Gruzja. Go south, young man.
https://thebeervault.blogspot.com/2016/03/gruzja-go-south-young-man.html
Starszy Rosjanin w koszulce Nowosybirska z nadzieją w głosie zagaduje mnie w parku narodowym Borjomi, nieopodal ujęcia słynnych wód mineralnych. Mimo że za Hiszpanami nie przepadam, ucieszyłem się że widocznie w szybkim tempie się fajnie opaliłem. „Niet, Poljak.”, odpowiadam. „Ueee...”, Rusek odchodzi rozczarowany.
Było już popołudnie dnia rozpoczętego o dziwo bez kaca, mimo krótkiego snu, poprzedzonego wizytą w Tower Brewery w nadmorskim Batumi.
Zanim dojechaliśmy chrupiącym autobusem do Bordżomi, droga wiodła nas z powrotem przez Kutaisi. Opuściliśmy porośnięte częściowo herbatą wzgórza wokół Batumi, widzieliśmy auta manewrujące pomiędzy krowami, które postanowiły obadać autostradę i aż do okolic Bordżomi droga prowadziła przez biedne, wiejskie rejony, w których stadami pasły się świnie, a ludzi było mało. Trzy piwa utleniały się przez cały czas w plecaku, ale autokarowy sanitariat był tak samo nieczynny jak klimatyzacja, stąd trzeba było zagryźć zęby i gasić pragnienie słonawą wodą mineralną.
Zajazdy w Gruzji są często dość specyficzne. Ten na który nasz autobus zjechał przed wjechaniem w rejony górskie był usadowiony w zasadzie w szczerym polu i składał się z paru budek z jedzeniem oraz płatnego kibla w którym trzeba się było klopmamy dopytywać o resztę, a groźny wzrok zastępował brak znajomości językowych. Co się potwierdziło, to że w krajach południowych niezależnie od poziomu biedy dużą wagę przywiązuje się do ekspresu na kawę na poziomie, nabitego jakościowym surowcem. Espresso dało radę mocno.
Co się również potwierdziło, to że w krajach o niższym poziomie bytowania prawo bywa bardziej przyjazne dla ludzi albo przynajmniej państwo się mniej wtrąca w ich życie. Zatrzymujące się co kilka minut przy zajeździe mobilne stanowiska sprzedaży arbuzów składają się z kremowej Łady Samary, wagi w bagażniku, fury arbuzów w kabinie oraz zazwyczaj słabo uzębionego, przyjaznego człowieka obsługującego to wszystko. Kasa fiskalna nie stanowi części takiej machiny zagłady. O zgrozo!
Wjeżdżamy w pokryte drzewami, coraz większe góry. Nasuwa się myśl że jak na tak udrzewiony kraj, drewno podejrzanie rzadko jest używane jako materiał konstrukcyjny. Mijane przez nas domki składają się zazwyczaj z pustaków, blachy falistej, azbestu i metalowych podpórek.
Jest ładnie, są przełomy i wąwozy, ale zieleń jest tutaj nieco wyblakła. Nadal mam w pamięci zwiedzone w poprzednim roku rumuńskie Karpaty i nie jestem zachwycony. Jeszcze. Co jednak trzeba podkreślić, to że im bardziej zbliżamy się do miasta Surami, tym nie robi się wprawdzie bogaciej, ale ogródki zaczynają zdradzać oznaki częściowego zadbania. No, to już coś. W Surami zatrzymujemy się żeby kupić nazuki, wypiekane w kamiennych piecach placki drożdżowe o smaku słodkawym i lekko wędzonym. To ostatnie mam nadzieję że nie za sprawą spalin przejeżdżających zaraz przy stoiskach sprzedaży samochodów. Dobre to nazuki jest swoją drogą, przynajmniej jak jest świeże. Za sprawą wędzonego aromatu ma przyjemny, rustykalny sznyt. Ale w plecaku nadal grzeją się piwa, powodując u mnie delikatny ból egzystencjalny.
Dojeżdżamy chrupiącym autobusem do Bordżomi. Są w tym górskim kurorcie odwiedzanym tłumnie przez uwielbiających wodę Borjomi Rosjan zarówno biedne domki, jak i te bogatsze. Przy czym te ostatnie nierzadko wyglądają tak, jakby ich zażywający kąpiel w mamonie właściciel postawił sobie za cel wepchnięcie elementów jak największej ilości stylów architektonicznych w jeden obiekt. Nie muszę chyba podkreślać, jakie robi to wrażenie, zdjęcie pierwsze z lewej poniżej.
Umieszczony w wąwozie park Bordżomi ze źródłem z którego wypływa ta popularna woda mineralna zrazu daje łowcy piwnych wad znać, jak wiele Borjomi ma wspólnego z nieudanym piwem. Otóż w tryskającej ze źródła wodzie czuć siarkę i krew. No i wapno jeszcze. Woda dla metali-geriatryków? Coś w ten deseń. Matka Gaia krwawi. Nawet powietrze jest tutaj lekko słonawe. Osobliwe i dużo bardziej przyjemne od zaduchu w chrupiącym autokarze, którym kontynuujemy naszą podróż na południe kraju.
W drodze do Achalcyche sukcesywnie polepsza się krajobraz. Kłopot w tym, że Sowieci stosowali na rządzonych przez siebie terenach często urawniłowkę krajobrazową. Polegało to na tym, że jeśli natura szczodrze obdzieliła dany obszar pięknem, to stawiano w takim miejscu wśród drzew i wzgórz wielki blok mieszkalny. Tak sczerniały i tak szpetny, że mógłby funkcjonować jako plan dla filmu o zaawansowanej cywilizacji w koszyckim Lunik IX.
Jedziemy przez Samcche Dżawachetię, swoiste pogranicze gruzińsko-armeńskie, biedną krainę, w której Ormianie stanowią ponad połowę ludności, a w niektórych wioskach jest ich wręcz 100%. Mimo że bieda w niektórych miejscach aż piszczy, jest tutaj zdecydowanie ładniej niż w innych częściach Gruzji przez które przejeżdżaliśmy. Zarówno pod względem krajobrazów jak i... ludzi. Gdybym bowiem nie wiedział że Gruzini są w tej krainie mniejszością, to najpóźniej przechadzając się po majestatycznej twierdzy w Achalcyche, domyśliłbym się sam. Hasło: Ormianki. Kobiety o długich, ciemnych włosach, szlachetnych, ostrych rysach twarzy, dużych, ciemnych oczach zakończonych lekkim skosem, sporych (dopasowanych do twarzy) nosach, posługujące się dziwnym językiem, któremu jednak daleko do gruzińskiego charczenia. Orientalna uroda, która mnie zachwyciła.
Sporo Ormianek przechadzało się po odrestaurowanej, wspomnianej twierdzy w stolicy tego regionu. Odrestaurowanej na polecenie prezydenta Saakashvilego, człowieka dzięki któremu Gruzja wygląda obecnie tak a nie inaczej, zarówno w tym dobrym, jak i gorszym sensie. Twierdza w Achalcyche składa się z zamku, cerkwi, meczetu (nieczynnego), galerii, ogrodów oraz potężnych murów i jest usadowiona na górującym nad miastem wzniesieniu. Jest piękna i wyprzedza pod względem estetyki o parę długości wszystkie twierdze które dotychczas zwiedziłem. I to razem wzięte. To jest miejsce, w którym chce się usiąść na dłużej.
Samo Achalcyche, pomijając bezpośrednie otoczenie twierdzy, to kolejne miasto upstrzone odrapanymi blokami, ale nie wygląda gorzej od analogicznych części Kutaisi czy Batumi. Co ciekawe, mniejsze budynki mają rynny w typie rzygaczy, wychodzące na odległość ponad metra od budynku prosto nad ulicę. Kiedy mocno pada musi to być swoista ścieżka zdrowia dla przejeżdżających samochodów. Zatrzymujemy się w hotelu, w którym za równowartość 25zł za osobę dostajemy bardzo dobry gulasz wieprzowy z zieloną kolendrą, świetny ser a la posolony bundz, smażonego pstrąga, zasmażanego kalafiora i leczo z jakimś ziołem. Ogółem tyle, że zjeść do końca się nie da. Tak to sobie właśnie wyobrażałem przed przyjazdem w te strony.
Na koniec dnia można się w końcu rozprawić z przywiezionymi oraz kupionymi w centrum miejscowości piwami. Khevsuruli (ekstr. 12%, alk. 4,9%) to słodowe, lekko utlenione w miodowy sposób piwo, miękkie, z przyjemną zbożowością i subtelnym wtrętem karmelu. Ladną, trwałą pianę dostaje się na dokładkę. Zaskakująco niezłe (6/10). Lokalne Ballis Javakheti (ekstr. 11%, alk. 4%) to słomkowe, szmaciano-kartonowe okropieństwo pełne nut zgniłych jaj, stęchłego zboża oraz alkoholu. Do kibla z nim (1,5/10). Ballis Premium Beer (ekstr. 11%, alk. 4%) ma takie same parametry i podobny odór. Pełno zgniłych jaj, zamiast ścierki trochę aldehydu, a dodatkowo metal w posmaku. Niżej upaść chyba nie można (1/10). Natakhtari Karva (ekstr. 11%, alk. 4,5%) to połączenie słodu, skunksa oraz odstanego rosołu z całą furą warzyw. Wypić się jakoś da, jest też całkiem rześkie, w smaku wady są w zasadzie nieźle wytłumione, ale aromat daje się we znaki (3/10). Hotelowa lodówka kusi, dobrze schłodzony Argo Dark jest tutaj po 4zł, ale jutro przeprawa do Armenii, więc priorytetem jest wykończenie zapasów. Swoją drogą, lodówka na piętrze, nie zabezpieczona, trzeba się zgłosić z towarem do recepcji piętro niżej. Więc widocznie nikt nie kradnie. Bo to nie bieda jest powodem przestępczości, tylko specyficzny rodzaj mentalności.
Wracamy do picia. Natakhtari Premium, być może najbardziej popularne gruzińskie piwo, jest słodkawe, zbożowe i bez polotu, ale pijalne bez dwóch zdań. Persowi w Batumi smakowało bardziej niż mi, no ale on był z pewnością dużo bardziej ode mnie wyposzczony pod tym względem. Bez przesady mogę przypuścić że tysiąckrotnie bardziej (4/10). Woda Borjomi wypita po Natakhtari ma posmak chipsów krabowych, tak przy okazji. Na koniec strzelam sobie robionego w Gruzji na licencji Kaisera, który okazuje się być śladowo zbożowym, eurolagerowym piwem, tyle że subtelniej gazowanym i nieco łacniej pijalnym od swojej konkurencji. Poza nijakością nie ma wad (4/10). Jeszcze parę gruzińskich krowich korbacików, twardych (dobrze skondensowane białko) i trzeba iść spać, bo nazajutrz długa droga.
Odległości które się przemierza, trawersując małe zakaukaskie republiki nie są bowiem wielkie, ale za to większość dróg jest w takim stanie, że długo to trwa. Szczególnie jeśli tak jak my pokonuje się je zdezelowanym gruzińskim autokarem, w którym co chwila zawija się wąż pompujący powietrze do poduszki robiącej nad tylnymi kołami za resor, i przy każdym ze szczodrze rozmieszczonych na trasie wybojów podwozie niemiłosiernie chrupie. Do Achalcyche mieli przyjechać w nocy mechanicy i usterkę naprawić, ale następnego dnia podwozie zaczęło już chrupać po przebyciu góra 10 kilometrów. Pewnie mechanicy przyjechali i poszli od razu pić. Nie żebym im się dziwił.
Znoje podróży są jednak z nawiązką wynagradzane przez krajobrazy. Samcche-Dżawachetia to bowiem nie tylko malownicza twierdza w Achalcyche oraz dzielące ją od parku Bordżomi góry. Prawdziwe piękno tej krainy znajduje się na wschód oraz południe od stolicy regionu, w stronę granicy z Armenią.
Tutaj w końcu Gruzja prezentuje się moim oczom w takim świetle, w jakim tego oczekiwałem wyruszając z Polski, i to mimo szarego nieba. Jedziemy przełomem rzeki, a wokół nas ciągną się skaliste, pokryte trawą, krzewem i z rzadsza drzewami zbocza. Dzikich zwierząt nie widać, tylko stada krów, byków i rzadziej owiec, a za to spomiędzy skał wystaje co jakiś czas krzak złowrogiego barszczu Sosnowskiego, rośliny o dużym potencjale siania śmierci i zniszczenia.
Zajeżdżamy jeszcze w Gruzji do twierdzy Chertwisi, otoczonej biednymi, ale jak na ten rejon Świata w miarę zadbanymi gospodarstwami. Chciałem wejść do twierdzy wspinając się po zboczu, zdzierżyłem ujadającego obok mnie psa, ale już widok zagradzającego mi drogę byka skutecznie mnie zdemotywował. Fauna jest tutaj mocno obecna. W rzece na dole pełno żab, a powitanie zgotowały nam szczenięta, pewnikiem niespełna 6-tygodniowe. Spodobały mi się, a jak mi się podoba zwierzę nie będące przede mną na talerzu, to dzieje się coś niebywałego.
Jedziemy dalej. Piękne widoki się kończą, teraz czas na widoki niesamowite. Przełomy, przepaście, ruiny zamku zbudowanego według greckiej mitologii przez gigantów. Nie sądziłem, że po niespełna roku znajdę się w górach dorównujących pięknem rumuńskim Karpatom. Pachnie ziołami, ptactwo śpiewa, piękno natury jest wszechogarniające. W końcu.
Dalsza droga prowadzi nas przez miejscowości de facto w całości ormiańskie. W Achalkalaki część ludzi jest trochę bardziej śniada, jest też pełno dwujęzycznych napisów, choć nie gruzińsko-ormiańskich, a gruzińsko-rosyjskich. Poza tym ta sama bieda i szarzyzna co w pozostałej Gruzji. Za to krajobraz staje się sukcesywnie coraz bardziej wyżynny. Zbocza są zielone, ale poza tym gołe.
W Ninotsminda już króluje cyrylica. Miejscami jest trochę łacinki, śladowo obecny jest też alfabet ormiański, za to gruzińskiego nie ma praktycznie w ogóle. W toalecie na stacji benzynowej nie ma bieżącej wody, ale za to można nieopodal przez wyrwę w płocie wejść na polanę i załatwić potrzeby fizjologiczne w pobliżu pasącego się byczka, raz po raz muczącego z dezaprobatą. Droga jest fatalna, dochodzę do wniosku że w tej krainie mieszkają ludzie, których rząd centralny ma gdzieś. A może nie tyle ma gdzieś, co ich się obawia. Na początku lat 90-ych istniały podejrzenia że Samcche-Dżawachetia podejmie próbę oderwania się od Gruzji, a przed końcem millenium o mało co nie doszło do wymiany ognia między gruzińskim wojskiem a miejscową milicją ormiańską. Wzajemne stosunki tych dwóch narodów, mało licznych i poza Osetyńcami i Abchazami jedynych chrześcijańskich na południe od Kaukazu są o tyle interesujące, o ile dla mnie całkowicie niezrozumiałe.
Jedząc armeńskie wędliny wołowe, mocno doprawione i bardzo smaczne, przetaczamy się w końcu przez granicę. Przetaczamy to zupełnie adekwatne słowo, szutrówka na ziemi niczyjej to istny dramat, autobus porusza się tempem około 2 km/h. Mijamy białą wołgę, nowy model, który Putin tak zachwalał parę lat temu. Cóż, korozja go chwyta jak u nas 30-letnie auta albo pięcioletnie Mercedesy Vito. Raszan kłality. To już nie te Wołgi co kiedyś.
Wjeżdżamy do Armenii...
aaaaaa to dlatego RateBeer pokazywał mi Cię w Tibilisi jak szukaliśmy jakiegoś sensownego lokalu :D
OdpowiedzUsuńWszędzie zostawiam swoje ślady ;) Znaleźliście jakiś sensowny?
UsuńNiestety nie. Trafiliśmy na święto i krótko mówiąc pobłądziliśmy, baterie w telefonach padły - ogólna kicha. Ale zwiedziliśmy miasto nocą co miało swoje hmmm... uroki :D
OdpowiedzUsuńMi się fajnie chodziło z kumplem nocą po Tbilisi, z pszenicznym Konig Ludwigiem w dłoni, pitym z gwinta. Ponoć w latach 90-ych strach było wyjść z domu, teraz jest w zasadzie bezpiecznie, dopóki się nie przechodzi przez ulice w miejscach nieoznakowanych, bo obyczaje za kierownicą panują tam dosyć osobliwe ;)
UsuńPrzypomniałem sobie, że jednak piłem świetne (w swoim gatunku) piwo w Gruzji. Otóż w drodze do Erewania, gdzieś pomiędzy granicą Armeńską i miejscowością Achalkalaki stanęliśmy rozprostować kości w maleńkiej przydrożnej miejscowości i w blaszanym pawilonie kupiliśmy od Pani, która świetnie władała językiem Szekspira (lepiej od nas - co akurat nie jest trudne) piwo w standardowych 2l petach uwaga! bez wszechobecnych banderolek. Pani wytłumaczyła nam, że to piwo warzone gdzieś w okolica (za górą?)w małym lokalnym browarze. Niestety nie mieliśmy przy sobie szkła, więc test odbył się z plastikowych kubeczków i spowodował, że wykupiliśmy cały zapas z lodówki. Piwo było przede wszystkim świeże, a to wcześniej nie zdarzało się często nawet w restauracjach. Gdzieniegdzie miałem ostre podejrzenia, że przed nami ktoś ostatni raz pił piwo z tej beczki wiele miesięcy temu. Lager zmierzający pełnią i chmieleniem w stronę solidnego pilsa. Było mętne, co akurat nas nie zdziwiło biorąc pod uwagę okoliczności. Solidna jak na "gatunek" goryczka i aromat chmielu naprawdę wywołał kilka uśmiechów (było nas 5 sztuk). Szkoda, że nie zapytałem naszego Gruzińskiego znajomego czy to możliwe, że mają swój chmiel? Wiesz coś na ten temat?
OdpowiedzUsuńNiestety nazwa piwa i dane były tradycyjnie nieczytelne i niezapamiętywalne, a butelki skrzętnie usunęły z naszego busa nadgorliwe damy nadworne, w związku z czym niestety przygoda z tym piwem idzie do kategorii wiedzy bezużytecznej.
Ale wniosek jest taki, że zawsze w podróży warto szukać i pytać, bo nawet na końcu świata można spotkać dobre piwo.
Pozdrawiam!
No właśnie. Ciężko ogarnąć temat miejscowych browarów zawczasu z neta, jeśli mamy na widoku kraj którego język jest do niczego nie podobny. Ja przed wyjazdem uzupełniałem RateBeer pod tym względem, sięgając po strzępy informacji po angielsku tu i ówdzie. Ciekaw byłbym tego browaru, o którym piszesz.
UsuńCo do Erywania, to następny wpis w tym cyklu będzie właśnie o tym mieście. Pod względem piwnym byłą to oaza, dwa brewpuby na bardzo wysokim poziomie.
Sądzę że zarówno w Gruzji jak i Armenii surowce do piwa uprawia się miejscowo, chociaż wątpię że mówimy tutaj np. o endemicznych odmianach chmielu. Raczej będą to uprawy szczepów kontynentalnych. W Rumunii np. minęliśmy podczas podróży dość rozległe pola z lupuliną.