby się ten, kto spodziewałby się teraz odniesienia do Bliskiego Wschodu – to, co się obecnie dzieje w niemieckich kolejach, zasługuje na tradycyjne miano Meksyku. Z całym szacunkiem dla meksykańskich kolei, które, jak ufam, funkcjonują jednak lepiej.


Otóż plan był taki: Wstaję o 6 rano, ogarniam się, jadę samochodem pod lotnisko w Balicach (z uwagi na powrót samolotem), wsiadam do kolejki na krakowski dworzec główny, stamtąd mam pociąg do Berlina, przesiadka do Erfurtu i z Erfurtu już w trzy kwadranse pociąg powinien dojechać do Bambergu. Plan wypalił do momentu, kiedy dojechałem do Erfurtu. Deutsche Bahn bowiem zmienia sobie rozkłady z dnia na dzień, będąc już o krok od modelu greckiego (czyli pociąg pojedzie, kiedy pojedzie, więc na cholerę rozkład?). Tak więc z Erfurtu miałem pociąg do jakiejś małej mieściny. Godzina jazdy, a na miejscu całe pięć minut na przesiadkę. Jako że pociąg z Erfurtu wyjechał z opóźnieniem, na miejscu byłem dosłownie pięć i pół minuty po oficjalnym przyjeździe. Wybiegłem na sąsiedni peron z dwudziestoma innymi osobami i wspólnie pomachaliśmy (niektórzy środkowym palcem, inni zaciśniętą pięścią) kolejnemu pociągowi, który znajdował się już 300 metrów za peronem. Godzina czekania na następny pociąg późnym wieczorem w mieścinie, w której poza domostwami niczego nie ma, potem godzina jazdy kolejnym pociągiem i jeszcze niecała godzina podstawionym w zamian za kolejny pociąg autobusem. Potem jeszcze spacerek przez Bamberg do hotelu i zamiast po 21 byłem na miejscu po północy. Danke Deutschland!


Tak więc z góry odpowiedzmy sobie na pytanie, czy w Bambergu się faktycznie dymi? Otóż owszem, jak najbardziej; ale nie wszędzie. To nie jest tak, że wjeżdżając w obręb miasta, człowiek zanurza się w chmurę z dymu bukowego, przeciętą w pewnym miejscu nitką dymu dębowego (od wędzenia słodu pod Eiche Doppelbocka). Więcej – obserwując, co takiego lokalsi piją, częściej się w ich ręku widzi coś frankońskiego, ale bezdymnego; no chyba, że obserwacja ma miejsce w jednym z wędzących browarów. Niewątpliwie jednak Bamberg to miasto na wskroś przesiąknięte piwem – nawet bezobsługowe corner shopy mają lodówki wypełnione butelkami z lokalnymi specjałami, w tym i wędzonymi.


Bamberg jest wręcz nasycony piwem i historią, a w wielu miejscach piwo i historia miasta się przenikają. Tak jest chociażby w przypadku katedry z XIII wieku, ogromnej, imponującej świątyni, łączącej styl romański z gotyckim. Część wypłaty dla robotników zatrudnionych przy jej budowie miała miejsce ponoć w piwie właśnie, a niektóre elementy, jak pokrycie dachowe, są autorstwa przedstawicieli rodu Schulzów, tego samego, którego inny reprezentant, Caspar, w XIX wieku skoncentrował działalność rodzinnej firmy na wyrobie sprzętu browarniczego. Jest to też miejsce, w którym historia lokalna ma nieco polski koloryt – otóż jeden z drewnianych ołtarzy katedry jest dziełem Wita Stwosza.


Wit Stwosz made this.

Pewne mniej malownicze rzeczy związane z tym miastem są w Polsce chyba jeszcze mniej znane. Bamberg oraz okolice zostały po Drugiej Wojnie Światowej lekko ponad proporcjonalnie zasiedlone tak zwanymi wypędzonymi, czyli Niemcami, którzy pod koniec działań wojennych uciekali bądź zostali wysiedleni z terenów dzisiejszej Polski, co wpłynęło na wzmożone resentymenty wobec naszego narodu oraz wpływy post-nazistowskich ziomkostw w okolicy.


Zaraz obok ratusza natknąłem się na istotne nawiązanie do wojny, a raczej wskazał mi je mój osobisty przewodnik po Bambergu, czyli Mateusz Puślecki z Browamatora, który jak z rękawa sypał rozmaitymi ciekawostkami na temat miasta. W tym przypadku rzecz tyczyła się kamiennej tablicy pamiątkowej na cześć Klausa von Stauffenberga, tego niemieckiego szowinisty, który w trakcie działań wojennych określał Polaków mianem „niewiarygodnego motłochu (…) który z pewnością czuje się dobrze tylko pod batem”, ale w popkulturze uchodzi za bohatera, bo próbował zabić Akwarelistę, gdyż ten zdaniem Stauffenberga zbyt nieumiejętnie prowadził wojnę eksterminacyjną, a von Stauffenberg uważał, że on by to zrobił lepiej i osiągnął zwycięstwo dla Niemiec. No i dlatego jest bohaterem. Tak się robi umiejętną propagandę.


Rzeczona tabliczka znajduje się na wystającej centralnie pośrodku starego miasta wyspie na rzece Regnitz, która to wyspa mieści chyba najbardziej ikoniczny budynek miasta, czyli ratusz z XV wieku, przebudowany w XVIII wieku oraz pokryty od nowa freskami w latach 1950. Według legendy biskup nie chciał pozwolić mieszczanom na wybudowanie ratusza, toteż rezolutni świeccy stworzyli sztuczną wyspę na przecinającej miasto rzece i postawili ratusz na w ten sposób nowo stworzonym terytorium. W rzeczywistości władza biskupa kończyła się na zachód od rzeki, jest to więc tylko sympatyczna legenda, mająca tyle wspólnego z rzeczywistością, co klechda o tym, że wędzone piwa w Bambergu zaczęto warzyć po pożarze, wskutek którego część słodów się okopciła, ale w ramach eksperymentu użyto ich do uwarzenia piwa i tak już zostało; niemniej jednak i świat baśni ma swoją rację bytu.


Na zachodnim brzegu rzeki, przekroczywszy wspomnianą wyspę z ratuszem, można się udać w głąb świetnie zachowanej starówki Bambergu, której tkanka architektoniczna obejmuje aż 1200 zabytków, sięgających korzeniami częściowo aż do Średniowiecza. Bambergowi oszczędzone zostały w znacznej mierze zniszczenia Drugiej Wojny Światowej, tak więc można tutaj oddychać autentyczną historią.

Również rzecz jasna historią piwną. Co ważne – bamberskie browary (14 sztuk na ledwo 80 tysięcy mieszkańców) to nie są podupadłe, chylące się ku końcowi artefakty świata minionego; tutaj tradycja jest żywa, a konsumpcja piwa nie ma w sobie niczego z tańczenia na grobowcach.

Czasu do dyspozycji nie było zbyt wiele, więc skierowaliśmy się od razu do pierwszego browaru tego dnia. Jak się miało okazać, browary w Bambergu dzielą się między innymi na dwie modły. Po pierwsze na te, które warzą wędzonki i które nie warzą. Po drugie w orientacji na klientelę starszą oraz na młodszą. Schlenkerla, sięgająca tradycją jako tawerna 1405 roku, a jako browar roku 1678 w obydwóch przypadkach należy do pierwszych grup.



Co cieszy, mimo że grupę docelową na pierwszy rzut oka stanowią starsi wiekiem lokalsi – acz całkiem krewcy, wyrokując po sile głosu – oraz różnej maści turyści, nie jest to skansen pokryty grubą warstwą pyłu przemijania, tylko miejsce, w którym tradycja jest żywa. Już o godzinie 11 przedpołudniem na deptaku przed wejściem do lokalu robi się tłoczno i gwarno – ludzie stoją ze szklankami wędzonek w ręce, żywiołowo dyskutując na rozmaite tematy, a gwar niesie się przecznicę dalej. Warte podkreślenia – przy pięknym słońcu temperatura wynosiła całe 0 stopni, co jednak nikogo nie wydawało się odstraszać. Wieczorami jest ponoć jeszcze tłoczniej.



Również w środku w ciągu niespełna pół godziny od naszego wejścia zostały zajęte praktycznie wszystkie stoliki. W klimatycznej, obitej drewnem gospodzie stylistycznie przynajmniej częściowo odwołującej się do Gotyku, zapach wędzonek mieszał się z wonią pieczonego mięsa oraz kiszonej kapusty, liści laurowych oraz ziela angielskiego. W szklance wylądował najpierw Aecht Schlenkerla Rauchbier Märzen, który przy całej swojej karmelowej słodyczy zachowuje rewelacyjną pijalność i został pochłonięty w tempie wręcz zbrodniczym. Doprawiliśmy posiedzenie szklanką Urbocka, którego nie ma co opisywać, gdyż powszechnie wiadomo, że jest fantastyczny. Przy okazji – tawerna jako taka istnieje od 1405 roku (choć kilkukrotnie zmieniała nazwę), natomiast piwo na miejscu zaczęto warzyć dopiero w XVIII wieku.


Następnym przystankiem był położony kawałek w górę rzeki Klosterbräu Bamberg. Browar w tym miejscu faktycznie istnieje od 1533 roku i do 1790 roku był stosownie do swojej nazwy własnością biskupstwa. Po sekularyzacji warzenie kontynuowano nieprzerwanie, za sprawą czego jest uważany za najstarszy nadal funkcjonujący browar w mieście. Wyszynk dzieli się na dwa pomieszczenia – większą salę z łukowymi białymi sklepieniami w głębi oraz stosunkowo małe pomieszczenie barowe zaraz przy wejściu. Było pełne (głównie chyba turystami), a stać przy barze nie można („geht nicht!”) – sztubacki barman wyprosił nas bezceremonialnie do holu, w którym temperatura dorównywała tej na zewnątrz, a piwa można zamawiać przez małe okienko otwarte z boku pomieszczenia barowego.



Rauchbier tutaj ma mocno ciemny kolor i w zasadzie smakuje jak wędzony schwarzbier. Mniej karmelowy, bardziej na modłę skopconego spodu od chleba lekko okraszonego lukrecją i uzupełnionego raczej subtelnym wędlinianym dymem. Bardzo dobry, ale do Schlenkerli ma daleko. Eksperymentem jest bezalkoholowe piwo wędzone, które dla odmiany jest mocno karmelowe. Wyraźnie kwaskowy, lekko podwędzony malzbier. Abominacja to w zasadzie całkiem łagodne określenie na tę lurę.

Kolejną stacją drogi piwnej był działający w centrum browar Zum Sternla. Z jednej strony jest to podobno najstarsza tawerna w Bambergu, z korzeniami sięgającymi aż 1380 roku. Z drugiej strony jest to bodajże najmłodszy browar w mieście, bo lokal został uzupełniony o część warzelną dopiero w 2019 roku. Z jednej strony więc ma człowiek pewne oczekiwania wobec takiego miejsca, z drugiej nie powinno go zdziwić, jak lokal okaże się raczej rozczarowaniem. Taka rzecz nas właśnie spotkała – po wejściu do wypełnionego po brzegi Zum Sternla i przywitaniu się z czekającym na nas Michałem Saksem (Fermentis, ex-AleBrowar) stwierdziliśmy, że na szybko ogarniemy ofertę browaru.


No i niestety – mętny, mocno zapałkowo-siarkowy, lekko estrowy Export rozczarował umiarkowanie, z kolei dający dżemem truskawkowym z zapałkami Märzen to już konkretna wtopa. Jakość piwa jednak nie stoi na przeszkodzie popularności lokalu, który to – o ile nasza wizyta może być tego probierzem – jest tłumnie odwiedzany przez ludzi w raczej podeszłym wieku, raczącymi się w nim lokalnym specjałem, czyli schäuferla, o którym zaraz będzie więcej. Mam nadzieję, że jakość mięsa wypada tutaj zdecydowanie lepiej, niż forma piwa. To ostatnie dostaje ode mnie tytuł Szejm of Bamberg.


Skierowaliśmy nasze kroki do następnego browaru, po drodze zwiększając skład osobowy ekipy, dołączył do nas bowiem Browamator we własnych osobach, czyli Ziemek i Przemek wraz z małżonką Kingą. Ostateczny cel tego dnia gdzieś tam już majaczył w tle, ale wpierw godziło się złożyć wizytę w browarze Keesmann, operującym jako browar od 1867 roku, kiedy to założył go miejscowy… rzeźnik. Logiczne.


Miejsce jest stosunkowo młode jak na Bamberg i znajduje to swoje odzwierciedlenie w nawiedzającej go klienteli, której średni wiek po raz pierwszy w trakcie naszego obchodu spadł poniżej emerytalnego. Sama tawerna jest mniej kunsztowna niż poprzednie odwiedzone – proste i bezpretensjonalne użycie jasnego drewna do wystroju plasuje ją raczej w rejonach czeskich hospudek. Z szeregiem poroży na ścianach jako elementem osobliwym.

Lokal jako taki może i nie jest inspirujący, jednak Keesmann Herren Pils to jest piwo-instytucja. Nie do podważenia. Południowoniemiecki balans między wyraźnym zbożem, lekką słodyczą resztkową, ziołowo-trawiastym chmielem, a wszystko zespojone subtelną nutką siarki, podkreślającą świeżość wyrobu. Jedno z najlepszych niemieckich piw w tym stylu i dobitne uzasadnienie dla złożenia wizyty w Keesmannie.


Minus lokalu jest taki, że zamyka na przerwę obiadową, więc szefowa przyszła nas przeprosić, że żarcia nie będzie. W sumie nie najgorzej wyszło, bo dało to asumpt do nawiedzenia kolejnego lokalu. Takiego, który nie ma przerwy obiadowej w tym czasie, kiedy ludzie chcą do niego przyjść zjeść obiad – co w Niemczech jest w zasadzie nagminne. A w dodatku znajduje się w zasadzie naprzeciwko Keesmanna.

Mahr’s Bräu ma piękną historię, sięgającą 1670 roku, i piękne, drewniane, przyciemnione wnętrze, które klimatem podkreśla wiekowość tego browaru. No i znowuż jest to lokal z tradycją, która jednak jest żywa. Sporo ludzi w każdym przedziale wiekowym, od młodych par po jakiegoś lokalnego dziadziusia, którego rozanielona mimika w trakcie rozkoszowania się mahrsowym piwem w sumie nadawałaby się do reklamy. Kontrapunktem była w sumie tylko obsługa, a przynajmniej obsługujący nas Hindus raczej nie został zatrudniony z uwagi na swój poziom posługiwania się językiem niemieckim.


Elementem nienegocjowalnym jest tutaj „U”, czyli w rozwiniętej formie Ungespundet, mahrsowy kellerbier. Nad wyraz solidny, w swojej klasie wręcz chyba wzorowy. Ciekawostkę stanowił Weissbier Bock, bardzo ciemnej barwy, łączący melanoidyny z mocno karmelizowanym bananem.


Piwo piwem, tymczasem na adekwatnym poziomie w Mahrsie znajduję miejscową kuchnię. Tak więc mahrsowe „U” zostało uzupełnione odpowiednią strawą, czyli schäuferla – pieczoną łopatką razem ze skórą na modłę bawarskiej golonki, w porównaniu do której smak ma bardziej esencjonalny. Sama w sobie pewnie spowodowała przekroczenie dziennego bilansu kalorycznego o dwie długości. Nie żałuję niczego!


Tym samym zakończyliśmy obchód Bambergu. Fakt, że w zasadzie błyskawiczny, ale i owocny, esencjonalny (ależ ja lubię to słowo), obejmujący wszystkie ważniejsze miejscówki piwne miasta. Celowo wystawiłem siebie tutaj na gniew hoolsów browaru Spezial, bo lubię prowokować. Istotnie żałuję, że na niego już nie starczyło czasu, ale i warto sobie coś zostawić, co będzie dodatkowo skłaniało do rewizyty w światowej stolicy piw wędzonych.


W takich okolicznościach przyrody działa Weyermann, jeden z czołowych światowych producentów słodów. Organizowana w trakcie naszego pobytu coroczna Bavarian Party stanowiła dobry asumpt do networkingu z browarnikami, którzy na tę okazję zjeżdżają tutaj z całego świata. Przedsiębiorstwo jest od początku działalności, czyli od prawie 150 lat, firmą rodzinną, więc ceglane mury budynków słodowni, gdzie organizowana była impreza, noszą odcisk konkretnej linii genetycznej, która wywarła i nadal wywiera wpływ na światowe piwowarstwo. Produkuje się tutaj słody karmelowe, stanowiące 12 z ponad 50 rodzajów słodu wytwarzanych przez Weyermanna; pozostałe powstają w dwóch słodowniach położonych poza Bambergiem.



Oczywiście jest to duża firma, a gości było całkiem sporo (360 osób z 34 krajów), niemniej jednak mimo że impreza nie należała do kameralnych, to udało mi się nawiązać kilka nowych znajomości. Między innymi z browarnikami z Serbii, czy dwoma właścicielami małych wiejskich browarów ze Szwajcarii – swojskie chłopy. Moje serce jednak skradła niezwykle kobieca, przemiła Afganka zatrudniona przy obsłudze eventu.


Atmosfera Weyermann Bavarian Party była gęsta nie ze względu na energię międzyludzką, bo ta była jednoznacznie pozytywna, tylko z uwagi na ustawione w różnych miejscach wokół ceglanych budynków koksowniki, których obecność podkreślała, że w Bambergu się dymi. Tworzyło to zresztą całkiem przyjemny kontrast – w oficjalnej części w głównej hali panowała atmosfera quasi balu, natomiast na zewnątrz ludzie pałaszowali bratwursty, czy pizze, grzejąc ręce nad koksownikami w cieniu starych murów rodzinnego przedsiębiorstwa. Spożywać można było również inne rzeczy – wewnątrz w tzw. Brewers Lounge na przykład wzięliśmy udział w ciekawym food pairingu piwa oraz wyszukanych serów – ale rzecz jasna godziło się każdorazowo popijać je towarzyszącym imprezie piwem.



Tym samym można było się zaznajomić z ofertą kolejnego bamberskiego browaru, mianowicie Weyermann Braumanufaktur. Jest to jeden z młodszych browarów Bambergu, stanowiąc nic innego, jak eksperymentalny browar Weyermanna. Uruchomiony w 2003 roku, w setną rocznicę wynalezienia ekstraktu słodowego Sinamar, służy poddawaniu próbom firmowych słodów, a także kształcenia pracowników przedsiębiorstwa.



Biorąc pod uwagę, że Weyermann to duża firma, sprzedająca rocznie ponad 80 tyś ton słodów, browar robi wręcz butikowe wrażenie, co stanowiło kolejny kontrast tego wieczoru. Na warzelni o wybiciu niewiele ponad 2,5hl powstają piwa, które polewane były w trakcie Weyermann Party, między innymi Helles i Schwarz z linii Bamberger Hofbräu. Solidne wyroby, choć najlepszą pozycją według mnie było piwo pokazowe, pierwsze uwarzone w tym browarze, a mianowicie wędzony schwarzbier o nazwie Schlotfegerla, nazwą odwołujący się do kominiarza swoją drogą.


Czas ruszyć w kimę? A skąd! Najpierw trzeba zaliczyć ostatni już naprawdę tego dnia browar; taki, który ma otwarte odrobinę dłużej. Fässla. No, może nie samo Fässla, to bowiem zamyka o godzinie 23. Było już po północy, więc udaliśmy się do firmowego wyszynku Fässla Stub’n, który to w weekendy zamyka dopiero o 4 nad ranem.

z okienka w przybudówce za nami miarowo nadciągały kolejne kufle

Piwo zamawialiśmy wprawdzie w okienku, niemniej jednak przejście było w miarę ciepłe; można było podziwiać freski naścienne, czy uciąć sobie pogawędkę z klientami, którzy to w konkretnym, zaindagowanym przeze mnie przypadku przyjeżdżają tutaj z innego regionu Niemiec raz do roku, żeby sobie właśnie pochodzić po browarach. Wszystko było podlane bardzo solidnym Bambergatorem, czyli stosownie do nazwy z końcówką „-or” doppelbockiem. Ponoć najmocniejszym piwem w Bambergu, wspaniale nadającym się na przypieczętowanie eskapady do tego miasta. Ponieważ jednak żyję nieszablonowo, na dokładkę wziąłem jeszcze pilsa, którego smaku za nic nie jestem sobie niestety już w stanie przypomnieć, co znaczy, że przesadziłem. O mało co mnie to nie zgubiło, ale dałem radę, gdyż…



EPILOG

… dobry plan, który podda się dogłębnej oraz konsekwentnej internalizacji, daje plony nawet wbrew biologii człowieka. Jak do tego doszło, nie wiem, że znalazłem się w pokoju hotelowym. Jeszcze bardziej zagadkowe jest dla mnie, że budzik faktycznie mnie obudził trzy godziny później, a zasadniczo w takim stanie śpię jak kamień. Zupełnie jakbym sobie wraz z budzikiem zaprogramował turbodoładowany wyrzut kortyzolu. Wstałem pod koniec nocy w stanie takim, że niejedną imprezę kończyłem znacznie trzeźwiejszy i poczłapałem ciemnymi, pustymi ulicami na dworzec w Bambergu.

Można więc pić konkretnie dzień wcześniej. Trzeba tylko pamiętać, żeby w porę dokulać się na pociąg do Frankfurtu. To się nazywa odpowiedzialność.

A Frankfurt? Imponująca kubatura dworca, przed którym rozpościerał się gęstniejący syf tego podupadającego centrum finansowego Niemiec, a natężenie bezdomnych równało się stanowi dworca w Katowicach A.D. 2001, tyle że do potęgi czwartej. Przesiadka została przypieczętowana lipnie smakującym zielonym curry na wynos, które w dodatku nie potrafiło przegonić płynących jeszcze w moich żyłach pozostałości wędzonek oraz innych frankońskich lagerów z dnia poprzedniego.


Fason odzyskałem dopiero w Kolonii, następnym przystanku. Mimo że jeżdżę regularnie od lat w te rejony, ostatni raz w Colonii Agrippinie (rzymska nazwa tej osady) byłem ostatni raz jakieś ćwierć wieku temu. Wychodząc z dworca, można zostać niemalże wdeptanym w ziemię widokiem gargantuicznych rozmiarów katedry, prężącej się zaraz obok. Zadumać się nad tym widokiem warto może nie na płycie przed dworcem, ale za to w browarze Gaffel am Dom zaraz obok.


Już nad ranem ten imponującej kubatury, obity drewnem lokal jest niemalże pełny. U nieco sztubackiej obsługi (cecha regionalna) zamawia się po prostu piwo. Jest do wyboru Gaffel Kölsch, Gaffel Kölsch oraz sezonowo również Gaffel Kölsch. Oczywiście w szkle typu stange o pojemności 200ml. Muszę przyznać, że o ile butelkowany Gaffel to mało inspirujący sikacz, tak piwo w wyszynku było świeże, słodowe, z delikatną nutką białego grona. Lekkie, ale nie banalne. Smakowało mi.


Dalsza droga prowadziła przez Akwizgran do Belgii, ale o tym przeczytacie już za niedługo w drugiej odsłonie reportażu z podróży z Browamatorem.



Jeżeli uważasz moją twórczość za wartość dodaną i chcesz wesprzeć moją działalność publicystyczną, możesz postawić mi kawę:
buycoffee.to/thebeervault

slider 3864343710396193335

Prześlij komentarz

  1. Smutne.... Spędziłem we Frankfurcie 2 dni jakieś 8 lat temu, ale mimo że już było dość kolorowo (szczególnie jeśli chodzi o młodsze pokolenia),to miasto utkwiło mi w pamięci jako bezpieczne i schludne. Być może została przekroczona masa krytyczna, co prowadzi do przeobrażeń, o których piszesz. Nie brzmi to optymistycznie....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Generalnie wśród samych Niemców Frankfurt ma obecnie opinię takiego podupadłego centrum finansowego z coraz bardziej rozbujałą przestępczością. Ostatecznie potrzeba wiele czasu i energii, żeby coś zbudować, a do zniszczenia tego samego potrzebny jest jedynie ułamek tej determinacji.

      Usuń
    2. Prawdę mówiąc, ja spędziłem we Frankfurcie również 2 dni pół roku temu i miasto utkwiło mi w pamięci jako dokładnie takie samo, tj. bezpieczne i schludne, chociaż jechałem tam z niepokojem. Fakt, że dworzec i jego najbliższe okolice ominąłem, a to tam jest podobno najgorzej, ale apokaliptyczne wizje są moim zdaniem grubo przesadzone. Lepiej za bardzo nie sądzić miast po dworcach, one są często fatalnymi miejscami. Oczywiście po 2 dniach pobytu, nawet intensywnie spacerowego, też może nie ma co sądzić, no ale gdyby było naprawdę bardzo źle, to zdążyłoby się zauważyć. W Atenach zauważa się po 10 minutach po zmroku.

      A sam wpis piękny, dzięki za niego. Gdybym mógł sobie zostawić tylko jedno miasto w całych Niemczech, prawdopodobnie byłby to właśnie Bamberg, a gdybym mógł zostawić jeden browar, byłaby to - tym razem na 100% - Schlenkerla.

      Usuń

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)