Loading...

Koszycki piwny szlak

Słowackie Koszyce. Pierwsze miasto w Europie z prawem do posiadania własnego herbu, drugie największe miasto na Słowacji, a także miejsce, w którym usadowione jest słynne osiedle socjalne Lunik IX, z którego zamieszkali tam Cyganie wynieśli wszystko, od wyposażenia, przez instalacje elektryczne, aż ponoć po przysłowiowy gruz. Większość jednak kojarzy tylko ten ostatni fakt (oraz scenę z filmu Eurotrip, nakręconą w tym miejscu i mającą obrazować typowy wschodnioeuropejski klimat), część ma świadomość o bardzo względnej wielkości miasta i na tym się właściwie kończy obiegowa wiedza na temat Koszyc.

Odkładając jednak na bok tarcia etniczne, niedorozwój umysłowy hollywoodziarzy oraz ‘ogrom’ 240 tysięcy zamieszkałych w tym mieście ludzi, Koszyce to miejsce ze wszech miar ciekawe. Trzy brewpuby, wyszynk miejscowego craftowca, dwa multitapy, kilka mniejszych knajp z craftem,… zaraz, może zacznę jednak od innych walorów, pod pretekstem których namówiłem Anię na jednodniową wycieczkę do głównego miejskiego ośrodka wschodniej Słowacji.

Prawa miejskie sięgające 1290 roku, rejestracja najstarszych cechów w Królestwie Węgier, lokalizacja największego w XIV wieku kościoła Węgier (obecnie największego kościoła w Słowacji, a zarazem jednej z najbardziej wysuniętych na wschód świątyń gotyckich), w XV wieku jedno z największych miast w Europie (żyło w nim wówczas całe 10 tysięcy Madziarów), nieudany obiekt podbojów polskich króli Władysława Warneńczyka oraz Jana Olbrachta (tak a propos mitów dotyczących niczym niemąconej, wiecznej przyjaźni polsko-węgierskiej), miasto, które w trakcie swojej historii przechodziło z rąk węgierskich do austriackich, tureckich i z powrotem, zanim stało się częścią Czechosłowacji po I wojnie światowej. Niegdyś ważny dla handlu węzeł transportowy, Koszyce podupadły w XVIII wieku, zaś obecnie są m. in. siedzibą słowackiego trybunału konstytucyjnego oraz huty US Steel.

Podróż do Koszyc od strony północnej, czyli od strony Preszowa, ukazuje nam rozległe jak na Słowację miasto otoczone pagórkami. Nie jest to ta najbardziej przykuwająca wzrok górzysta część kraju, ale teren jest na tyle pofalowany, że już tylko z tego punktu widzenia rozumiem, dlaczego Węgrzy tak wzdychają do tej części swoich niegdysiejszych ziem. Wszak od przeszło stu lat muszą się tłoczyć na terenie kraju płaskiego jak deska.

Najlepszym punktem widokowym, z którego można wzrokiem ogarnąć całe Koszyce, wydaje się być wieża kościelna imponującej gotyckiej katedry św. Elżbiety na starym mieście, największego obiektu sakralnego na terenie Słowacji. Za kilka drobniaków można się wspiąć wąziutkimi, stromymi schodami w górę, co w moim przypadku było utrudnione kacem oraz podążającymi w odwrotnym kierunku w nieregularnych odstępach (oczywiście niespiesznie) włoskimi nastolatkami. Z niespełna 60m wysokości skąpane w wiosennym słońcu Koszyce zaprezentowały mi się w pełnej krasie. Piękna starówka poniżej, bardzo mało szpecącego krajobraz przemysłu, a i nawet kolorowe blokowiska rozmieszczone na okalających miasto zielonych wzgórzach nie odpychały. No a mieszkańcy tych bloków muszą mieć ze swoich balkonów też świetny widok.

Wprawdzie dość szybko doszedłem do wniosku, że z miast, które mi bardzo przypadły do gustu, Koszyce jest chyba tym położonym najbardziej na północ, trzeba jednak mieć na uwadze, że trafiliśmy w dziesiątkę pod względem pogody. Praktycznie bezchmurne niebo i temperatury dochodzące do 30 stopni (na początku maja!) podkreślały nieco bałkański urok tego miasta. Właśnie – czy aby bałkański? Owszem, ale in extenso. Otóż Koszyce buchają południową częścią CK Monarchii na każdym kroku.

Ciągi secesyjnych, choć miejscami dużo starszych, w sporej mierze odrestaurowanych kamienic, uliczki zamknięte dla ruchu drogowego, po których przechadzają się piękne miejscowe dziewczyny w krótkich szortach, stare miasto naszpikowane knajpami i kawiarniami do imentu, ogródki piwne pełne zażywających chwili ludzi, wyluzowany klimat – znalazłem się w Koszycach, choć pod względem atmosfery mógłby być to również serbski Nowy Sad czy rumuńska Timisoara. I teraz wiecie już mniej więcej, dlaczego Koszyce z marszu stały się jednym z moich ulubionych miast – przez przyjazny klimat właśnie.

Koszyce nie mają głównego rynku jako takiego, ale przecinająca starówkę na osi północ-południe ulica Hlavna to szeroki, dwutorowy trakt, przedzielony pasmem zieleni, pośród której zamontowano kilka fontann. Jego całkowita szerokość dochodzi do kilkudziesięciu metrów, a jedynym śladem po tym, że kursował tutaj kiedyś ruch inny niż pieszy jest nieczynne torowisko tramwajowe. Przed przystąpieniem do opracowania miasta pod względem zwiedzania spodziewałem się raczej typowego komunistycznego molocha, gdzieniegdzie tylko przeplecionego ładną architekturą. Rzeczywistość okazała się być zgoła odmienna. Po starym mieście można chodzić wzdłuż i wszerz, co jakiś czas tylko chłodząc się przy jednej z fontann (albo przy piwie) i podziwiać ciągi zadbanych fasad kamienic. Komunistyczne plomby, zmora architektury miast niegdysiejszej Czechosłowacji, są tutaj obecne w bardzo małej ilości i nie przykuwają uwagi, ginąc w natłoku urodziwej architektury czasów minionych.

Bardzo mi się również spodobało, że Koszyce są do ogarnięcia na nogach. Całe stare miasto można obejść wzdłuż i wszerz w ciągu dwóch godzin, po czym jest wskazane posilenie zarówno brzucha jak i głowy w jednej z knajp albo browarów. Udało mi się w ciągu jednego wieczora zwiedzić prawie wszystkie interesujące dla konsumenta craftu przybytki w Koszycach (niemalże co do jednego mieszczą się na terenie starego miasta), możecie więc traktować ten wpis jako swoiste kompendium czy też przewodnik z serii beer rough guide.

Pierwsze kroki skierowaliśmy do Pivovar Hostinec, browaru umieszczonego przy ulicy Hlavnej, w jednym z najstarszych budynków w całych Koszycach i ponoć najstarszej wciąż otwartej restauracji w całym kraju. Wnętrze próbuje pociesznie choć nieudolnie nawiązywać do wiekowości budynku, łącząc rycerskie motywy z raczej nowoczesną salą z barem i warzelnią. Pogoda jednak zdecydowanie sugerowała usadowienie się na umieszczonym na deptaku ogródku piwnym. W tym miejscu zresztą dolatywały moich uszu gustownie dobrane deep house'y z położonego po sąsiedzku lokalu Le Jour, co w połączeniu z urodą przechadzających się ulicą Hlavną kobiet dawało efekt estetycznie mocno dodatni.

Obsługa nie zdziwiła się, że od razu zamówiłem wszystkie piwa, jakie mieli na stanie. A jako że była miła, ładna i uczynna, to i znajomość piw z jej strony nie bardzo mnie obchodziła. Oferta tego browaru to typowy chyba obecnie dla Słowacji mariaż tradycji z nową falą. Košicki Majstri (ekstr. 10%, alk. 4,2%) jednak rozczarował. Bardziej zbożowe niż chlebowe, trochę kukurydziane. Nikła goryczka, chmielu tyle co kot napłakał. Nieudana desitka (4/10). Hostinska Dvanactka (ekstr. 12%, alk. 5,1%) o niebo lepsza – fajna chlebowość, podkreślone nachmielenie przechodzi z ziół w trawę cytrynową. Goryczka umiarkowana do średniej, trochę trawiasty finisz. Pils bez zarzutów (7/10). Najsłabszy był weizen o nazwie BB Love 1626. Wodnisty, kwaskowy, goździkowo-drożdżowy z posmakiem zbożowym (3,5/10). Nie do końca spełniła oczekiwania Baletka (Amarillo IPA, ekstr. 12,5%, alk. 4,9%). Średnio intensywne piwo z chlebowo-karmelową bazą, umiarkowanie nachmielone z nutami cytrusów i kwiatów, średnio mocna goryczka. Być może piwo było uwarzone zgodnie z filozofią pilsa, bo nie absorbowało zmysłów, a jednocześnie jednak nie było wodniste. Spodziewałem się więcej, ale niezła pozycja (6/10). Perspektywicznie najfajniejsze piwo zostawiłem sobie na koniec. Sour Passion (ekstr. 9%, alk. 3,7%) było jednocześnie jednym z najlepszych piw pitych tego dnia przeze mnie w Koszycach. Niesamowicie soczysta marakuja, wzorowa rześkość, a jednocześnie kwaśność na średnim poziomie intensywności. Piwo buchające smakiem, a jednak nieprzegięte w żadną stronę. Wyśmienity kwas! (7,5/10)

Do Hostinca warto więc wpaść na piwo (choć nie na wszystkie), warto jednakże również zjeść. Zarówno barszcz z wsadem mięsnym, jak i kiełbaski z baraniną były wyśmienite. W połączeniu z lokalizacją, ogródkiem i obsługą Hostinec jest jednym z najfajniejszych piwnych miejsc w mieście.

W tym momencie warto również wspomnieć o cenach. Otóż w Hostincu, położonym wszak w miejscu reprezentatywnym, za żadne piwo poza kwasem nie zapłaciłem powyżej 1 euro (pojemności 0,25l). W innych miejscach na starym mieście, tych typowo piwnych, zazwyczaj najtańsza desitka jest lana za równowartość 5zł za pół litra. Zjeść można w centrum za około 6 euro. Za kiełbaski oraz barszcz zapłaciłem bez napiwku łącznie tylko 6,60 euro. Ceny są więc jak na Słowację bardzo atrakcyjne, miałem przez cały czas wrażenie, że płacę za jedzenie i picie 70-80% tego, co zapłaciłbym w słowackich górach i 50-60% tego, co musiałbym zabulić w Bratysławie.

Ceny nie wydają się ulegać zmianie po opuszczeniu starówki. Za następny cel wziąłem sobie bowiem firmową knajpę Corvusa, jednego z czołowych słowackich craftowców. Wpierw odprowadziłem Anię do hotelu Penzion Grand, nota bene bardzo fajnej miejscówki na obrzeżach starego miasta, dwie minuty na pieszo od głównego traktu Koszyc, ze strzeżonym parkingiem, wielkimi pokojami (choć bez klimy), ładną portierką i pomalowanym na żółto-pomarańczowo holem, będącym w rzeczywistości podwórzem hotelu z balkonami i prześwitującym dachem. Wymarzona lokalizacja na tarantinowski Mexican stand-off – serio miejsce wyglądało jak wyjęte z filmu.

Powracając jednak do wątku piwnego – pub Corvusa (póki co wyszynk, bo Corvus warzy kontraktowo) znajduje się kilkaset metrów na północ od starego miasta, w tej części Koszyc, w której estetycznie intrygujące są już tylko kobiety. Szkoda, bo szczególnie w takim otoczeniu gigantyczny ogródek piwny Corvusa, umieszczony w zielonym podwórzu odrapanej kamienicy, mógłby być czymś w rodzaju azylu od szarawej rzeczywistości. Zadbanym, z miłą obsługą i świetnym piwem. Tymczasem betonowe płyty oraz zachwaszczony, kompletnie zaniedbany trawnik mają co najwyżej urok czeskiej bądź słowackiej speluny, a jedynym elementem bardzo obszernego ogrodu piwnego, który można nazwać dopieszczonym, jest szyld informujący o zakazie wpuszczania psów na plac zabaw. Porządek musi być. Patio i tak lepiej się prezentuje od wnętrza knajpy, które jest małe, chaotyczne i obskurne, jak typowa czechosłowacka żulnia. Łysy barman był zdecydowanie najbardziej niemiłą osobą, jaką spotkałem w Koszycach, a żeby dopełnić całości, sączący się z czwartej jakości głośników na podwórzu popelinowaty hejwimetal, oi! oraz punk rock na poziomie gwarantującym puszczającemu taki chłam gagatkowi natychmiastową eksmisję z każdego szanującego się skłotu sprawiały, że chciałem opuścić to miejsce czym prędzej.

Żeby jeszcze piwo było dobre, ale nawet na to nie ma co liczyć u Corvusa. I to mimo dwudziestu kranów (w tym dwóch z winem, jednym z kofolą oraz jednym z piwem bezalkoholowym). Cenowo jest w porządku – 0,3l piwa kosztuje od 0,6 do 1,6 ojro, leją również pół litra oraz okrągły litr. Bez wyjątków zresztą, można bowiem zamówić podwójnego RISa, za litr którego trzeba już jednak wyłożyć dyszkę. Słyszałem o Corvusie sporo dobrego, przeto byłem nastawiony na konkretną wyżerkę/wypijkę, a tymczasem…

Tymczasem poziom piw odzwierciedlał poziom otoczenia oraz obsługi. Corvus Wit IPA, najwyżej oceniane piwo tej marki, to wywar lekki, lekko owocowy, średnio intensywny na odcinku chmielowym, z mocno trawiastym, gorzkim finiszem. Okej (6/10). Corvus Jantar IPA to piwo fest zbożowe, cukrowe w aromacie, lekko słodkie, ze stonowaną goryczką oraz kwiatowo-owocowym nachmieleniem, które nie daje sobie rady ze zbożem. Słabe (4/10). Postanowiłem zmienić klimat. Corvus Sour Ale Baracka ma bardzo owocowy, a zarazem trochę likierowy aromat zdominowany przez dodaną morelę. Ta robi jednak w przeciwieństwie do marakujowego kwasu w Hostincu wrażenie sztucznej. Trochę zbyt wysoki balling przeciwdziała rześkości, zaś kwaśność jest tylko umiarkowana. Takie sobie (5/10). Zmieniłem klimat po raz kolejny. Cassovian Imperial Stout to wspólne dzieło Corvusa oraz koszyckiego browaru restauracyjnego Golem. Na odcinku aromatu wszystko gra – trochę czekolady, silne nuty owoców leśnych oraz wiśni – może się podobać. Niestety, nalane do niedomytej szklanki firmowej Urquella (!) piwo smakowo rozczarowało. Brak ciała, nadmiar alkoholu, trochę waniliowej wiśni oraz wytłumione nuty ciemnych słodów, brak głębi. Tak się tego nie powinno robić (5,5/10).

W międzyczasie do mojego stolika podbiegł kundel. Być może był wnerwiony na znak zakazu wstępu na plac zabaw i chciał się na kimś wyżyć. Podbiegł do mnie, zatrzymał się metr obok. Popatrzył mi w oczy. Odwzajemniłem spojrzenie. Popatrzył w dal. Zrzucił balast. Popatrzył mi ponownie w oczy. Wydawało mi się, że jego wzrok był trochę arogancki. Oddalił się niespiesznie, po czym w moje nozdrza uderzyła fala smrodu. Stwierdziłem, że w zasadzie to miejsce jest spójne w sensie turpistycznym. Uiściłem u Łysego z Corvusa rachunek bez napiwku i udałem się z powrotem w kierunku starego miasta.

Jako że odległości między kolejnymi miejscami piwnymi w centrum Koszyc są często wręcz symboliczne, nie dałem wątrobie odpocząć i za góra dziesięć minut siedziałem już w sporym ogródku piwnym knajpy U Seburgiho, w miejscu, w którym Hlavna rozszerza się ku południu. Lokal posiada kilkanaście kranów, a punkt ciężkości położony jest na angielskich Fuller’sach, choć w ofercie są też piwa marki Seburgi. Jak się dowiedziałem, warzone są w Kalteneckerze, czyli pionierskim dla słowackiego craftu browarze, a zarazem jakościowo jednym z najsłabszych. Bezpieczniej było postawić na Fuller’sa, no ale przez wrodzoną ciekawość zamówiłem u bardzo sympatycznej kelnerki Seburgi IPA (1,9 EUR za 0,4l). Piwo było wręcz pokazową maślanką brzoskwiniową z dodatkiem toffi – słaba goryczka, mocne masło (4/10). Wizyty w lokalu jednak nie żałuje – jest położona w być może najbardziej reprezentacyjnym miejscu pośród koszyckich miejsc z craftem. Deptak, ogródek, miła atmosfera, Fuller’s, być może ich burgery też dają radę. Mimo złego wyboru piwa bardzo miło mi się u nich siedziało.

Następnym przystankiem był Red Nose Pub w północnej części starego miasta. Bez przesady można go określić centralnym punktem craftu w Koszycach ze względu na liczbę 26 kranów. Niestety oferta jest naszpikowana piwami opisanego już miejscowego Corvusa, uzupełniona twórczością minibrowarów z Preszowa oraz Luceneca, no i garść czeskich mikrusów. Knajpa jest w zasadzie miejscem dla każdego, jako że w dolnym przedziale cenowym można zamówić desitkę za równowartość 5zł za pół litra. Znaczy się – dla każdego jest oferta piwna, bo lokal jest utrzymany w klimatach alternatywnych. Za barem dwie metalówy wzorowo władające językiem Miltona, zamiast „Dej Buh Stesti” ogromnymi literami na ścianie widnieje napis „Kurva Hosi gutes Bier”, a z głośników leci metal tylko odrobinę mniej czerstwy niż w Corvusie. Ogródek piwny jest umieszczony w upstrzonym muralami (aparatura do rozlewu + wodospady; poza piciem właściciel knajpy chyba też sporo jara) mini-podwórku z boku knajpy. Obsługa jest miła, a miejscówka jest otwarta do 2 w nocy – szkoda tylko, że wybór piw nie zachwyca, biorąc pod uwagę poziom twórczości Corvusa. 

Na początek zamówiłem Corvus Red Nose Ale, dedykowane piwo warzone dla tej knajpy. Bardzo chlebowy, z nutami opiekanego zboża, lekko chmielowy, średnio gorzki. Taki prosty, pijalny ejlik. Ok (6/10). Corvus Český Ale jest w zasadzie podobny, tyle że nie jest opiekany. Piwo jest mocno zbożowe, z podkreśloną goryczką i stosunkowo wycofaną chmielowością. Nadrabia pijalnością, fajnie wchodzi (6/10). Jedynym faktycznie dobrym piwem Corvusa był Maraton, czyli desitka. Podkreślona zbożowość wydaje się być wyznacznikiem piw z tego browaru, stąd mnie nie zaskoczyła, ale za to piwo aż bucha ziołowym chmielem, no i ma przyjemną, średnio mocną goryczkę. W końcu mogę Corvusa za coś umiarkowanie pochwalić (6,5/10).

Z Red Nose Pubu udaliśmy się na kolejny z całej serii spacerów po starym mieście. Ulice były pełne ludzi aż do późnych godzin wieczornych, co wydawało się być efektem synergii charakteru mieszkających w tym rejonie Słowaków, świetnej pogody, ale i trwających przez okrągły tydzień obchodów dni miasta Koszyce. W ramach tychże trafiliśmy przy jednej z fontann na ulicy Hlavnej na występ multiinstrumentalistów, którzy skakali z utworu na utwór między latino jazzem, jazzową wersją Kashmiru oraz orientalną interpretacją Killing In The Name. Aha, i co utwór wymieniali się instrumentami. A u nas na obchodach miasta tylko jakaś Maryla Rodowicz poprzedzona występem kapel piwnicznych, jakieś szity przeokrutne.

Jako że pora była już mocno kolacyjna, udaliśmy się do następnego browaru restauracyjnego, pretensjonalnie nazwanego Luxor Brewhouse. Wbrew nazwie jest to lokal bez przepychu, ot kilka rzędów masywnych drewnianych ław oraz dobrze wyeksponowana warzelnia. Z uwagi na korzystną aurę usiedliśmy przy stoliku w małym ogródku piwnym na deptaku i zażywaliśmy uroków bocznej uliczki starego miasta, w rytmie przytłumionego techno dobiegającego z klubu obok i z kloszardem na widoku, który urządził sobie w międzyczasie jak na ironię naprzeciwko Luxoru swoje legowisko. Do miłej obsługi nie było się jak przyczepić, a i haluszki z gulaszem okazały się być bardzo dobrym wyborem strawy.

Piwnie było całkiem w porządku. W zasadzie jedynie Luxor 13 Tmave odstawało in minus od reszty. Przypalone zboże, spalona kawa zbożowa, trawa. Lekko wodniste i niestety pełne aldehydu octowego (3,5/10). Luxor 12 to fajny czeski pils. Słodowy, chlebowy, delikatnie diacetylowy, trochę chmielowy z charakterną, pilsową goryczką (6,5/10). Najlepsza była Luxor IPA Lux (co za nazwa), single hop Kazbek. Bukiet herbatki cytrynowej, trochę ziół cytrusowych z rejonu werbeny, intensywny aromat. Wytrawne piwo z silną goryczką. Bardzo dobre (7/10).

Umiejscowiony na południu starego miasta multitap Dobré Časy intrygował mnie od początku – wszak wizytowałem kilka miesięcy temu ekspozyturę tej marki w podtatrzańskim Popradzie. Koncepcja jest w zasadzie ta sama – czyli jest to słowacki multitap, ale rozczarowująco ubogi pod względem oferty miejscowego craftu. Z 26 kranów leje się głównie czeskie rzemiosło oraz mało wyszukana zagranica, słowackich piw jest tylko 7, natomiast tylko dwa z nich nie są firmowane marką lokalu. Czyli w temacie słowackiego craftu znajdziecie tutaj głównie God Times, browar należący do właściciela knajpy, który zastąpił nim śp. Buntavara w miejscowości Svit. Szkoda i nie wiem, czy wynika to z obawy przed (dość wysokim) poziomem słowackiej konkurencji, czy z czegoś innego.

Sama knajpa wygląda inaczej niż ta w Popradzie. Jest dużo większa, z obszernym patio od frontu oraz ceglanym, lekko loftowym, industrialnym klimatem wewnątrz, z gąszczem rur biegnących pod stropem. Kelnerka żwawo przyniosła zamówioną lemoniadę oraz Padre Mustáž, wheat ale od miejscowego kontraktowca, i powoli sączyliśmy nasze napoje na tle gwaru dużej ilości lokalsów oraz rockowej muzyki napierającej z głośników. Mustáž to niby wheat ale, ale jako że wyszedł trochę fenolowo, to ciężko go traktować jako piwo stylowe. Poza tym jest cytrusowy, zbożowy i mało wyrazisty. Stołowy, pije się w porządku, ale brakuje mu ikry (5,5/10). Z God Times mam różne doświadczenia, ale Chocolate Milk Stout okazał się piwem w pełni zadowalającym. Słodkawy, laktozowy, lekko palony, czekoladowy. Z miękką fakturą i ciut popielniczkowym finiszem. Zaskakująco pijalny przy 17 Blg. Bardzo przyjemne piwo (7/10). Knajpa jest ogółem fajniejsza niż jej popradzka filia, choć w kwestii różnorodności oferty piwnej wskazane by było większe otwarcie się na inne słowackie marki craftowe.

Przy dźwiękach Abby opuściliśmy w końcu lokal i odprowadziłem Anię do hotelu, samemu jeszcze robiąc dyla w mrok nocy – chciałem wykorzystać okazję i pozwiedzać Koszyce aż padnę. Minibrowar Golem był już niestety zamknięty, pozostaje on więc dla mnie na craftowej mapie Koszyc miejscem nieodkrytym.

Zawitałem za to do knajpy o nazwie Pokhoi, położonej na południowym zachodzie starego miasta. Żeby do niej dojść trzeba przejść przez jedną z bram na ulicy Hlavnej bądź Bočnéj. Niewiele jestem w stanie powiedzieć o jej wnętrzu, gdyż nie zwróciłem na nie uwagi, niewiele jestem w stanie powiedzieć na temat mojej rozmowy z barmanem, bo udzieliła mi się pomroczność jasna, za to knajpa ma bardzo fajny ogródek, złożony z kilku sekcji siedzisk, oddzielonych od siebie zielenią. W sąsiedniej sekcji za pasmem zieleni właśnie trwała chyba sprzeczka, zgaduję, że albo między turystami z bliskiego orientu albo może nawet tymi brodatymi syryjskimi rodzinami z Algierii, których nasi zachodni sąsiedzi do siebie zaprosili. W każdym razie miałem wrażenie, że arabskie wrzaski wydobywające się naraz oraz na przemian z gardeł kilku mężczyzn były wprost wynikiem ich nieradzenia sobie z podwyższoną dawką alkoholu. Do rękoczynów jednak (chyba) nie doszło, a ja mogłem się we względnym spokoju raczyć Matušką Apollo Galaxy, która była w świetnej formie – pogłoski o uwiądzie czołowego czeskiego craftowca są więc chyba mocno przesadzone.

Co się jeszcze działo tej nocy? Ano wróciłem do Dobrych Czasów, wypiłem piwo i opuściłem lokal przy akompaniamencie „Every Rose Has Its Thorn”, przeszedłem stare miasto wzdłuż osi północ-południe, po drodze zaglądając do jakiejś dyskoteki, aż w końcu dotarłem do hotelu i położyłem się spać.

Pozostają dwie kwestie do poruszenia. Jedna to kwestia gastronomiczna, a ściślej śniadaniowa. Szukając następnego rana jakiejś strawy, metodą internetową trafiliśmy do lokalu o nazwie Ranajkaren Rozpravka, który serwuje śniadania, a ponadto jest mini-kinem i chyba antykwariatem. Położony na urokliwej uliczce Hrnčiarskiej, na którą ma wystawionych kilka stolików, serwuje pyszne śniadania. Nie są specjalnie tanie jak na Koszyce, ale świeże, smaczne i bardzo różnorodne. Tutaj więc polecam się udać na poranne odzyskanie sił. Druga rzecz, to że w dzień naszego wyjazdu, już w polskich górach, na fejsbuku mrugnął mi wpis bratysławskiej knajpy craftowej Žil Verne, że właśnie tego popołudnia otwarli na Hlavnej w Koszycach swoją filię. Czyli minęła mnie ta knajpa o jeden dzień. W planowanym wpisie o Bratysławie wytłumaczę, dlaczego aż tak bardzo mnie to nie zasmuciło, ale jednak – jest to kolejna biała plama na mojej craftowej mapie Koszyc.

Samo miasto polecam bez dwóch zdań. Jest względnie kompaktowe, urokliwe i bardzo przyjazne. Jadąc na Bałkany można sobie zrobić w tym miejscu jednodniowy postój. Wątpię, żeby ktokolwiek nie był z niego zadowolony. Tylko jedna rzecz mnie mocno wkurzyła. Otóż w dzień naszego wyjazdu starówka była pełna przechadzających się po niej odświętnie ubranych studentów płci męskiej, którzy w grupach podchodzili do przechodniów i prosili o datek na imprezowanie. Taki ponoć lokalny zwyczaj poegzaminowych żebrów. Zbyłbym to wzruszeniem ramion, gdyby nie to, że częścią owego zwyczaju jest noszenie przez tych studentów ze sobą różnego rodzaju przedmiotów trąbkowo-wuwuzelowych do robienia niebotycznego hałasu, gdziekolwiek się tylko pojawią.

W sam raz dla człowieka na kacu, nieprawdaż?

U Seburgiho 7254445689782952090

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)