WFDP 2018 - Udany Festyn Różnego Piwa
https://thebeervault.blogspot.com/2018/06/wfdp-2018-udany-festyn-roznego-piwa.html
Z jednej strony staram się zaliczać tyle festiwali piwnych, na ile mi tylko terminy pozwalają, z drugiej akurat jeśli chodzi o Wrocławski Festiwal Dobrego Piwa, miałem rok przerwy. Na edycję z 2016 roku spadło multum krytyki (tak od wystawców jak i od zwiedzających), wskutek czego sporo znajomych nie wybrało się do Wrocławia w roku 2017, a ja – jak zawsze podkreślam – wizytuję festiwale piwne nie tyle dla piwa, co dla towarzystwa.
W tym roku, w zeszły weekend, nawiedziłem stolicę Dolnego Śląska jednak nie tylko dla zabawy, ale i dla zaspokojenia ciekawości jak Wrocław wypadnie. Znajduję się obecnie w wiosennym ciągu festiwalowym i powoli chyba widzę, co może sprawiać, że jedne festiwale piwne doznają zapaści frekwencyjnej, podczas gdy inne rozwijają się jak gdyby nigdy nic. Przypomnijmy – na wiosennej edycji Warszawskiego Festiwalu Piwa zjawiło się rozczarowujące 13 tysięcy osób. Przy w zasadzie wzorowej organizacji, dopracowanej formule, całej masie premier piwnych oraz dość sensownie wyselekcjonowanych wystawcach. Tydzień później w Krakowie, na Beerweeku frekwencja dorównała niemalże tej w Warszawie – mimo znacznie uboższej oferty piwnej, ale za to przy nieco tańszych biletach, lepszej promocji miejscowej oraz bardziej, nazwijmy to pro-rodzinnej lokalizacji.
A teraz Wrocławski Festiwal Dobrego Piwa. Wprawdzie na internetach można gdzieniegdzie wyczytać o setce tysięcy zwiedzających, co wydaje mi się grubą przesadą, ale kilkadziesiąt tysięcy ludzi mogło się moim zdaniem przez obejście Stadionu Wrocław jak najbardziej przez te trzy dni przewinąć. Co istotne – w przeciwieństwie do edycji z 2016 roku póki co nie doszły moich uszu utyskiwania ani zwiedzających ani wystawców. Co więcej – niektórzy wystawcy, bardzo zadowoleni swoimi obrotami na Beerweeku, we Wrocławiu mówili, że na WFDP jest pod tym względem jeszcze lepiej. Miejscami znacznie lepiej, skoro w niedzielę zerowali ostatnie kegi. Czyli myślę, że można odtrąbić sukces. Spróbujmy się teraz pokrótce zastanowić nad jego przyczynami.
Pogoda
Rzecz absolutnie nie do przewidzenia, będąca poza wpływem kogokolwiek poza Grupą Bilderberg, tym razem zagrała wzorowo. Piątek miał być trochę burzowy, a okazał się piękny. W sobotę nadciągające z południa ołowiane chmury z gracją omijały stadion aż do samego końca. W niedzielę nawałnica w końcu solidnie nadrobiła za poprzednie dni, zrobiła to jednak dopiero na godzinę przed końcem festiwalu.
Darmowy wstęp
Kwestia psychologiczna. Jak jest za darmo, to człowiek średnio zmotywowany na taki festiwal się wybierze. Ba, nawet taki, któremu się nie chce z domu ruszać, ale go znajomi chcą wyciągnąć, ma o jeden argument mniej, żeby przyspawać cztery litery do końca dnia do kanapy w salonie. Dla większych rodzin opcja darmowego wstępu jest jeszcze bardziej kluczowa. Ja wiem, że oznacza to mniejsze wpływy dla organizatora, ale i zapewnia większy ruch, co owocuje zadowolonymi wystawcami, którzy w obliczu tego nie narzekają na naprawdę spore opłaty stoiskowe i chętnie przyjadą znowu za rok. I przy okazji – obawy względem najazdu na teren WFDP wielkomiejskiej żulii, skuszonej brakiem chociażby symbolicznego wjazdu, jak zwykle okazały się bezpodstawne.
I tutaj leży pies pogrzebany, a przynajmniej większa jego część. Są wprawdzie ludzie, którym nie odpowiada festynowy charakter WFPD. Są to jednak w większości hardkorowe geeki, których w Polsce mamy pewnie najwyżej parę tysięcy, nie stanowią więc czynnika istotnego ekonomicznie. Oferta WFDP jest faktycznie skrojona tak, żeby była atrakcyjna dla jak największej ilości ludzi, tak jednak, żeby piwnie nadal craft stanowił jej centralną część. I bardzo dobrze.
Człowiekowi wyluzowanemu tak swoją drogą nie powinny przeszkadzać stanowiska Fortuny, Ambera czy Tenczynka obok prawilnego craftu. Tak samo jak nie powinno mu wadzić pastrami od Wrocławskich Podróży Kulinarnych czy żeberka od Pogromców w sąsiedztwie budek z pajdami ze smalcem. Co w tym złego, że niezależnie od gustu, każdy pije i je to, co lubi? A po obróceniu dwóch jasnych pełnych z Ambera może się wybierze z czystej ciekawości po kwas z Łańcuta bądź ajpę z Browaru Zakładowego?
Nie powinna nikomu przeszkadzać rozbudowana, wręcz gigantyczna jak na festiwal piwny strefa dla dzieci, sprawiająca, że na WFPD ściągnęły całe rodziny, które w przeciwnym wypadku zostałyby w domu bądź wybrały się w inne miejsce.
Fajnie zrobione strefy plażowe z obydwóch stron obejścia stadionu, dużo prelekcji, dyskusji panelowych oraz pokazów o szerokiej tematyce (od piwnej, przez kulinarną po muzyczną), DJ-e zapodający w późnych godzinach elektronikę – to są czynniki, które sprawiają, że oferta festiwalowa jest nie tylko rozbudowana, ale i dość różnorodna.
Można się oczywiście żachnąć, że „festiwal dla każdego to festiwal dla nikogo”. A może jednak należałoby zastanowić się, czy przypadkiem festiwal, na którym każdy znajdzie coś dla siebie, to festiwal udany dla zdecydowanej większości? Druga optyka wygrywa moim zdaniem z pierwszą. No i nie zapominajmy – mimo szerokiej, wręcz masowej formuły, jest to nadal przede wszystkim festiwal piwny, w którym rządzi craft.
Ten punkt łączy się z poprzednim. Piknik Kulturalny Co Jest Grane 24 to strefa/wydarzenie, które z pewnością przyciągnęło dodatkową ilość zwiedzających. Przeciętny geek raczej nie będzie zainteresowany warsztatami dla dzieci, koncertem Bovskiej (zaznaczam, że nie mam pojęcia, kto to jest), czy rozgrywkami badmintona, ale normalsi, których WFDP miał przyciągnąć – owszem. No a ci przecież nie będą przez cały koncert Anity Lipnickiej stać o suchym pysku i z burczącym brzuchem, nieprawdaż? Więc efekt synergii był łatwy do przewidzenia.
Promocja
WFPD ze swoją szeroką formułą nie jest już imprezą środowiska piwnego we Wrocławiu. Jest imprezą samego miasta Wrocław. Festiwal ma taki potencjał frekwencyjno-ekonomiczny, że miasto się zaangażowało w promocję. Jej rozmach (imprezy towarzyszące poprzedzające festiwal, plakaty, zapowiedzi, aktywność internetowa) z pewnością dobrze zadziałał na frekwencję.
Wrocławskie Warsztaty Piwowarskie
Duża otwartość na środowisko piwowarów domowych to kolejny plus frekwencyjny. Bo niektórzy mogą nie być tego świadomi, ale sporo piwowarów domowych nie chodzi na festiwale craftowe, a piwa kupne pija jedynie sporadycznie. Wrocławskie Warsztaty Piwowarskie ściągnęły na stadion nie tylko piwowarów domowych, ale i dodatkowych ludzi, co to gdzieś tam słyszeli, że w domu można robić piwo, ale nigdy nie kosztowali i nie wiedzą, jak się za to zabrać. Wszak Polak lubi generalnie robić rzeczy własnoręcznie.
Nauka, która wydaje się wypływać z dotychczasowych festiwali piwnych w tym roku wydaje się być taka, że dla festiwalu z craftem istnieją dwie drogi do sukcesu. Jedna to formuła zamknięta, dla ograniczonej ilości osób, z mniejszą ilością wyselekcjonowanych w oparciu o jakość wystawców, podkreśleniem jej swoistej elitarności (niezależnie od tego, jak ja osobiście tego typu podejścia nie znoszę), oparta o dopracowane albo/oraz wymyślne premiery. Przykładem sukcesu takiej formuły jest Beer Geek Madness, festiwal wyprzedany, stosunkowo kameralny, odpowiadający zarówno wystawcom jak i zwiedzającym.
Druga droga do sukcesu to droga WFPD. Czyli formuła otwarta na zwiedzających, łącząca craft z piwnym luddyzmem, wypasione żeberka z wywołującymi odruchy wymiotne pajdami ze smalcem, z rozbudowaną ofertą kulturalną, atrakcyjna dla rodzin, no i przy tym darmowa. Ktoś się może żachnąć, że jest to formuła masowa – ale tak zupełnie szczerze, co w tym złego? Jeśli ktoś czuje się wybitnie nieswojo na festiwalu w towarzystwie ‘Grażyn’ i ‘Januszy’, to powinien trochę zluzować gacie. Formuła masowa w ujęciu WFPD to sprawa optymalna tak dla organizatora (duża frekwencja), jak i dla wystawców (duża frekwencja oraz znaczne możliwości łapania nowego narybku wśród osób przypadkowych), no i dla zwiedzających (szeroka oferta piwno-gastronomiczno-kulturalna, każdy znajdzie coś dla siebie). Festiwale, które borykają się z niedostateczną frekwencją, powinny powyższe wziąć pod uwagę i przemyśleć. Moim zdaniem każdy festiwal z craftem powinien być albo bardziej 'elitarny' albo bardziej masowy.
Natomiast festiwal znajdujący się dokładnie pośrodku tych biegunów, czyli z ofertą typowo geekową, ale z dużą ilością wystawców, celujący w wysoką frekwencję, być może na chwilę obecną stanowi przeżytek.
Stan toalet po pewnym czasie był dość osobliwy, mam tylko nadzieję, że w toaletach żeńskich wyglądało to lepiej niż w męskich.
Z kolei kwestia wyboru najlepszego piwa festiwalu została tak dalece zaniedbana (mało kto wiedział o konkursie), że oddano ponoć tylko niecałe 3000 głosów, z czego kręgi wpływów producentów Pivovsky oraz Książęcego Browaru Nysa wydawały się być odpowiednio duże, żeby zagwarantować tym dwóm markom miejsca na podium. Myślę, że lepiej by było całkowicie zrezygnować z tego konkursu.
Stoisko z piwem bezalkoholowym to był chyba żart. Kto liczył na 1 na 100, Mad Drivery czy inne smaczne pozycje, musiał się tutaj zadowolić Bavarią 0%, bezalkoholowymi pszenicami oraz innym ustrojstwem o aromacie i smaku dawno zalanych trocin.
Ilość food trucków była niedostateczna względem ilości zwiedzających, co było szczególnie boleśnie odczuwalne w sobotę wieczór. W celu uniknięcia kilkudziesięciominutowych kolejek po jedzenie, udaliśmy się po wyraźnie mniej oblegane stoisko z pajdą ze smalcem. I powiem szczerze, że za tak watowaty chleb z tak mdłym smarowidłem, za tak niejadalne guano to powinno się mandaty wystawiać i dodatkowo skazywać na banicję.
Z kolei kwestia wyboru najlepszego piwa festiwalu została tak dalece zaniedbana (mało kto wiedział o konkursie), że oddano ponoć tylko niecałe 3000 głosów, z czego kręgi wpływów producentów Pivovsky oraz Książęcego Browaru Nysa wydawały się być odpowiednio duże, żeby zagwarantować tym dwóm markom miejsca na podium. Myślę, że lepiej by było całkowicie zrezygnować z tego konkursu.
Stoisko z piwem bezalkoholowym to był chyba żart. Kto liczył na 1 na 100, Mad Drivery czy inne smaczne pozycje, musiał się tutaj zadowolić Bavarią 0%, bezalkoholowymi pszenicami oraz innym ustrojstwem o aromacie i smaku dawno zalanych trocin.
Ilość food trucków była niedostateczna względem ilości zwiedzających, co było szczególnie boleśnie odczuwalne w sobotę wieczór. W celu uniknięcia kilkudziesięciominutowych kolejek po jedzenie, udaliśmy się po wyraźnie mniej oblegane stoisko z pajdą ze smalcem. I powiem szczerze, że za tak watowaty chleb z tak mdłym smarowidłem, za tak niejadalne guano to powinno się mandaty wystawiać i dodatkowo skazywać na banicję.
Żeby jednak trochę wygładzić temat jedzenia oraz piw nealko – żeberka od Pogromców były pierwsza klasa, zaś Balkan Burger dostarcza najlepsze pljeskavice na północ od Suboticy. A jeśli chodzi o piwa bezalkoholowe, to na stanowisku Fortuny był świeży Miłosław Bezalkoholowa IPA. Chmielowe, herbaciane piwo które stało się moim wyborem w momencie, kiedy pod koniec soboty stwierdziłem, że mam dość alkoholu.
Na stoisku Browaru Zakładowego Plan Wykonany 2 z mango i jaśminem był delikatnie podbity tym pierwszym w aromacie, a tym drugim w smaku. Mocna, charakterna goryczka w tym wypadku na przekór osłodziła brak spodziewanej soczystości. Dobre (6,5/10). Bardzo przyjemnie wypadł Wujek z Ameryki, co nie było zaskoczeniem.
W ramach ciekawostki u ReCraftu dostałem piwo w stylu nieobecnym w Polsce, czyli kristallweizena. Bardzo biszkoptowy, lekko bananowy, delikatnie utleniony na miodowo. Ciekawy.
Finałowe piwo Viking Brewmaster Challenge, czyli VBC od Solipiwko, łączyło aromat świeżych żółtych owoców z granulatem. W smaku lepiej – bardziej owocowo a mniej granulatowo, dość soczyście, trochę dojrzałych cytrusów. Dobra IPA (6,5/10).
Birbant Weizen Mango, wspólnymi siłami Pani Wiktorii P. i Pana Michała J. wylany częściowo na moją koszulkę, pachniał mi jak typowy goździkowo-bananowy weizen z delikatnym mango i nutą marchewki. W smaku mango jest bardziej podkreślone, piwo jest soczyste, owocowe, gęste, a zarazem rześkie dzięki lekkiemu kwaskowi. Smakowało mi bardzo, koszulce chyba też (7/10).
Kingpinowy Beatnik wypadł w moim odczuciu dość granulatowo, klimaty poza cytrusowymi zahaczają o zioła, co ma wpływ również na goryczkę. Niezłe, wytrawne piwo, ale spodziewałem się większej soczystości (6/10).
Bardzo fajnie wypadł artezanowy kwasik Żukiem do Rzymu. Pachnie właściwie jak sok z brzoskwini, w smaku z kolei jest rześki, kwaskowy z umiarem i soczysty. Absolutnie jednowymiarowe i zdecydowanie bardzo smaczne piwo (7/10). Przywiezionego na festiwal Wiewióra Bourbon BA miałem sposobność skosztowania dopiero na artezanowym afterparty, ale nie był to dobry wybór. Orzechowość i opiekane motywy piwa podstawowego były wyczuwalne, beczki kompletnie nie wyczułem, dawał się we znaki z kolei aldehyd – szczególnie w smaku, który dawał się we znaki nieprzyjemnie szorstką fakturą. Nieudane (3,5/10).
Bardzo ciekawie zagrał Browar Stu Mostów wespół z De Molenem. Art 18 Honey Coconut Wheat Wine to piwo syropowe, słodkie, słodowo-miodowe, wręcz ciastowe. Kokos jest bardziej obecny w smaku niż w aromacie, miałem z kolei silne skojarzenia z karmelizowanymi bananami. Troszkę emulsji się jeszcze w smaku przewijało, ale piwo ma zadatki na sporego cymesa (7/10).
Łańcut Flanders Red Ale Brett był czerwono-owocowy (porzeczki, wiśnie), jednakże pod tym oraz właściwie każdym względem mniej intensywny od wersji Roselaare. Fajne, ale Roselaare dużo lepszy (6,5/10). Opis Zawiszy Czarnego z nowej warki zostawię sobie na inny wpis, ale pogłoski o najlepszym polskim piwie zdecydowanie mają coś w sobie. No dobra – to było zdecydowanie najlepsze piwo na tym oraz każdym innym festiwalu, na jakim byłem.
U Pinty skosztowałem american wheat wine Warsaw Express i się nie zawiodłem. Pełno dojrzałych, wręcz przejrzałych cytrusów, pełnia, słodycz, cukierkowość w dobrym sensie. Rozgrzewające piwo ze schowanym alkoholem. Świetne (7,5/10).
Przejdźmy na stanowisko Nepomucenu. W Forest Brett BA świerk piwa bazowego świetnie zagrał z nutami brettów, które silnie mi się kojarzyły z wodą kolońską. Mega leśne i umiejętnie wzmocnione (7/10). Piwo festiwalowe, czyli Vrocek, nie smakował mi z kolei zupełnie, ale ze względu na zmylenie zmysłów dodanym kwiatem bzu pozostawiam je bez oceny.
Widawa przygotowała wespół z kanadyjskim Dunhamem porter bałtycki Mroczny Pan. Raczej wytrawny, po klasycznemu czekoladowo-prażony, z nutami ciemnych owoców z okolic borówek. Bardzo dobre (7/10).
Maryensztadt Sourtime Mango Imperial IPA smakuje lżej niż parametry na to wskazują. Jest mango, lekka pikantność chmielowa, soczystość i tylko trochę kwasku. Bardzo smaczne (7/10).
Intrygujące było chodzenie po stoiskach browarów/kontraktowców, z którymi nie miałem wcześniej okazji obcować. Każdorazowo pytałem o najbardziej udane piwo, z różnym skutkiem.
Caminus Septimus to oatmeal summer ale. Taki do picia w trakcie koszenia trawy. Trochę chlebowej słodowości, trochę przejrzałych owoców, daleko od jakiejkolwiek soczystości, ciut niewadzącej siarki, wodnistość. Mało intensywne. Dowiedziałem się, że przy 9,5 Blg nie ma co oczekiwać bomby aromatycznej. Aha. (5/10)
Pozytywne zdziwienie miało miejsce przy stoisku Browarów Sowich, warzących klasyczne pozycje. Dostałem Marcowe, do którego nie miałem się jak przyczepić. Przyjemnie słodowe, melanoidynowe, lekko podkreślona kontrująca goryczka. Fajnie się to piło, absolutnie bez zastrzeżeń. (7/10).
Polecony Olimpijski Pils z browaru Wielka Wyspa dawał trochę słodem, zbożem, miał zbyt delikatną goryczkę, no i smaczki jabłkowe się w nim niestety przewijały, szczególnie w posmaku. Trochę nadrabiał tym, że dobrze wchodził (5,5/10).
U kontraktowca Sabotaż dostałem Without Milk Stout, czyli wegański milk stout. Milk stout bez laktozy. Coś jak jajko na bekonie bez bekonu, pizza prosciutto bez szynki albo główne twarze polskiego craftu bez przerostu ego. Czuć od razu, że coś jest nie tak. Głównie prażono-palone nuty, trochę lukrecji w finiszu, a do tego cierpka faktura, absolutny brak gładkości. Ciężko się to piło (4/10).
Rarytas dostałem na stanowisku Książęcego Browaru Nysa. Jasne (drugie miejsce w konkursie na najlepsze piwo festiwalu) to takie lekko słodowe piwo praktycznie wyzbyte chmielowości, bardziej kwaskowe niż gorzkie, doprawione nutami taniej kostki do pisuaru (2,5/10).
Kontraktowiec Pivovsky zaminusował puszczaniem Happy Tree Friends na dużym wyświetlaczu na froncie swojego stoiska, i to na poziomie gruntu. Tak żeby obecne w dużej ilości na WFDP dzieci mogły sobie trochę psychikę zwichnąć. Jednej na oko sześcioletniej dziewczynce prawie udało się odejść przed sceną z rozerwaniem zwierzaka na kawałki, no ale jednak – prawie. Brawo Pivovsky! Ciekawe, czy osoba po zabiegu lobotomii, która była za to odpowiedzialna, warzy u nich również piwo. Zamówiłem Twinstera, czyli double dry hopped NEIPA. Trochę żółtych owoców, ale generalnie wodnisty wywar wyzbyty soczystości, z nikłą goryczką i delikatną nutką pisuaru. Marne (4/10).
Na WFDP również po raz pierwszy zetknąłem się z poznańskim kontraktowcem Minister. Mega Pop to połączenie motywów herbacianych z wyraźną gumą Turbo. Dobrze to wyszło (6,5/10).
Zagranicy na WFDP zbyt wiele nie było. Od słowackiego Berhetu skosztowałem tylko jakąś ajpę, która była zupełnie bez polotu. Na stanowisku Smaku Piwa zamówiłem Dugges Big Idjit, którego udało się napakować nutami gorzkiej czekolady oraz kawy, uzyskując jedynie średnie ciało jak na RISa, no i nie ustrzegając go od nut zielonego jabłka. Kiepskie (4/10). Speedway Stout Jamaican Blue Mountain (stanowisko Dobrego Zbeera) rozczarował niewiele mniej. Albo bardziej, biorąc pod uwagę oczekiwania oraz cenę. Dodana kawa fajnie zagrała – dość intensywna, bez efektu fasolki, dobrze zgrywająca się z czekoladą i palonością piwa bazowego. Niefajnie wypadła faktura – przez kwaskowość szorstka, aż po cierpki finisz, co działało również na niekorzyść ciała. Średnie (5/10).
Gwoli podsumowania – WFDP obroniło tytuł największego festiwalu z craftem w kraju. Tutaj zresztą wiele rzeczy było „naj-”: największa powierzchnia, najwięcej zwiedzających, najwyższe (chyba) opłaty stoiskowe, najlepsza sprzedaż (dla niektórych), najfajniejsza pogoda, najwięcej dziewczyn w szortach, najgorsze pajdy ze smalcem i moim zdaniem jeden z najlepszych klimatów festiwalowych. Formuła pozostawiająca piwny craft w centrum imprezy, przy jednoczesnym otwarciu się na tak zwane „masy” wydaje się być optymalna. Oby tak dalej.