Smak tradycyjnej Nadrenii
https://thebeervault.blogspot.com/2015/02/smak-tradycyjnej-nadrenii.html
Są takie dni kiedy mimo mojego uznania dla smaku nowofalowych chmieli, mojego uwielbiena dla ciężkich piw o dużej głębi i mojej ciekawości nowoczesnych hybryd gatunkowych, chcę po prostu napić się niezbyt ciężkiego, niezbyt absorbującego, tradycyjnego piwa w tradycyjnym otoczeniu. W jednym z tych dni wiatr historii zawiał mnie, a raczej autostrada niemiecka zawiozła do tysiącletniej miejscowości Anrath położonej w Nadrenii, między Krefeldem a Mönchengladbach.
Po ufundowanym prawdopodobnie w IX wieku miasteczku nie widać jego bogatej historii, choć z drugiej strony jest to typowa dla tej krainy mała miejscowość, w której bogactwo mieszkańców manifestuje się w postaci eleganckich, oklinkierowanych domków, wypielęgnowanych ogródków i ogólnej schludności otoczenia. Pośrodku krótkiego deptaka w centrum mieści się browar restauracyjny Schmitz Mönk, warzący według ludzi piwnie doświadczonych jednego z najlepszych altbierów.
Jest to jeden z większych browarów restauracyjnych w jakich byłem. Od tylniej strony można wejść do ogrodu zimowego albo tarasu barowego z kanapianymi lożami, zaś od przodu wzdłuż deptaku znajduje się cały ciąg szczelnie obsadzonych ludźmi i piwami stolików, vis a vis lodziarni zresztą, co w normalnym stanie rzeczy stanowiłoby przyczynek do jakiejś banalnej uwagi na temat kontrastu pokoleniowego – gdyby nie to że w lodziarni też sami starsi ludzie. Bo Niemcy nie lubią dzieci i zamiast dzieci mają psy, do których często zwracają się całymi, wielokrotnie złożonymi zdaniami, nierzadko naszpikowanymi wyszukanym słownictwem, jakby żywili nadzieję że ten erzac latorośli niewiele od ludzi odstaje intelektem. Od swoich właścicieli pewnie faktycznie nie, no ale...
Wewnątrz znajduje się gąszcz korytarzy, na końcu których można każdorazowo znaleźć gustownie, tradycyjnie urządzoną salę. Wszystko oprócz podłóg jest w drewnie, na półkach wzdłuż ścian pełno jest pustych butelek po wiekowych piwach, a kolekcja kufli kamionkowych mogłaby swoją obfitością zainteresować komitet zatwierdzający różne pierdoły do księgi Guinnessa. Wnętrze jest ciepłe i przytulne, i sprawia że człowiek zaczyna podświadomie szukać na ścianach poroży oraz futer ustrzelonej przez właściciela zwierzyny. Zamiast tego można jedynie znaleźć przytwierdzoną do ściany drewnianą tabliczkę z napisem „To jest lokal piwny a nie myśliwski”. Przyjąłem uwagę z bulem.
Poprawna, choć niekoniecznie serdeczna obsługa poczęła przynosić do naszego stolika jadła i napojki, w trakcie gdy ostatni utwór Queen z radia wygasł i wnętrze wypełniło się gwarem pochodzącym z gardeł kilkunastu raczej zaawansowanych wiekowo lokalsów. Po tym jak siedzący nieopodal leciwy gnom w przerwie między dwoma rozmowami z samym sobą (Cocaine is a hell of a drug) rzucił do mnie cierpko, że sobie nie życzy żebym robił mu zdjęcia, mimo że jemu akurat niczego nie robiłem, mogłem się skupić na ofercie browaru. Zupa pieprzowa zgodnie z zapowiedzią była mocno pikantna, a płyta grillowa z frytkami i domowym ajwarem dobrze wysmażona, duża i smaczna. Jadło mają dobre.
Sztanga Schmitz Mönk Alta (alk. 4,5%) została pochłonięta jako aperitif w oka mgnieniu. Piwa z tego browaru nie mają już tego lekko dymionego charakteru piw warzonych na otwartym ogniu podsycanym szczapami drewna, jaki można w nich ponoć było znaleźć jeszcze rok temu. Niemniej jednak to opiekane, słodowe, lekko drożdżowo-bananowe (sic!) piwo z delikatną goryczką i nienarzucającymi się echami siarki w finiszu jest fajnym, prostym i pijalnym trunkiem. (6,5/10)
Jeszcze lepszy okazał się Schmitz Mönk Weizen. Mimo że podany został za bardzo schłodzony, to mocno bananowy profil spod którego wyzierały goździki i wanilia, a w miękkim smaku dochodziły akcenty biszkoptowe w finiszu potrafił do siebie w pełni przekonać. Jakoś tak mam, że niezwykle rzadko trafiam na nieudane weizeny w brewpubach, a ten nie był wyjątkiem od reguły. (7/10)
Prawdziwą piwną gwiazdą wieczoru był jednak Schmitz Mönk Kellerbier (alk. 5,2%), wbrew nazwie altbier, jeno niefiltrowany. Nie spodziewałem się niczego znacznie odbiegającego od ich filtrowanego alta, mimo że biorąc pod uwagę zawartość alkoholu jest to piwo które się od mönkowskiego regulara musi różnić. No i faktycznie – poza tym że słodowość była podobnie opiekana, a piwo miało te samo drożdżowo owocowe nutki którymi charakteryzuje się filtrowany alt, to miękkie, kremowe uczucie w ustach, sugestia anyżu oraz rewelacyjne korzenne, omal piernikowe akcenty w smaku czynią je piwem dużo bardziej udanym. (7,5/10)
A co najlepsze – Kellerbier jest tutaj podawany w ciężkim, chropowatym, kamionkowym kubku, z którego się go rewelacyjnie pije. Tak ciężkim że bardziej wręcz kamiennym niż kamionkowym. Piwne giki mogą narzekać że barwy nie widać, ale ja nie jestem piwnym gikiem, więc mnie to nie obchodzi. Móc popijać grillowane mięsiwo w drewnianym otoczeniu takim świetnym piwem z takiego kubka, którego dotyk o wargi jest o wiele bardziej przyjemny od dotyku szkła – to jest coś fantastycznego, czego mi osobiście w nowoczesnych multitapach brakuje. Kwintesencja kultury piwnej na poziomie lokalnym.
I właśnie dlatego mam nadzieję że lokale pokroju Schmitz Mönka nigdy nie wyginą.