Saskie peregrynacje
https://thebeervault.blogspot.com/2016/12/saskie-peregrynacje.html
Spośród wszystkich dużych miast Niemiec, saksońskie Drezno i Lipsk wywarły na mnie dotychczas najbardziej pozytywne wrażenie. Nie tyle w sensie piwnym (choć Watzke Pils w tym pierwszym i Gose z Bayerischer Bahnhof w tym drugim mieście robią robotę), co ogólnym. Pod względem zespolenia architektury, historii i atmosfery. Toteż ucieszyłem się, kiedy nadarzyła się okazja wyjazdu do Drezna. Mogłem w końcu dokończyć mój obchód tamtejszych punktów piwnych, interesujących dla nikogo poza mną samym i moimi czytelnikami, no i w dodatku zwiedzić okolice tego miasta. Zaliczyłem cztery minibrowary i dwa taproomy, co jest niezłym wynikiem jak na dwa dni pobytu. A było to tak…
… do Drezna wjechaliśmy po wielu godzinach walki z mokrą nawierzchnią autostrady A4 i kilkoma korkami po drodze. Zajechałem na miejsce w Dzień Zjednoczenia Niemiec (data zupełnie przypadkowa), ale już po najfajniejszej części obchodów (wygwizdaniu kanclerki Rzeszy przez tłum Niemców) oraz najśmieszniejszej (bójki sympatyków Pegidy z funkcjonariuszami niemieckiej knagi), za to w sam raz żeby być świadkiem rozmontowywania scen ustawionych na okazję uroczystości w różnych miejscach Starego Miasta. No i powiem, że widząc wszystkie place i rynki zawalone rozczłonkowywanymi, ogromnymi namiotami, pomiędzy którymi śmigały dostawczaki i wózki widłowe, ucieszyłem się, że zwiedzanie miasta zaliczyłem już wcześniej. Po obchodach święta państwowego nie wyglądało ono bowiem zbytnio atrakcyjnie.
Zwiedzanie jednak zaczęliśmy od zajechania pod położony na prawym brzegu Łaby browar Am Waldschlösschen. Wbrew nazwie (”Pod Leśnym Zamkiem”) wylądowaliśmy w modernistycznym konglomeracie średniej wielkości biurowców. Zamku i lasu ni widu, ni słychu. Położony nieopodal rzeki browar jednak wizualnie nie rozczarował. Znaczy się – ogromny ogródek piwny z rzeźbioną fontanną pewnie robiłby wrażenie gdyby tylko nie padało, ale wnętrze spełniło moje oczekiwania. Wielka, przestronna sala, kolorystycznie dominacja jasnego, drewnianego brązu, warzelnia nieco z boku, ale wyeksponowana. Niestety, akurat trwał Oktoberfest, więc z głośników leciała – na szczęście cicho – volksmusik, zagłuszana gwarem gości. Zdziwiłem się, że było ich w poniedziałkowe popołudnie tak dużo, no ale przecież było święto państwowe.
Zamówiony zestaw pieczonych mięsiw był dobry, szczególnie jeśli chodzi o baraninę, ale nie zapewnił kulinarnych doniesień. Za to ceny są w tym lokalu jak na Niemcy nieprzesadnie wysokie – 8-12 ojro za drugie danie. Zestaw próbek piwnych – 4x100ml za 4,90 ojro – był jednak tym, na co czekałem najbardziej. W Dunkelu dominowały melanoidyny, za którymi kroczył karmel, niemniej jednak we znaki dawała się wodnistość. Może być jako piwo stołowe (5/10). W Weizenie goździk był ostry, wręcz natrętny; banan siedział pod jego butem. Na dodatek przewijała się nuta pokrewna kostce zapachowej w pisuarze podrzędnej restauracji (4,5/10). Zwickl miał delikatną goryczkę, był mocno chlebowy, wręcz mączny, no i obdarzyło go tą samą pisuarowo-mydlaną nutą. Pić się dało, chlebowość była ciekawa, ale bez przesady (5/10). Niespodzianką okazał się uwarzony z okazji Oktoberfestu Festbier – przyjemna słodowość, dużo chleba w smaku, delikatny akcent miodowy, subtelna, pikantna nutka chmielu, delikatna goryczka. Proste, dobrze pijalne piwo, szczególnie jak na styl. Tu się postarali (6,5/10).
Mimo smacznego marcowego tego lokalu pod względem piwnym nie polecam.
Dzień wypadało zakończyć czymś sprawdzonym. Paulanerem w hotelu? Bez przesady. Udaliśmy się do Watzke am Ring, położonego na obrzeżach Starego Miasta lokalu firmowego opisanego tu już kiedyś browaru Watzke. A browar Watzke warzy jednego z najlepszych pilsów, jakie piłem. Ale po kolei. Restauracja ma spory ogródek piwny od strony ulicy oraz całkiem przestronne wnętrze, utrzymane kolorystycznie w tonacji kremowo-brązowej, tak samo jak macierzysty browar. Uczynna kelnerka przyniosła mi piwo sezonowe, którym był Belgisch Ale. Delikatnie bananowo-estrowe, subtelnie korzenne, trochę chmielowe. Na tyle zdominowane przez nuty pochodzenia drożdżowego żeby smakowało jak piwo belgijskie, a jednocześnie na tyle słodowe, żeby smakowało jak piwo belgijskie uwarzone w Niemczech. Fajne (6,5/10). A na koniec klasyg, czyli Watzke Pils. Gorzki jak zawsze, rześki jak zawsze, zdominowany w sposób zdecydowany przez chmiel, nieco tankowo-siarkowy, stąd jednak trochę gorszy niż ostatnim razem. Ale nadal jest to pils klasy światowej. Knajpa jest dobra na posiadówę w ścisłym centrum. Jest wręcz najlepszym wyborem w rejonie starego miasta, żeby się napić dobrego piwa.
W następny dzień nasze peregrynacje dopiero zaczęły się na dobre. Przedpołudniem pojechaliśmy na południe od Drezna do Pirny, która nie wiedzieć czemu w moich notatkach ustawicznie wpisywała mi się jako Porna. Pirna jest nazywana „wrotami saskiej Szwajcarii”, jako że tuż za nią rozciągają się góry, pośrodku których biegnie granica Saksonii z Czechami. To znaczy – raczej pagórki niż góry, od strony niemieckiej pasmo przypomina nasz Beskid Niski, stąd można i rzec, że „jaki kraj, taka Szwajcaria”. Tereny górskie na południe od Ostrawy chociażby są dużo bardziej urokliwe. Pirna z kolei jest całkiem ładna. Ma kompaktowe stare miasto, rozciągnięte na obszarze mniej więcej 200x500m, które można ogarnąć w nie więcej niż godzinę, co jest dużym plusem w przypadku weekendowego turysty mojego pokroju. Przy czym trzeba jednak nadmienić, że ciekawe położenie nie przekłada się w żaden sposób na widoki w centrum miasta. Graniczące ze starówką nadbrzeże Łaby jest nieco zapuszczone, a niedalekich gór/pagórków nie widać stąd wcale. Głównym atutem Pirny jest bardzo ładny rynek z górującym nad nim pałacem, obudowany kamienicami i posępnym, szarym zborem. Z mijanych pieszo restauracji dosięgają nas smakowite zapachy, przy czym czosnek wydaje się być tutaj szczególnie cenioną przyprawą, Niedaleką rzeką suną popularne w Niemczech statki wycieczkowe, a spomiędzy poszarpanych chmur raz po raz wygląda jesienne słońce. Ulicami przechadzają się głównie ludzie starsi; dzieci jest w tym wymierającym wschodnioniemieckim mieście tyle co kot napłakał, wskutek czego robi mimo niezłej pogody nieco melancholijne wrażenie. Niemalże jedyną „młodzieżą” są tutaj robotnicy budowlani w wieku 30-40 lat, przeprowadzający remont części starówkowego deptaku. No ale Niemcy wybrali dla siebie inną przyszłość, stąd i obecność na ulicach wielu śniadych, „nowych Niemców”.
Na obiad udajemy się dwa kilometry na północ od centrum, do Brauhaus Pirna, browaru restauracyjnego, którego drugą nazwą jest „Zum Giesser”, czyli „U Odlewnika”. No i faktycznie – obecność odlewniczych utensyliów na zewnątrz i wewnątrz lokalu nie pozostawia miejsca na domysły – to miejsce zostało stworzone jako kantyna i budynek socjalny dla robotników niedziałającej już odlewni. Zaś w toalecie obecność automatu z kondomami, nasadkami na dzidę i urządzeniem o nazwie „Travel Pussy” również nie pozostawia miejsca na złudzenia – znajdujemy się w Niemczech.
Z jednej strony nie ma tutaj już odlewni, ale z drugiej można od 1997 roku uskuteczniać w tym miejscu inny rodzaj odlewu. Albo w dużym barze na parterze (to chyba wieczorami, bo przedpołudniem był zamknięty) albo w przestronnej sali restauracyjnej na piętrze, w której warzelnia okupuje centralne miejsce, wokół niej znajduje się bar, a ilość stolików pozwoliłaby na niejedną biesiadę zakładową dużego przedsiębiorstwa. Po bokach są sale na bardziej specjalne uroczystości dla ważniaków, obsługa jest uprzejma i wydajna i tylko EDM płynące z głośników nie chce licować z tradycyjnym wystrojem. Nie to żebym miał coś przeciwko EDM, ale jestem zwolennikiem estetyki kontekstowej.
Na pierwszy rzut oka jest tutaj drogo, bo za 12 ojro dostałem pół golonki, ale to było takie pół, że w niektórych polskich restauracjach byłoby to półtora. Oczywiście wzorowo wypieczona, z chrupką skórką, jak to tylko Niemcy potrafią zrobić. Z piwami też było nieźle cenowo, bo próbki 100ml kosztowały po 1 ojro. Ze smakiem już tak całkiem różowo jednak nie było. Bastei Pils (alk. 4,8%), świeżutki, fajny balans słodowo-chmielowy, sporo kwiatowych i chlebowych nut, delikatna piwniczność, umiarkowana ale pikantna goryczka. Subtelny aldehyd uniemożliwił piwu wykorzystanie całego swojego potencjału, ale mimo to bardzo dobre (7/10). Pirnaer Stadtbier (alk. 5,3%) od pierwszego niucha dał się rozpoznać jako marcowe niskich lotów. Landryna z masłem, trochę nut cukrowych, zielone jabłko. Trochę wodniste – może i dobrze, bo tym samym wady nie były nadmiernie intensywne (4/10). Giesser Dunkel (alk. 4,8%) jest mocno czeski vel maślany, ma trochę melanoidyn i – co ciekawe – nutkę wędzoną. Trochę wodniste, ale i funkcjonalne, mimo masła. Niezłe (6/10). Sezonowym był akurat Sächsisches Rauchbier (alk. 4,9%). Fest dym z ogniska, do którego kapie tłuszcz z opiekanego nad nim boczku. Browar na szczęście nie bawi się w subtelności, mimo małego ciała jest w tym piwie ta fajna wędzona, bamberska tłuszczowość, która częściowo te braki nadrabia. Pojawiają się jednak również kapuściane motywy, które wprawdzie nieźle się komponują z wędlinianym, mięsnym charakterem piwa, ale koniec końców nie są w nim pożądane. I tutaj więc zabrakło staranności do pełnego wykorzystania potencjału piwa (6/10).
Dobra, browar odhaczony, to jedziemy na północ, do następnego. Suniemy przeszło godzinę w korkach, aż w końcu dojeżdżamy do Brauhaus Radebeul. Tak jak nasze Browar Dziedzice czy katowicki Spiż, jest to minibrowar będący częścią dyskoteki. Tyle że w tym wypadku ta dyskoteka w szczerym polu wygląda mniej więcej tak, jakby nagle pozwolić NRD-owskiemu architektowi wybudować co chce, tyle że biedak nie ma żadnej wiedzy, a surowce nadal są do niczego, więc bierze działkę amfy i na tripie bazgrze na kartce papieru takiego modernistycznego potworka bez ładu i składu, którego potem majstrowie odwzorowują w realu. Dyskoteka rzecz jasna zamknięta, browar otwarty, tyle że sprzętu do warzenia nigdzie nie ma. Mogą nam sprzedać, ale nie lane, tylko z butelki, a tak poza tym to możemy do marketu podjechać 200m dalej, to oni będą mieli to jedno piwo plus jeszcze jakieś inne. Tak więc w browarze mają tylko jedno ze swoich piw, w dodatku z butelki. Aha.
Jedziemy więc zgodnie ze wskazówką 200m dalej do marketu Rewe, w którym okazuje się, że jednak z tego browaru mają tylko jedno, to samo piwo, które jest dostępne aktualnie w browarze. Przy okazji jednak zauważam, że w tym Rewe, w małej miejscowości na niemieckiej prowincji mają ponad 20 importów i niemieckich craftów – Hopfenstopfera, Propellera, Welde et consortes, w dodatku w całkiem niezłych cenach. Na przyszłość muszę sprawdzić, czy ta sieciówka wszędzie tak ma czy akurat tym sklepem zarządzał jakiś craftowy partyzant. Wracając jednak do browaru, w którym nie ma lanego piwa, to kilka godzin później, wieczorem, opróżniliśmy pękatą, litrową krachlę z Kötzsch Fuchs. Nazwa piwa nie kojarzy się najlepiej, wszak ‘kotzen’ po niemiecku znaczy rzygać, ale nie było tak źle. Piwo było wyraźnie orzechowe, trochę karmelowe, lekko opiekane klimaty. Mimo nikłej goryczki i lekkiej słodyczy było bezproblemowo pijalne, choć jednak nieco nudne (5,5/10).
Kolejny browar odhaczony? No to jedziemy dalej. A jedziemy do Miśni (Meissen). Miasto położone na zakole Łaby, w krainie, której pagórki z wystającymi z nich skałami przywodzą na myśl jurę krakowsko-częstochowską. Miśnia ma rewelacyjną starówkę, górującą nad rzeką i położoną po jej przeciwległym brzegu nową częścią miasta – istna perełka. Labirynt krętych uliczek, którymi można się dostać na pięknie odrestaurowany, pochyły rynek, a stamtąd piąć się na wzgórze z zamkiem i katedrą, to jedno z najładniejszych miejsc Niemiec, w jakich byłem. Gdyby takie miasto znajdowało się na terenie Polski, to byłoby zapewne jedną z głównych atrakcji turystycznych kraju.
Jednocześnie ze smutkiem zauważyłem, że tutaj działo się jeszcze mniej niż w Pirnie, a jedyną „młodzieżą” (khe, khe) oprócz nas była grupka turystów z Polski. Czyli wymierające Niemcy wschodnie, ciąg dalszy. Tak tu pięknie, a nikt poza Miśnią nawet nie wie, gdzie leży ten dom starców.
Piwnie znajduje się tu jedno miejsce warte odwiedzenia, mianowicie Schwerter Schankhaus, wyszynk miejscowego browaru Schwerter. Nie jest to mały browar, jego wyroby można dostać w wielu miejscach Saksonii, a kilka lat temu pity przeze mnie w Dreźnie ichni schwarzbier wprawił mnie w stan błogi (ale trzeźwy, żeby nie było). Mieszczący się przy rynku głównym podłużny lokal ma na stanie wszystkie swoje piwa, które, co ciekawe, są tutaj nalewane grawitacyjnie z drewnianych beczek, tak jak altbiery na starym mieście Düsseldorfu. Wystrój jest raczej drewniany, a klimat miejsca zakłócały w zasadzie jedynie tunele, które miała wsadzone w uszy ubrana w tradycyjną saksońską suknię kelnerka. No i co ciekawe, o 17:30 byliśmy jedynymi gośćmi, a dwadzieścia minut później zebrało się ludzi na ponad połowę knajpy. Tak się tworzy trendy.
Jedzenie było zjadliwe, choć do wybitności jednak sporo mu brakowało, co czuć było chociażby po rozgotowanym makaronie mojej drogiej małżonki. Trzeba się było więc skupić na piwie, a konkretnie na jego próbkach. 3x 0,1l, co w rzeczywistości oznaczało 3x 0,15l, za dwa i pół ojro. Naprawdę nieźle jak na Niemcy. Privat Pils czynił ukłon w kierunku hellesa – przyjemne nuty ciasta zbożowego, słodowy smak, nikłe nutki chmielu, lekka goryczka. Spoko (6/10). Niefiltrowany Pils Natur to ponownie ciasto drożdżowe, tym razem nawet bardziej drożdżowe, choć i nutki chmielu są ciut mocniej podkreślone, a słodowość bardziej wycofana. No i goryczka funkcjonuje tutaj lepiej, co może być swoją drogą efektem drożdży. Dobry pils (6,5/10). St. Afra Dunkel, który mi ongiś tak bardzo smakował, to ciasto rodzynkowe z karmelem i delikatnymi melanoidynami oraz ziemistą, trochę czekoladową nutką w finiszu. Dobry schwarz, choć nie tak bardzo jak go zapamiętałem, jakieś 3500 różnych piw temu (6,5/10). Przyjąłem większą dawkę piwa sezonowego, którym był Bennator. Koźlak. Nie przepadam za koźlakami, ale to piwo otworzyło mi szeroko oczy. Słodki zapach – karmel, rodzynki, suszone owoce, wiśnie, … w smaku jeszcze więcej wiśni, brak odczuwalnego alkoholu, jest świetnie wyleżakowane i ma wręcz fenomenalną pijalność jak na koźlaka. Wszystko to przy średnim ciele i średniej słodyczy oraz odczuciu kremowego ciasta drożdżowego w ustach. To jest niesamowite, że jednak można stworzyć tak dobrego koźlaka (7,5/10).
I tak właśnie było w wyszynku, w którym nie można się zalogować do sieci per wi-fi, bo „jest zarezerwowana dla gości hotelowych.” Tu małe wyjaśnienie – zachodnia Europa w porównaniu ze wschodnią to pod względem internetu prawdziwy trzeci świat.
Ale nie pod względem fotoradarów – tutaj Niemiaszki są podstępne i nas w drodze powrotnej do Drezna sfotografował taki stacjonarny paparazzi.
Po kilku(dziesięciu) chwilach dojechaliśmy do Drezna, w sam raz, żeby nawiedzić brewpub Zum Bautzner Tor. A właściwie chodzi tutaj o pub Zum Bautzner Tor, który ma ten sam adres co browar Neustädter Hausbrauerei i serwuje ich (czyli swoje) piwa. A instalacji warzelnych ni widu ni słychu, pewnikiem są zainstalowane w podziemiach. Choć w takiej sytuacji zajmowałyby cenne miejsce, którego miejscowi aktywiści mogliby używać do spiskowania. Jest bowiem Zum Bautzner Tor jednym z dziwniejszych brewpubów, w jakich byłem. Jak już mówiłem, bez sprzętu warzelnego, a ponadto z flagowym, głównym jasnym lagerem sprowadzanym z Czech, zaś resztą piw z własnego browaru, którego nazwa zdobi od zewnątrz ścianę knajpy. Hipstersko-metalowa obsługa (to ktoś jeszcze słucha Devildrivera?) dziarskim krokiem przemieszcza przyciemnione wnętrza, skąpo oświetlone różnobarwnymi żarówkami, upstrzone masą bibelotów od sasa do lasa; od piwnych utensyliów po miedziane talerze naścienne, pudełka po NRD-owskich proszkach do prania, hippisowski kalendarz, zegar w kształcie słońca, kapelusz myśliwski, wezwanie do zjednoczenia się wszystkich prekariuszy (biorąc pod uwagę położenie i obłożenie knajpy, właściciel raczej do prekariuszy nie należy), no po prostu wszystko. We wtorkowy wieczór w knajpie przesiaduje masa ludzi, z głośników leci misz masz od irlandzkiej muzyki przemieszanej z country, po punk rocka. Knajpa jest tak lewacka, że oprócz porozklejanych wlepek ‘refjudżis łelkam’, po drodze do toalety mija się plakat, na którym nawołuje się do ulicznych protestów przeciwko obchodom Dnia Jedności Niemiec, bo ten jakoby jest zbyt nacjonalistyczny. Tak, ten sam dzień, w ramach którego wszystkie słupy ogłoszeniowe w mieście zostały urzędowo zalepione plakatami przedstawiającymi rodziny z Trzeciego Świata, które faktycznie zasymilowały się w niemieckie społeczeństwo, tak żeby przeciętny Niemiec ucieszył się, że wprawdzie przestępczość wzrosła, ale przynajmniej nikt mu nie mówi, że jest rasistą. No i dla niektórych to wciąż jest niemiecki nacjonalizm. Kek.
Nic to, knajpa ma w ofercie przekąski oraz automaty do gry, które mogą pomóc klasie średniej dołączyć do prekariatu (który potem można jednoczyć), a prekariatowi stracić kasę na chleb i podstawowe produkty potrzebne do przetrwania. Jest też dostępne piwo, którym postanowiłem się zająć. Sprowadzany z Czech BT Pils zdradza pochodzenie wyraźnym chmielem żateckim, ale zbyt duża ilość cukrów resztkowych, wodnistość oraz ogólna niemrawość sprawia, że nie ma czym zaciekawić (4/10). Elbhang Rot (warzony już na miejscu) z kolei jest owocowo-karmelkowy, z nutami kandyzowanego cukru, delikatnych orzechów i czerwonych owoców. Lekkie, pijalne, niezłe (6/10). Ciekawsze rzeczy wydawali się mieć w butelkach. Neustädter Hausbrauerei reklamuje się jako jedyny browar w Niemczech wschodnich warzący altbiera, a że altbiera wielbię, to trzeba było spróbować. Hecht Alt to chleb i orzechy w części głównej oraz wytrawny finisz, do którego prowadzi lekka cierpkość. Jest ciut owocowy i subtelnie maślany. Test na alta zdany, choć nie jest to poziom klasyków gatunku (6,5/10). Schwingenheuler IPA (alk. 6%) jest raczej na niemieckich chmielach. Piwo jest trawiasto-metaliczne, słodkawe, faktycznie mocno chmielowe, ale w klasyczny sposób. A te klasyczne chmiele w tym przypadku nie dają rady przykryć alkoholowości piwa, choć za to dają mu nutkę marmolady, ale i trochę skarpety. Rozklekotane piwo. Pijalne, owszem, ale mówiąc wprost – średnie (5/10).
I tak właśnie było w tej Saksonii. Powoli mam już zaliczoną większość interesujących mnie piwnych miejsc w tej krainie, więc może mnie w przyszłości losy zawodowe bądź prywatne zawieją w inne miejsca Niemiec wschodnich. Może do Berlina? Chyba wypadałoby w końcu.
Muszę jechać do Drezna!
OdpowiedzUsuńDajesz Gościu, dajesz!
UsuńToś mi bratko!
OdpowiedzUsuń