Wrocławski Festyn Dobrego Piwa 2015
https://thebeervault.blogspot.com/2015/05/wrocawski-festyn-dobrego-piwa-2015.html
W przeciągu ostatniego miesiąca zaliczyłem trzy polskie festiwale piwne. I po tym moim osobistym mini-przeglądzie widzę, że w przeciwieństwie do sytuacji sprzed roku, a co dopiero sprzed większej ilości lat, sytuacja rozwinęła się nie tylko ilościowo, ale i jakościowo. Każdy z tych festiwali był inny, organizatorzy postarali się zadbać o odpowiednią otoczkę dla za każdym razem dużego i różnorodnego przeglądu piw, czyli głównej treści takiego festiwalu. Po klubowym BGM 2 i stadionowo-VIPowskim WFP 2 przyszła kolej na Wrocławski Festiwal Dobrego Piwa, który najbardziej z tych trzech zbliżył się do klasycznej wizji festiwalu piwnego jako rodzinnego festynu. Co bynajmniej nie należy interpretować jako określenie wartościujące z mojej strony.
Zresztą, lokalizacja sprawiła, że i tak się wyróżniał, bowiem bezpośrednie sąsiedztwo wielkiego wrocławskiego Stadionu Miejskiego (tego który wygląda jak skrzyżowanie mydelniczki z placem budowy) zrobiło swoje. Ze względu na dobrą (w piątek popołudniu i w sobotę) pogodę oraz darmowy wstęp najwięcej znalazło się na nim osób przypadkowych, a nawet rodzin z dziećmi w wózkach. I pod tym względem z wszystkich trzech festiwali piwnych ostatniego miesiąca, ten był najbardziej inkluzywny. Na swoje wyszli zarówno piwni narwańcy, którzy na piwo o wysokim IBU już tylko prychają z pogardą prosto w swoją brodę, symultanicznie przewracając schowanymi za przyciemnionymi rejbanami oczami, skupiając się na odjechanych kwasach i drewnianych leżakach, jak i ci z przeciwległego bieguna piwnego świata, którzy to jak jeden starszy pan który podszedł do stanowiska browaru Lubrow, chcieli się napić „takiego najzwyklejszego w świecie piwa, bez żadnych dodatków”.
Było więc bardzo różnorodnie, a wypróbować choćby dziesięciu procent lanych piw z wszystkich stanowisk nie było jak. Pod względem mocy przerobowych konsumpcja była nieco ułatwiona względem WFP, bo na większości stoisk lano ilość 200ml – w moim odczuciu optymalną żeby wyrobić sobie zdanie o piwie. Ceny – średnio 6zł za taką ilość – nie były niskie w przeliczeniu na mililitry, ale każdorazowy zakup nie uderzał za bardzo po kieszeni. W celu posilenia się między degustacjami można było wybierać spośród bardzo różnorodnej oferty gastro. Od oscypków, grochówki i mięsiw z grilla po burgery, tortille i suszoną wołowinę. Pod względem przelicznika kalorii na pieniądze najlepiej chyba wychodziło u chłopaków z Kiełba w Gębę (wiem, ta nazwa...). Dzieci mogły poszaleć na dmuchanych zamkach, a niedaleko, na położonej z dala od stoisk scenie, produkowały się dla – w zależności od występu – od zera do około dwudziestu ludzi zespoły muzyczne. Granie do kotleta to niewdzięczna sprawa, ale dla pozostałych zwiedzających przeniesienie sceny muzycznej z dala od straganów umożliwiło zabawę bez zbędnego, zagłuszającego zgiełku. Spośród stoisk zapewne najbardziej wyróżniały się dwa – stoisko angielskiego Fine Tuned Brewery, za sprawą casków z których piwo nalewane było grawitacyjnie, oraz stoisko Oriflame, za sprawą stoiska Oriflame. Oriflame. I can’t even.
I właśnie stoisko Oriflame było tym, co moje oczy ujrzały jako pierwsze kiedy przybyłem na teren festiwalu w piątkowe południe. Ludzie się dopiero powolutku zbierali, co nie dziwiło, zważywszy na deszczową pogodę. Taka ciekawostka – dzień, a nawet noc wcześniej walczyłem z przeziębieniem, w piątek chodziłem po festiwalu w przemoczonych butach i mimo to nie zaznałem nawrotu choroby. To pewnie przez piwo.
Po obejściu włości festiwalowych doszedłem do wniosku, że z jednej strony infrastruktura była dobrze rozwiązana – bo wszędzie było niedaleko do stoisk z piwem i jedzeniem oraz do mieszczących się w stadionie, nigdy nie zapchanych ludźmi i niemalże przez cały czas dysponujących ręcznikami papierowymi toalet – z drugiej nie do końca przejrzysta, bo często się gubiłem, mimo mapki. Wróciwszy do punktu wyjścia (punktu wejścia w tym wypadku) skierowałem swój krok w stronę południa, zakupiwszy po drodze Yerba IPA (alk. 5%) z browaru Lubrow. Chciałem spróbować jak wypada takie połączenie, i na razie mi wystarczy. Błotniste, drożdżowe piwo było mocno napakowane yerbą, której charakterystyczny, ziołowo-trawiasty, lekko popielniczkowy aromat nie ceregielił się z ajpowym cytrusem. Finisz mocno wytrawny, garbnikowy tak jak w wielu piwach z dodatkiem herbatopodobnym. Nie mój smak, choć grupie docelowej może odpowiadać (4/10). Przywitawszy się z chłopakami z Browariatu poszedłem jeszcze bardziej na południe, łudząc się że pogoda będzie lepsza. Niestety 30 metrów dalej nadal padał deszcz, więc postanowiłem sobie umilić życie Akka Dakka Blakka, session black IPA z Piwnego Podziemia. Jest to lekkie i sesyjne piwo, w którym obok ciemnego chleba i żywicy można odnaleźć nuty mango. Odchudzona, nieco tropikalna wersja stylu okazała się smaczna (6,5/10). Spotkawszy po drodze znajomych przemieściłem się do stanowiska Pracowni Piwa, gdzie skosztowałem Saison Hey Now. Piwo jest bardzo złożone i bardzo owocowe. Przewijające się nuty miąższu bananowego, gruszki, brzoskwini, a po ogrzaniu nawet agrestu są umiejętnie połączone z pieprznym fenolem i gdyby nie ten ostatni, skojarzenia z Bobo Frutem (bynajmniej nie negatywne) byłyby bliskie pełni. Piwo jest lekkie i bardzo rześkie, i tylko nuta rozpuszczalnikowa w finiszu zmąciła moje doznania. Niezłe, ale gdyby je dopracować, to byłby cymes. Do powtórzenia za jakiś czas (6/10). Niedaleko rozstawił się Artezan, gdzie zamówiłem Czarny Kamaz. Zgodnie z oczekiwaniami smakował jak podkręcona wersja Czarnej Wołgi. Wbrew nazwie nie podkręcona aromatem spalin. Piwo gładkie, kremowe, czekoladowo-kawowe i wyraziście owsiankowe. Słodko-kwaskowe i całkiem treściwe. Smaczne, a jakbym był fanem stylu, to pewnie bym je jeszcze bardziej docenił (6,5/10). Z powrotem przy stoisku Pracowni zamówiłem Funky Cherry, bo SzałPiw dzielił miejsce z Krakusami. No i to jest piwo owocowe jak je lubię – mocno wiśniowe, wyraźnie pestkowe, kwaskowe, rześkie, a zarazem całkiem pełne. No i jeszcze te nutki stajni – to jest to (7,5/10). Pracownia kusiła bardzo mocno, więc następnym piwem był Dragon Fire, zwycięzca ubiegłorocznej edycji BGM. Zestawienie dojrzałych tropików, nut czerwonych i delikatnego akcentu pieprznego nie dość że momentami kojarzyło mi się częściowo z cynamonem, to w dodatku w połączeniu z żytnią pełnią i miękkością piwa sprawiało, że chciało się iść po dokładkę (7,5/10).
Na to jednak nie było czasu, trzeba się bowiem było powoli ewakuować do wnętrza stadionu, gdzie było przyszykowane dla mnie miejsce w strefie dla niepełnosprawnych (dzięki za subtelną aluzję), skąd razem z innymi blogerami mieliśmy przeprowadzić 'live beer blogging'. Polegało to na tym, że siedzieliśmy w grupkach, do każdej z których podchodził przedstawiciel browaru, odpowiadał o swoim piwie, polewał i dostawał za nie baty. Między stolikami krążył Kopyr z mikrofonem i kamerzystą, pytał się co sądzimy o piwie i nasze facjaty lądowały w takiej sytuacji na wielkim telebimie, żeby mogły być podziwiane przez niezwykle tłumnie zgromadzoną na trybunach gawiedź, to znaczy jakieś 30-40 osób. Brzmi pewnie niezbyt niezbyt, ale miało to swój urok, szczególnie dzięki rozmowom z piwowarami Szkoda tylko, że pierwszego dnia piwa nie dały rady. Panowie z Profesji przynieśli swojego Barda, w którym słodycz owoców tropikalnych i kwiatów łączyła się z karmelową słodowością, zaś smak wraz z goryczką nagle się urywał bez śladu, tzn. posmaku. Można pić, ale jak na dzisiejsze czasy to jednak za mało (5,5/10). Wielkim rozczarowaniem było reaktywowane Grodziskie z Grodziska Wielkopolskiego. Wędzonka subtelna, aldehyd octowy wręcz przeciwnie (czułem się jakbym ssał obierki papierówki), no i przy ekstrakcie początkowym 7,7% denerwująca słodycz. Coś jakby spróbowano uwarzyć eurolagerową wersję tego piwa. Co może być komercyjnie dobrym rozwiązaniem, no ale ja nie jestem członkiem jury The Brewing Industry International Awards i nie oceniam potencjału komercyjnego, a smak piwa. Marnego piwa w tym wypadku, chyba że to wypadek przy pracy/felerna partia/whatever (3/10). Następnym piwem był Kolender z Miętolina, którego można uznać za drugie piwo festiwalowe, bowiem uwarzone zostało w gdańskim browarze Lubrow wespół z Marusią, organizatorką WFDP. Piwo pachnie lepiej niż smakuje – słodko-miętowo jak produkowane przed 20 laty cukierki miętowe, jest też kolendra. Zbyt niskie nasycenie w połączeniu z jego słodyczą obniża jednak orzeźwiające walory tego trunku (5,5/10).
Po tym doświadczeniu rozsądnym krokiem wydawało się ponowne nawiedzenie stoiska Pracowni, co też uczyniłem. Następnym był więc nowy Andrus, IPA z Nelsonem, piwo stworzone najwidoczniej według koncepcji przełamania słodyczy owoców tropikalnych agresywnym, ale nie przedozowanym agrestem. Pozbyto się szorstkości poprzedniej warki, co piwu wyszło bardzo na plus. Dobry balans, bardzo dobre piwo (7/10). Pracowniany wir nie chciał mnie puścić dalej, więc zdecydowałem się na black IPA o nazwie Franca. Kolejne ujęcie tego stylu starające oddzielić się częściowo od panującego w nim, na dłuższą metę jednostajnego, żywiczno-czekoladowego paradygmatu. Poza owym spodziewanym trzonem we Francy urzędują więc bardzo przyjemne nutki kawy, a piwo jest świetnie zbalansowane na odcinku ciało-gorycz i nie jest zdominowane przez chmiel. Świetne (7,5/10).
Zostałbym przy tym stoisku jeszcze dłużej, bo wciągało mnie swoją ofertą niczym czarna dziura, trzeba było jednak zaliczyć kolejną część programu, mianowicie dyskusję o stanie polskiego craftu, którą moderował w stylu Jarosława Kuźniara (czyt. uczestniczył w niej jako strona sporu) Tomasz Kopyra z blogu dieta kopyra kom, a w której poza nim i mną uczestniczyli jeszcze Bartek Nowak, Docent i Tomasz Schutz. Większość tego co chciałem powiedzieć wyartykułowałem w pierwszej połowie dyskusji, która szybko ugrzęzła w okopach, i z tego co słyszałem nie wyglądała zbyt pasjonująco. Byłem jedynym głosem sprzeciwu (albo i rozsądku) w rozmowie, szkoda że do zapitki miałem tylko ten nieszczęsny grodzisz z Dyskobolii Grodziska Wielkopolskiego.
Po dyskucji nadszedł czas na przepłukanie gardła czymś klasowym. W sukurs przyszło mi stoisko Browariatu, gdzie wychyliłem parę szklanic Fruitopii, płynnej pamiątki ze wspólnego wypadu do Camby w marcu (o którym przeczytacie niebawem). Rozpogodziło się w międzyczasie, ale i słońce zaszło, a w końcu zrobiło się zimno. Po paru następnych piwach przy stanowisku Kontynuacji w końcu trzeba było udać się na miasto, po drodze jeszcze zapiwszy u kolegi przywiezioną z Bałkanów rakiją (wiem, bad idea). W ZUP-ie wychyliłem Califię, po czym dołączyliśmy do wesołej gromady osób z branży w podziemiach Kontynuacji. Nie będę wszystkich wymieniał z osobna, ale impreza była świetna i skończyła się o piątej nad ranem, kiedy to razem z Miniakiem jako ostatni opuszczaliśmy lokal.
Miniak miał potem pretensje, że następnego (a więc tego samego) dnia nie zameldowałem się o 10-ej rano przy stanowisku ZUP-y, o co się ponoć założyłem (jo nie wiedzioł), no ale tego mój organizm by już chyba nie wytrzymał. Sobotę, piękny słoneczny dzień, zacząłem więc koło południa na ławce przy stanowisku Browariatu od kiełbasianej szamy, po której udałem się po oficjalne piwo festiwalu, uwarzone przez Browar Stu Mostów. Dunkelweizen jako piwo festiwalowe na imprezie na której jest sporo rarytasów z drewnianych beczek – to nie brzmi specjalnie porywająco i porywająco nie wyszło. Absolutnie nie uważam że jest to styl nudny z zasady, ale chyba trudny do uwarzenia. Przynajmniej ja się nie spotkałem ze zbyt wieloma rzeczywiście udanymi jego eksponentami. No i piwo ze Stu Mostów wyszło opiekane, goździkowe, a zarazem kwaskowe i wodniste. Nie było to dobre piwo śniadaniowe i wątpię czy pite po większych bombach aromatycznych miałoby w ogóle jeszcze jakikolwiek sens (4/10). Jeszcze się na dobre nie rozbudziłem, więc poszedłem po Zacnego Salzmanna z Piwoteki. Lubię gose, żałuję że w Polsce nie ma większej ilości piw w tym stylu, a jeszcze bardziej żałuję tego po skosztowaniu Salzmanna. Wprawdzie mógłbym złośliwie powiedzieć, że piwo smakowało jak posolony witbier, ale połączenie silnej kolendry, delikatnego cytrusa i całkiem wyrazistej słoności ma jak najbardziej sens. Do pełni szczęścia brakowało mi tylko odrobinę bardziej wyraźnego kwasku, ale i tak jestem bardzo zadowolony (7/10). Poszedłem za ciosem i następnym piwem była druga nowość z Piwoteki, Mawashi Geri czyli Sushi IPA. I to był aromatyczny odlot, bo połączenie japońskiego chmielu Sorachi Ace z wodorostami i resztą składników dało nie tylko spodziewaną nutę koperku, ale również marynowanego imbiru i wasabi. No piwo pachniało jak sushi. Szkoda tylko, że w smaku było nieco zbyt ściągające. Wymaga dopracowania, ale jako pomysł, a i częściowo wykonanie (aromat) jest to coś jedynego w swoim rodzaju (6/10). Krótko później przy stoisku Browariatu próbowaliśmy razem z ekipą Camby i Brau Konu piwa craftowe z Rosji, o czym napiszę wkrótce. No a potem trzeba było się spieszyć do wnętrza stadionu na live beer blogging.
Z powrotem na trybunie dla niepełnosprawnych, cóż za uczucie. Najpierw podszedł do nas Ziemek z Pinty, niosąc pękaty dzban wypełniony po brzeg nową wersją Lublin To Dublin, uwarzonego w irlandzkim Carlow robust milk portera. Piwo kremowe i gładkie, czekoladowe i nieco orzechowe. Słodkawe, choć zawarta w nim laktoza głównie zmywa ewentualny palony kwasek. Niezłe, choć trochę nieułożone – mimo że jak na irlandzkie standardy leżakowało ponoć dość długo. Z czasem się pewnie ułoży (6/10). Następnym piwem był Hard Bass Stout z Fine Tuned Brewery, reklamowanego jako polski browar na Wyspach. Cóż tu dużo mówić, do dostrojenia wbrew nazwie browaru jest tutaj od groma i trochę. Z zamkniętymi oczami karmelowo-estrowy miks pachnie niemalże jak wariacja nt. amber ale, w smaku zaś jest w głównej mierze estrowe, choć po ogrzaniu pojawia się tu i ówdzie ulotna nutka palona czy orzechowa. Niskie wysycenie, smak się szybko urywa (4/10). Na nasze obiekcje piwowar odpowiedział, że po prostu nie kierują się sztywnymi ramami stylistycznymi. Ocenę takiego tłumaczenia pozostawiam wam. Panowie z Doctor Brew przynieśli kraft master łony wypełnione RIS-em i Barley Wine potraktowanymi trzema miesiącami starzenia w beczkach po Jacku Danielsie. Barley Wine stał się bardzo kokosowy, co w połączeniu z wytłumionym, ale nadal obecnym nowofalowym chmieleniem oraz silną słodyczą daje coś na wzór pina colady (kokos+ananas). Piwo jest bardzo nisko nasycone i dużo ciekawsze w aromacie od oryginału, ale w smaku nadal tak samo wyzbyte sensu. Alkohol jest cierpki i ordynarny, bardzo ciężko się to pije (3/10). RIS z kolei jest wyraźnie mniej 'beczkowy' od BW, wyszła na wierzch kawa, a chmiele wycofały się w tło. Jednocześnie, mimo leżakowania w beczce, piwo stało się odczuwalnie alkoholowe, czemu nie pomaga niskie nasycenie. Mały krok do przodu, większy do tyłu (5,5/10).
No i na koniec były dwie petardy. Michał Saks zaprezentował wędzonego Portera 55 (ekstr. 24%, alk. 9,6%), opus magnum Gościszewa. Słyszałem, że w wersji lanej na festiwalu był trochę nieułożony. Nie próbowałem, wiem za to, że to co dostaliśmy polane z butelki, to było mistrzostwo. Nie spodziewałem się piwa tak gładkiego, tak kremowego, o tak imponującej głębi. Połączenie ogniskowej wędzonki z gorzką czekoladą, a przede wszystkim śliwką portera bałtyckiego jawi się jako coś oczywistego, no ale ktoś musiał na to wpaść i wcielić w życie. Alkohol był odczuwalny, ale nie w ściągająco-ordynarnej wersji, a piekąco-szlachetnej. Walec (8,5/10). Na koniec Darko z Artezana postawił przed nami sporą krachlę po Altenmunsterze, wypełnioną Star Cysterną. Imponujące, ile nut może dać piwu zaledwie 3-tygodniowe leżakowanie w beczce. O bourbonowej Star Cysternie było już w relacji z Warszawskiego Festiwalu Piwa, napomknę więc tylko, że przez ten tydzień mam wrażenie że wzmocniły się nuty kokosowe. Wanilina w sprowadzonych przez Widawę beczkach po bourbonie działa bardzo ciekawie, strach pomyśleć, jaki efekt dałoby leżakowanie przez parę miesięcy. Uważam że tego piwa trzeba koniecznie spróbować, póki jest dostępne (8/10).
I już, po wszystkim, tzn. po live beer bloggingu. Razem z Karoliną i Kacprem udaliśmy się do stoiska Redenu. Po drodze Karolina konferowała na temat strefy piwowarów domowych, której nie zaliczyłem. Żałuję tego, no ale że nie spędzam co drugiego dnia w wielokranie, to taki festiwal nieodmiennie charakteryzuje się dla mnie klęską urodzaju. Przechodząc jednak do ad remu, to w restauracyjnym, chorzowskim Redenie uwarzono coffee milk stouta o nazwie Droga Mleczna. Kawę zmielono i wrzucono na zimno do tanka, i chyba z tego właśnie powodu piwo miało smak kawy oraz czerwonej fasoli kidney, z przewagą tej drugiej. Mimo to było niezłe, gładkie, ale jednak kawę chyba lepiej ześrutować i wrzucić na sam koniec warzenia do gara, bo bean stout to nie do końca udany pomysł (6/10). Lot Hopsmiczny, redenowska imperialna IPA, charakteryzowała się nikłym, w dodatku w głównej mierze trawiastym, tylko subtelnie tropikalnym aromatem, a zarazem wyraźnym, alkoholowym brakiem ułożenia (3,5/10). Następne chwile spędziłem z Martą i Arturem przy stoisku browaru Nepomucen, producenta jednego z moich ulubionych piw śniadaniowych (Grodziskiego), którego Brown Ale zaskoczył bardzo ciemną barwą i bukietem złożonym z nut czerwonych jabłek, świeżego miodu, karmelu, a nawet kawy i lukrecji. Piwo lekkie, sesyjne. Nie narzuca się, fajnie się je pije (6,5/10). Aha, w nepomuceńskiej agroturystyce robią rewelacyjny chleb na zakwasie, co również polecam mieć na uwadze. Smalec i kiełbasa też własnej roboty. Obok Nepomucenu swoje stoisko miała Widawa, która lała między innymi Wild Black Kiss, czyli foreign stouta leżakowanego w beczce po JD. I tutaj wdarła się infekcja, która dała piwu wyraźnej ale przyjemnej kwaśności, obniżając zarazem subiektywne odczucie pełni. Połączenie nut czekoladowych, winno-dzikich i waniliowo-kokosowych wypadło bardzo smacznie (7/10).
Zaczęło się robić ciemno, ale to nie z tego powodu po zjedzeniu porcji bigosu poszedłem do stoiska ZUP-y po Omnipollo 411 (ciekawe kto zrozumie aluzję). Piwo mocno pokombinowane na poziomie składników. Spośród nich czuć wyraźnie poziomki, marakujowo-tropikalne chmiele, rabarbaru już się trzeba raczej domyśleć, natomiast wygładzające działanie laktozy jest niwelowane przez gryzące nasycenie. To ostatnie sprawia że piwo jest bardzo rześkie, choć zarazem nieco ostre w odbiorze. Pachnie w każdym razie jeszcze lepiej niż smakuje (7/10). Przy niedalekim stoisku Kontynuacji kontynuowałem przegląd dnia piwem Ten Hops z Birbanta. Zgodnie z moimi przewidywaniami, piwo stanowi delikatnie mówiąc lekki przerost formy nad treścią. No bo co z tego że ma dziesięć chmieli, skoro pachnie i smakuje po prostu jak chmielowy granulat? Nuty ziołowe na wysokim poziomie, tropikalne na niskim. Średnia pełnia, choć dzięki szczodremu chmieleniu jest rześkie. Smaczne (6,5/10).
Sobota chyliła się ku końcowi, pojechaliśmy więc ponownie świetną ekipą (w nieco innym składzie niż w piątek) do centrum balować dalej. Najpierw w ZUP-ie, potem w Szynkarni. Przy okazji drugi raz zaliczyłem chwaloną Califię z browaru Trzech Kumpli i szczerze mówiąc, zachwytów nad nią nie podzielam. Zbyt duża ilość cukrów resztkowych w połączeniu ze słodkimi tropikalnymi nutami od chmieli i umiarkowaną goryczką dało piwo wyzbyte najważniejszego chyba atrybutu APA, czyli rześkości (5,5/10).
Tym razem wieczór skończył się o trzeciej w nocy, choć ponownie opuszczałem lokal (tego dnia Szynkarnię) jako jeden z ostatnich. Misja pt. Last Man Standing została więc wykonana.
WFDP 2015 skończył się dla mnie w niedzielę rano burgerem, od którego mnie bolała szczęka przez następne parę dni (nie jadam takich wynalazków, więc widocznie musiało mnie pokarać). Było jeszcze ponad 800km do przejechania, więc już na sucho. Trzeba się było tylko odpędzić od bezdomnego który chciał mi sprzedać paczkę prezerwatyw za 17 złotych i w drogę.
Festiwal uważam za bardzo udany. Co prawda w moim rankingu na pierwszym miejscu plasuje się Warszawa, ale Wrocław z wszystkich trzech piwnych imprez masowych ostatniego miesiąca miał również zdecydowanie największy potencjał przekonania tak zwanych piwoszy zwyczajnych do skosztowania czegoś nowego. Było dużo dobrego piwa, dużo dobrego jedzenia, a po początkowym, piątkowym deszczu również dużo dobrej pogody. Czymże jednak byłby festiwal z nawet najbardziej atrakcyjną ofertą konsumpcyjną bez odpowiednich ludzi? Niczym, zaprawdę powiadam wam. We Wrocławiu poznałem bądź spotkałem ponownie całą masę fantastycznych osób, których pozdrawiam bardzo serdecznie. Pod względem towarzyskim chyba nie mogłem znaleźć sobie lepszego hobby. Do następnego!
Festiwal uważam za bardzo udany. Co prawda w moim rankingu na pierwszym miejscu plasuje się Warszawa, ale Wrocław z wszystkich trzech piwnych imprez masowych ostatniego miesiąca miał również zdecydowanie największy potencjał przekonania tak zwanych piwoszy zwyczajnych do skosztowania czegoś nowego. Było dużo dobrego piwa, dużo dobrego jedzenia, a po początkowym, piątkowym deszczu również dużo dobrej pogody. Czymże jednak byłby festiwal z nawet najbardziej atrakcyjną ofertą konsumpcyjną bez odpowiednich ludzi? Niczym, zaprawdę powiadam wam. We Wrocławiu poznałem bądź spotkałem ponownie całą masę fantastycznych osób, których pozdrawiam bardzo serdecznie. Pod względem towarzyskim chyba nie mogłem znaleźć sobie lepszego hobby. Do następnego!
Niewiarygodna relacja, dzięki!
OdpowiedzUsuńKuba, mamy bezstronnego świadka (czego zresztą sam chciałeś :D). Jak będzie we Wro, albo spotkasz ekipę ZUPy - zapytaj Kozy. On nam w Kontynuacji przecinał zakład :)
OdpowiedzUsuńWiem wiem, przy następnej okazji masz u mnie piwo ;)
Usuń