Loading...

Piwny weekend w Pradze. Część V

Mała drzemka dobrze nam zrobiła. Wczesnym wieczorem w niedzielę opuściliśmy hostel, po drodze na placu Wacława wypiliśmy całkiem dobrą kawę z budki (20 koron), po czym poszliśmy na obiadokolację w miejsce które wydawało nam się na tyle interesujące i niezwykłe, że trzeba tam po prostu było zjeść, tym bardziej że taka okazja mogła się prędko nie powtórzyć. Mowa o afgańskiej restauracji Kabul (Karolíny Světlé 14). Wprawdzie byliśmy niemal pewni że piwa do obiadu nie dostaniemy, ale co tam, w tym jednym przypadku to nie o piwo chodziło. 

Knajpa raczej mała, z azjatyckimi dywanami oraz fotografiami na ścianach. Cała gablota ze zdjęciami właściciela z różnymi nie-Afgańczykami, umieszczona przy wejściu, ma chyba przekonać wahających się potencjalnych klientów, że nie mają się obawiać furiackiego ataku symitarem po przekroczeniu progu. Kelner o aparycji wychudzonego Kumara (z filmu Harold and Kumar Go to White Castle); właściciel o wyglądzie Telly’ego Savalasa (Kojaka), usadowił się przy stoliku za nami i jadł obiad głośno przy tym mlaskając. Taki zwyczaj. Poza tym w lokalu grupka amerykańskich turystów oraz nieco śniadolica para rozmawiająca ze sobą w jakimś gardłowym języku (farsi?). Co ciekawe, dostaliśmy jednak piwo, i to Pilsnera Urquella, i to lanego, i to w świetnej formie. Fajnie! Na obiad Łukasz wziął Ashak, a ja Mantu. Afgańskie dania, obydwa składają się z pierogów, tyle że przyrządzenie jest inne. Moje były z farszem z czerwonej fasoli, mielonego mięsa i świeżych liści mięty (świetna przyprawa!), polane mocno przyprawionym sosem pomidorowo-mięsnym. Mięso miało być wołowe, choć smakowało bardziej jak jagnięce. Może zmyliły mnie przyprawy, ale mi to w graj. Bardzo dobre jedzenie. 

Trzeba się było w ostatni wieczór czegoś napić, najlepiej Kouta. U Dobřanských niestety w niedzielę zamknięte. Wielka szkoda, bo knajpa super, a Kouta 12% chciałem bardzo skosztować. Cóż, idziemy dalej. Prague Beer Museum zostawiliśmy sobie na później, kierując się w stronę legendarnego Pivovarskyego Klubu. Po raz pierwszy od początku pobytu przechodziliśmy przez mało ciekawe, kolejowo-przemysłowe rejony. Tak mało ciekawe, że musieliśmy ominąć po drodze na parkingu pokaźnych rozmiarów ludzką kupę. Co kraj to obyczaj. W ogóle centrum Pragi, tętniące życiem nocą w piątek i sobotę, w niedzielę było może nie wyludnione, ale jednak bardzo puste. Po poprzednich dwóch dniach miasto robiło na nas nieco melancholijne, a nawet przygnębiające wrażenie. Praga pod koniec weekendu jako symbol przemijania. 

Pivovarsky Klub (Krizikova 17) został przez nas parę razy nawiedzony podczas praskiej eskapady półtora roku temu. Teraz nie zrobił na nas dobrego wrażenia. Lokal jest dwupoziomowy. Na parterze znajduje się przytulna piwoteka z meblami z jasnego drewna, pierwszy specjalistyczny sklep piwny który został otwarty w Pradze. W piwnicy mieści się część restauracyjna, w której mimo drewniano-ceglanego wystroju panował w polskie święto niepodległości tego roku dziwnie przygnębiający klimat. Sporo ludzi, dość gwarno, a mimo to coś nieprzyjemnego wisiało w powietrzu. Przy barze stara, opita, wulgarna Niemka podrywała w obcesowy sposób starego, opitego, cichego jegomościa w skórzanej kurtce i z tonsurą okalaną półdługimi włosami. Schowałem zmysł estetyczny do kieszeni i postanowiłem skupić się na piwach. 

Sześć nalewaków, kiedyś był to szał w Pradze, teraz jedynie wywołuje wzruszenie ramion. Za to kilkaset butelek, tyle że te importowane sakramencko drogie, np. Schlenkerla marcowe za ~16zł. Poszły więc w ruch krany. Łukasz zamówił sobie bardzo fajne czeskie piwo wędzone z nutami owocowymi, niestety nie zapisałem sobie nazwy. Ja na pierwszy ogień wziąłem niefiltrowanego pilsa z browaru Brevnov. Tego samego, który mnie już zdążył lekko rozczarować swoim IPA w pierwszy dzień pobytu. Břevnovský Benedict Světlý Ležák okazał się również piwem które nie dostarcza piwoszowi takich wrażeń jakich się po nim oczekuje. Zapach jest... świeży, dość pilsowy, choć raczej słodowy niż chmielowy. Kupa słomy, siana i chleba. Klasyczna żateckość (trawiastość-ziołowość) bardziej w tle. Smak jest niestety nieco wodnisty, lekko słodowy, lżej chmielowy. Lekka goryczka, brak wyrazistości – przypomina bardziej Světlą Kočkę z browaru restauracyjnego U Dvou Koček niźli rasowego pilsa. Albo jeszcze inaczej – to jest taki ‘pils’ pokroju tych warzonych w polskich browarach restauracyjnych, czyli zwykły niefiltrowany jasny lager. W porządku jako piwo stołowe (Ocena: 6/10). 

Wtem wstrzymałem oddech – do jednego z nalewaków był podpięty wywar browaru Jihlava – ów ‘altbier’, który pity w Jamie dzień wcześniej smakował jak lager. Nie mogłem sobie odpuścić, acz po pierwszym łyku stwierdziłem że piwo podano mi wprawdzie inne niż w Jamie, wciąż jednak nie był to altbier. Dopiero po powrocie wyczytałem, co to za wierutna ściema z tym ‘altbierem’. Otóż piwo o nazwie Jihlavský Altbier Svatomartinský Speciál 13° nie jest wcale altbierem, a nazwę dostało stąd, że piwowar stwierdził, że jest ono warzone w ‘starym’ stylu. Oszustwo gorsze niż z lagerowym Książęcym Złotym Łagodnym. Altbier z Jihlavy ma w zasypie 30% udziału słodu pszenicznego, jest fermentowany drożdżami do hefeweizenów i niezwykle płytko odfermentowany, ma bowiem przy 13% ekstraktu jedynie 4,7% alkoholu. Pachnie oczywiście jak hefeweizen, czyli goździk, banany i drożdże, w tej właśnie kolejności. Zarazem jest to najbardziej słodki i ciężki hefeweizen jakiego piłem. 13% ekstraktu to nie jest przesadnie dużo, ale przy takiej ilości nieodfermentowanych cukrów, piwo jest słodkie, wyzbyte charakterystycznej kwaskowości i rześkości hefeweizenów, ciężko wchodzi i nie sprawia przyjemności. Jest przysadziste i ciężkawe, tak obrazowo smakuje niczym jasny weizenbock o niskim natężeniu alkoholu. Zamula. Cóż, piłem gorsze rzeczy... (Ocena: 4,5/10

Opuściliśmy Pivovarsky Klub dość szybko, spiesząc się do Prague Beer Museum. W Museum młodziutki kelner narzekał na psujące się drzwi, widząc mój notes zmieszał się nieco, spytał się czy jestem ‘beer critic’, po twierdzącej odpowiedzi zmieszał się jeszcze bardziej, gdy zamówiłem Únětické Pivo 12° w dużym kuflu i przyniósł mi mały (a Łukaszowi duży kufel Bernarda Černé zamiast małego) i zwróciliśmy mu uwagę że zamówienie było inne, zmieszał się do końca, wydukał, że już nic nie może zrobić i uciekł. Ech ta młodzież. 

Przy okazji Unetic doświadczyłem na własnej skórze problem Museum – piwo było bowiem ewidentnie nieświeże i niezbyt smaczne, tak więc dobrze się stało, że dostałem mały kufel. Two Tales Bohemian IPA niestety już się skończył, za to w końcu miałem okazję obcowania z piwem z nowego browaru kontraktowego Nomad, czyli piwa autorstwa Honzy Kocki, byłego piwowara w Kocourze, który teraz niczym Mikkeller (tyle że na dużo mniejszą skalę) jeździ po różnych browarach i jako Nomad warzy piwa według swoich receptur. W Museum do kranu był podpięty Nomad Black Hawk (ekstr. 17%, alk. 6,8%), czyli piwo w stylu black IPA. Zostało niebywale dziwnie nalane, także dolna połowa piany była kremowa, a górna połowa mydlana. Cóż, nalać piwo też trzeba umieć. Piwo z natury amerykańskie, dla goryczki chmielone jest szczepami Columbus i Citra, a dla aromatu Centennialem. W aromacie czuć żar tropików. Moc liczi, potem w cholerę mango, marakuja (też w cholerę), za to mało cytrusów i sosny. Tropikalny sok wieloowocowy, ciężko się nie uśmiechnąć wąchając takie kombinacje w piwie. Zapach ekstra! Ciemna słodowość ujawnia się w dość pełnym odczuciu w ustach oraz w finiszu, który ze względu na swoją mocną, palono-chmielową goryczkę oraz częściowo czekoladowo-palony posmak może nasuwać pewne skojarzenia z porterami. Smakowo lekko słodkie, chmielowo-owocowe (tropikalne), w posmaku aktywizują się czerwone nutki herbaty owocowej oraz delikatna sosna. Świetna sprawa! (Ocena: 8/10

Na koniec jeszcze pół litry warzonego specjalnie dla Museum Real Deal Ale, który jednak zgodnie z narzekaniami piwoszy zaliczył spadek formy. Jednak nadal jest co najmniej piwem bardzo dobrym. Gdyby sosna rodziła truskawki, a zamiast części igieł miała zioła, to byłaby tym piwem. 

Naprzód do hostelu, bo języki się plączą. Po drodze kiełbasa w bułce na placu św. Wacława i czas na sen. 

Poranek dość ciężki, pakowanie, i wyruszamy ku samochodowi, zatrzymując się naprzeciwko ‘tańczącego domu’ w lokalu sieci Potrefena Husa (ul. Resslova 1) na śniadanie. I to mi się podoba – w Czechach i na Słowacji wiodące marki piwne (Pilsner-Urquell, Staropramen, Zlaty Bazant i inne) mają swoje sieci restauracji, zazwyczaj gustownie urządzone, w których można zjeść przyzwoite a nawet świetne żarcie (tutaj chyba przoduje Pilsnerowska sieć Kolkovna), a poza tym z kranów leją się często ciekawe piwa, podane we wzorowej formie. Pod względem piwnym przoduje chyba staropramenowska Potrefena Husa. Wprawdzie z piw firmowanych marką Staropramen jedynie Granat jest piwem dobrym, za to z kranu w lokalu bratysławskim piłem Velveta czy Leffe Brune z kija, a dostępne było też Leffe Blond oraz Hoegaarden. Z tych czterech w praskim lokalu można się było napić jedynie Hoegaardena, a i to tylko jak się nie było kierowcą. A ja byłem, więc musiałem się zadowolić bardzo dobrym gulaszem z knedlami oraz hipsterską zieloną herbatą. Było fajowo. 

O naszym potencjale trendsetterskim niech świadczy fakt, że weszliśmy do pustego lokalu, a gdy zjedliśmy gulasz, to już zaczynało brakować miejsc siedzących. Nieznośny ciężar sławy i charyzmy. 

Na koniec trzeba było zrobić jakieś zakupy, pojechaliśmy więc ku skutej wiecznym lodem północnej części Pragi czy jakoś tak, i dokonaliśmy epokowej transakcji, wymieniając płatniczy środek fiducjarny na parę piw z małych czeskich browarów w sklepie specjalistycznym Base Camp (U studánky 27). Sklep jak sklep, dziura wyłożona kaflami i deskami, raczej obskurna, za to można pić na miejscu ze szkła. No i parę lodówek. Wybór spory, dużo piw zagranicznych, ale my chcieliśmy zakupić coś lokalnego a nie jakieś tam wywary od wrednych zachodnich imperialistów. No i niestety, nie mieli nic z Nomada, za to trochę Kocourów, Matušek, Permonów, Unetic oraz innych. Cenowo w porządku, śladowo taniej niż w polskich sklepach specjalistycznych. 

Chuzia do domu na Górny Śląsk (jak to dobrze że mieszkamy tak niedaleko naszej południowej granicy), cztery i pół godziny drogi. Wyjazd super udany, pozwiedzaliśmy to co chcieliśmy pozwiedzać i nie odczuwaliśmy braku nawiedzenia dwóch najbardziej kultowych praskich knajp dla łowców piw, czyli Zlych Casów oraz Zubatego Psa. Będzie co do roboty następnym razem.

Pozostałe części:
I
II
III
IV

restauracje 3079453155129069269

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)