Armenia. Erywań – Piwna oaza Zakaukazia.
https://thebeervault.blogspot.com/2016/03/armenia-erywan-piwna-oaza-zakaukazia.html
- Tutaj, mamy hotel nad urwiskiem [pokazuję mapę]
- Ok, wsiadajcie. Możecie mówić po angielsku. Ja mówię po angielsku.
- Aha. Piękny kraj macie.
- A, tak. Ale Ararat... codziennie się modlę o to żeby Bóg odebrał go Turkom i dał go nam z powrotem.
- No to też się będę o to modlić.
- Będziesz? A... to dobrze. Niech cię Bóg błogosławi.
- I ciebie.
Konwersacja jaką odbyłem w taksówce wiozącą nas nocą przez Erywań była symptomatyczna. Ormianie żyją symboliką narodową i religijną, te dwie sfery są w przypadku tego narodu zespolone na amen. Młody, śniady, drobnej budowy chłopak który nas wiózł zdezelowaną Vectrą z końca lat 90-ych, niebezpiecznie kaszlącą przy każdym zwolnieniu, obficie obwieszoną krzyżami w kabinie, bardzo szybko zszedł na tematykę tego, co dręczy jego narodową dumę. Dręczyło go to najwidoczniej jeszcze bardziej niż to, że Vectra po odwiezieniu nas do hotelu rozkraczyła się chyba na amen. Oni tak mają.
Inny taksówkarz wiózł nas 4km przez miasto do centrum, za dnia. Za 5,50zł. Mówił po rusopolsku albo polskorusku. W latach 90-ych handlował w Suwałkach. Czym? „Aaa, cigarjet, alkohol.” Uważa że Kwaśniewski był dobrym prezydentem, a jak usłyszał że obecnym jest Duda, to się upewnił czy aby nie Jerzy Dudek. Typ drobnego handlarza o przepalonym głosie, bardzo sympatyczny zresztą.
Erywań to miasto znane u nas głównie z kawałów popularnych za poprzedniej komuny. Jest to jedna z najstarszych, bez przerwy zamieszkanych ludzkich osad – jej powstanie datuje się na 762 rok p.n.e. Tym samym jest jednak młodsza od Armenii czy kultury armeńskiej jako takiej, która liczy sobie około 4000 lat. W trakcie historii rzecz jasna miasto było niejednokrotnie łupione, między innymi w trakcie najazdu Persji na Imperium Osmańskie w 1605 roku, w wyniku którego sułtan zabrał ze sobą na terytorium dzisiejszego Iranu między innymi pokaźną liczbę Ormian, których osiedlił w Teheranie oraz Isfahanie i przyznał im trwającą aż do dziś swobodę wyznania. Jeden z ich potomków był jakiś czas temu nawet kapitanem irańskiej reprezentacji narodowej w piłce nożnej. Kolejnym kataklizmem który nawiedzał ormiańskie ziemie z dużą regularnością były trzęsienia ziemi. W związku z tym cyklicznie odbudowywany z gruzów Erywań jest obecnie połączeniem socrealizmu z bardziej siermiężną komuną, aczkolwiek moim zdaniem połączeniem miejscami bardzo urokliwym.
Nocujemy nad wąwozem, jednym z wielu przecinających to podobnie jak Tbilisi ciekawie położone miasto. Na dnie tego wąwozu płynie rzeka wypływająca z jeziora Sewan, zaopatrująca via elektrownię całe miasto w prąd. W mieście cała masa bloków z charakterystycznych kwadratowych klocków o czerwonawym odcieniu, poprzetykanych tu i ówdzie nowszymi apartmentowcami. Są też dzielnice które można śmiało określić mianem slumsów, z szopami przykrytymi blachą falistą, podobnymi do tych widzianych w Batumi. Są też skwerki i jest trochę zieleni, równoważącej celowo przytłaczające wrażenie wywoływane bardzo szerokimi arteriami przecinającymi miasto, urozmaiconymi gigantycznymi rondami. Z placu przed katedrą pw. Św. Grzegorza Oświeciciela, największego kościoła ormiańskiego na świecie, ma się od razu widok na wszystkie wspomniane elementy krajobrazu. Z lewej slumsy, z prawej nowsze bloki.
Sama katedra wykonana jest ze skały wulkanicznej i tak jak większość kościołów ormiańskich, charakteryzuje się minimalizmem ornamentalnym (kolorowo jest tylko przy ołtarzu z obrazem Matki Bożej z Dzieciątkiem Jezus), a dzięki odpowiedniej architekturze łączy surowość i prostotę z powagą i podniosłą atmosferą – czyli zupełnie na odwrót niż większość naszych kościołów modernistycznych.
W centralnym punkcie miasta mieści się ogromny Plac Republiki, na którego środku umieszczono system fontann, do którego powrócę przy okazji opisu Erywania wieczorową porą, a otoczony jest monumentalnymi, socrealistycznymi budynkami naszpikowanymi kolumnadami, wszystkimi rzecz jasna z czerwonego kamienia. Miłe dla oczu. Jakiś Ormianin podchodzi do mnie żeby zrobić sobie ze mną zdjęcie. Nie wiem o co chodzi, ale wygląda normalnie. Szkoda jednak że to nie Ormianka, których trochę krząta się po placu. Często są to piękne kobiety o orientalnej urodzie, czyli lekko pociągłej twarzy, lekko śniadej karnacji, z dużymi, ciemnymi oczami zakończonymi lekkim skosem. Rewelacyjny typ urody.
Idziemy Northern Av., głównym, zadbanym bulwarem śródmiejskim, zamkniętym dla ruchu drogowego. Flankowany sklepami ekskluzywnych marek odzieżowych, w południe jest w zasadzie pusty. Kto nie musi, ten nie wychodzi na takie słońce, a jak jest miejscową kobietą, to koniecznie z parasolem. Dochodzimy do budynku Opery, wielkiego, monumentalnego, przytłaczającego gmachu, który wygląda z zewnątrz jak szaro-betonowa, luźna kopia Hagi Sophii, położona przy ogromnym, szarobetonowym placu. Dobrze że niebo nie było tego dnia szare, bo patrząc na taki natłok szarzyzny nie jest trudno wpaść w depresję. Ale w razie czego od razu z pomocą spieszą miejscowi, którzy ponownie robią sobie z nami zdjęcia. Odczuwalna jest różnica podejścia do przybysza z Europy wschodniej – na zachodzie kontynentu jest często traktowany jako natręt, w Armenii jako gość i ciekawostka zarazem.
Niedaleko Opery mieści się Kaskada, bardzo rozbudowany kompleks wewnętrznych oraz zewnętrznych schodów z tarasami, na których umieszczono fantazyjnie wykonane ogrody. Z daleka cała konstrukcja wygląda jak ozdobiona ściana świątyni azteckiej, zakończona iglicą. Kaskada została wybudowana na jubileusz istnienia armeńskiej SRR. Co ciekawe, poza kościołami mało jest w stolicy Armenii budowli nie-komunistycznych. Więc jakby chcieli wzorem polskich hurrapatriotów oddzielić się zupełnie od swojej przeszłości, musieliby zburzyć nie tylko Kaskadę (luźny odpowiednik warszawskiego „pekinu”), ale całe miasto. Być może zresztą w sukurs by im przyszło jakieś trzęsienie ziemi, o które w tych stronach jak już wspomniałem nietrudno.
Schodzimy w dół Kaskady i mijając knajpy patronackie Paulanera i Hofbräuhaus München dochodzimy do wielkiego skrzyżowania. Mamy czerwone, ale auta się zatrzymują i trąbią na nas żebyśmy przeszli. Obok opery mieści się małe jeziorko z łabędziami i pełno ekskluzywnie wyglądających ogródko-knajp, w których młodzież przesiaduje z niezwykle tutaj popularnymi sziszami. Siadamy w Grammy Cafe i zamiawamy lawasz, przypominający sprasowane francuskie pieczywo, smażone i wypełnione szynką i serem. Jest to tutejszy odpowiednik kebaba, popularny równiez w Azerbejdżanie oraz Iranie. Dobre, bardzo dobre.
Czas na piwo. Aleksandropol jasne okazuje się być jak na te strony nie najgorszym piwem użytkowym. Słodowe, lekko słodkie, miękkie, z goryczką lekką do średniej. Trochę utlenione, niemniej jednak pozytywne zaskoczenie, zważywszy okoliczności (4/10). Następnie Kotayk Gold (ekstr. 13%, alk. 4,7%). Zgodnie z parametrami dość pełnawe jak na jasnego lagera, o specyficznym zapachu słodu i konserwy rybnej, która to również w posmaku daje o sobie znać. Marne, ale mimo to jakoś weszło (3/10). Po opuszczeniu knajpy udajemy się na zwiedzanie jednego ze starych kościołów w Erywaniu, w którym akurat kończyła się ceremonia ślubna. Widok panny młodej oraz nie mniej ślicznych pozostałych kobiet w sali pozytywnie naładował mnie estetycznie.
Dobrze się zresztą stało, bowiem następnym punktem na mapie Erywania było muzeum ludobójstwa Ormian. Swoistym preludium był spacer po mieście, w którym rozwieszono duże ilości bilbordów przypominających o przypadającej w tym roku rocznicy wybuchu największych w historii masakr ludności ormiańskiej ze strony Turków i sprzymierzonych z nimi Kurdów. Muzeum i znajdujący się na zewnątrz pomnik Ormian, wielka iglica wraz z betonowym, otwartym po bokach i ku niebu pomieszczeniem, w którym bez przerwy pali się ogień, to budowanie wielkości narodu w oparciu o męczeństwo, ale zrobione z głową. Mimo że po lekturze kilku książek na ten temat (polecam szczególnie Grzegorza Kucharczyka) w zasadzie niczego nowego się nie dowiedziałem, to jednak sugestywne i skondensowane przedstawienie największej tragedii Ormian, która rozpoczęła się właściwie nie w 1915 roku za rządów świeckich, masońskich Młodoturków, ale za czasów panowania osmańskiego sułtana Abdulhamida II w drugiej połowie XIX wieku, wszystkie te zdjęcia przedstawiające niezrozumiałe, okropne, nieludzkie cierpienie, to było dla mnie przeżyciem traumatycznym. Traumatycznym, ale i potrzebnym.
Od tego mnie zresztą rozbolała głowa. Chyba że to przez niemalże 40 stopni w cieniu. Nic to, armeńska woda mineralna Bjni ma tyle siarki i innych mikroelementów, że przy niej gruzińskie Nabeghlavi to zwykła kranowianka, a polski craft jawi się jako wyzbyty wad. Nie muszę chyba podkreślać jak łacnie taka woda uzupełnia wypocone (albo i wypłukane przez alkohol) minerały. Wypiłem litr i łeb przestał boleć. Voila.
Ale piwa też się trzeba napić. Pod wieczór jedziemy więc znowu do centrum. Wpierw na Plac Republiki, gdzie w okolicach zmroku rozpoczyna się przedstawienie muzyczno-wizualne z fontannami w roli głównej. O wiele bardziej widowiskowe niż w Batumi. Efektownie oświetlony, ozdobiony flagami Armenii plac wygląda o tej porze przepięknie. Nie tylko zresztą plac. O tej porze chyba połowa ludności miasta wylega na ulice. Erywań wieczorową porą tętni życiem, staje się nie do poznania. Dzieci chodzą tutaj spać chyba grubo po północy. Co do piękna – ulicami przechadzają się po stolicy Armenii trudne do zliczenia ilości pięknych kobiet o urodzie orientalnych księżniczek. Tak widowiskowo i w takiej ilości to chyba tylko tutaj, trzeba się więc mieć na baczności, jest bowiem niebezpieczeństwo karkoskrętu.
Przy fontannach zaczynają się spontaniczne tańce – dzieci, młodzież, starsi. Włączamy się w wir wydarzeń, a ucieszeni miejscowi robią nam zdjęcia. W końcu jestem w miejscu, w którym mogę być atrakcją wieczoru. Piękne miasto – piękne kobietami, piękne oświetleniem, piękne atmosferą. Zero agresji i chamstwa, nawet kierowcy nie trąbią kiedy muszą stanąć na kilka dobrych chwil żeby kawalkada pieszych mogła się przetoczyć przez jezdnię. Wszak następnym razem to oni mogą być wśród pieszych.
Styl jazdy w Armenii jest w ogóle bardzo ciekawą sprawą. Tak jak w Gruzji kierowcy ochoczo korzystają z klaksonu i przyspieszają kiedy widzą pieszego vel cel na drodze, tak tutaj, przynajmniej w stolicy, jako pieszy wychodzi się samochodom niemalże przed maskę i nikt nie trąbi ani w widoczny sposób się nie złości. Przy czym styl jazdy jest stereotypowo południowy, ale nie naznaczony sowieckim dziedzictwem, charakteryzującym się pogardą dla cudzego zdrowia i życia.
I tak idziemy sobie jeszcze raz bulwarem Northern Av., tym razem pełnym ludzi, i dochodzimy do minibrowaru Karloff, położonego nieopodal opery. Lokal gustownie urządzony, od pasa w dół łącznie z podłogą w drewnie, a od pasa w górę w kremowym tynku oraz jasnym klinkierze. W głośnikach Chris Rea i pochodne, obsługa wydajna i uprzejma. Ceny dużego piwa to równowartość 8-9zł. Nie tak tanio jak na Armenię. Ale warto, oj warto. Szczególnie jak ktoś po ‘rewelacyjnych’ piwach butelkowych Zakaukazia nabrał ochoty na klasyczne czeskie piwa. Karloff Classic to pils marki czeski pils. Rześkie a pożywne piwo, słodowo-chlebowe, średnio pełne, nieco kremowe, średnio gorzkie. Bardzo harmonijne, i mimo że jest po słodowej stronie mocy, wchodzi jak woda. Jest to bowiem bardzo przyjemna, świeża słodowość (7/10). Karloff Gold to helles. Słodowe, słodkawe, niskogoryczkowe. Trochę bez wyrazu ale jak najbardziej poprawne (6/10). Karloff Dark, trzecie z piw w ofercie brewpubu, to już cymes. Karmel, delikatna kawa, ciut wanilii, a w finiszu dla odmiany lukrecji, z posmakiem palonego ziarna. Delikatnie słodkawe, delikatnie kwaskowe. Już dawno, bardzo dawno nie piłem tak dobrego tmavego (7,5/10). Nie wiem jak z jedzeniem, ale dla samego piwa warto przyjść do Karloffa.
Wystrój Beer Academy to jasne drewno i półki z książkami. Szyb wentylacyjny oklejony starymi gazetami, drewniane meble, wszystko w tonacji żółto-brązowej. Schludnie. Warzelni nie znalazłem, krocząc po pomieszczeniach przy akompaniamencie spokojnej muzyki wydobywającej się z głośników i mijając obsługę w quasi-bawarskich uniformach. Nic dziwnego – jak już wspomniałem, browar mieści się poza restauracją. Nie wiem jak tutaj jest z jedzeniem, ale sądzę że nieźle, patrząc po michach z mięsem które w trakcie naszej posiadówy zostały przyniesione na stół obok. Z pewnością nie było takiej maniany jak w naszym hotelu, gdzie na śniadanie potrafili podać gotowane ziemniaki saute albo kupkę ryżu z jednym plasterkiem miejscowej wersji polędwicy sopockiej.
Academia Pils (alk. 4,6%) oferuje chlebową pełnię słodową, średnio mocną goryczkę, akcenty chmielu oraz piwniczno-cytrusowe nutki drożdżowe. Tak się robi pilsa bez wad, mocno pijalnego. No i tego typu piwa faktycznie najlepiej smakują świeże, u źródła (7,5/10). Academia Weizen (alk. 4,8%) daje po zmysłach piwniczno-cytrusowymi akcentami drożdży, wanilią, gumą bananową i ulotnym bananem. Jest miękkie, kremowe, lekko kwaskowe i delikatnie słodkie. Dzięki specyficznej drożdżowości rustykalne. Ponownie – ten styl im świeższy tym lepszy. Ten jego przedstawiciel w zastanej przeze mnie formie jest rewelacyjny, piłbym wiadrami (8/10). Academia Bitter (alk. 4,8%) jest lekko karmelowy, ciut owocowy, ponownie silnie nacechowany drożdżami. Miękkie piwo, średnio gorzkie, trochę mniej intensywne od poprzednich dwóch, ale niewiele mniej przekonujące (7/10). Academia Dunkel (alk. 4,8%) jest słodkawy, karmelowy i lekko metaliczny. Specyficzna drożdżowość jest i tutaj obecna, ale najbardziej wytłumiona z wszystkich czterech piw. Całkiem solidna pełnia, natomiast smakowo jest jednak trochę wodniste. Co ciekawe, z czasem ujawniają się delikatne nutki soku z marchwi. Ok (6/10).
W życiu nie pomyślałbym że w Armenii są browary restauracyjne na takim poziomie. Szczególnie po skosztowaniu koncernowych wyrobów butelkowych, o których będzie więcej w kolejnych wpisach. Za tym będę tęsknił.
A gdybym był wielbicielem koniaku, to zapewne tęskniłbym za Araratem, słynnym armeńskim koniakiem. Założyciel marki zrobił jej przeszło sto lat temu reklamę na poziomie nie do ogarnięcia dla większości obecnych speców od marketingu. Otóż brał on ludzi z ulicy, ale władających językiem francuskim, kupował im drogie ciuchy i wysyłał ich do metropolii zachodniej Europy – do Paryża i innych dużych miast. Wchodzili do najbardziej ekskluzywnych restauracji, zamawiali jedzenie i żądali koniaku Ararat, wtedy jeszcze w Europie nieznanego. Kiedy kelner odpowiadał, że Araratu nie ma, oburzeni trzaskali pięścią w stół, wygłaszali tyradę na temat skandaliczności zaistniałej sytuacji i opuszczali lokal. I chcąc nie chcąc, restauratorzy musieli zacząć zamawiać ten koniak, który dość szybko stał się w Europie popularny.
W umieszczonej w centrum Erywania fabryce Araratu znajdują się obszerne podziemia, w których jest cała masa drewnianych beczek. Jedna z nich stoi od 1994 roku odizolowana od reszty w pomieszczeniu, w którym obok siebie rozstawione są flagi między innymi Górskiego Karabachu, Armenii oraz Azerbejdżanu. Oficjalnie jest to jedyna azerska flaga na całym terytorium Armenii. Koncepcja jest taka, że po osiągnięciu trwałego pokoju w Stepanakercie, obie partie trwającego konfliktu o Górski Karabach przyjadą w to miejsce i skonsumują już obecnie kilkudziesięcioletnią zawartość beczki. Uczta to będzie zapewne niebywała, bo zanim Ormianin z Azerem zasiądzie do stołu i się z nim pogodzi, koniak może osiągnąć wiek nawet dwustu lat lub więcej.
Woń drewna i brandy wypełnia piwnice fabryki. Latem ponoć zawartość alkoholu w powietrzu potrafi przekroczyć 14%, choć nie wiem na ile jest to legenda sprzedawana głodnym sensacji turystom. Fakt faktem, że wypełnione beczkami piwnice robią miłe wrażenie dla oka. Cykl produkcyjny dla jednej beczki wynosi około 80 lat, po tym okresie się wysłużyła i idzie na przemiał. Aż się prosi, żeby je zacząć sprowadzać i beczkować w nich RIS-y i wina jęczmienne. Bo kosztowałem 3-letni i 10-letni Ararat, i uwierzcie mi, byłem pod wrażeniem, mimo że za winiakami nie przepadam. Ten pierwszy był gładki i oleisty, z silnymi nutami drewna i wanilii, czekoladą, lukrecją i jasnymi, suszonymi owocami w posmaku. 10-letni nabrał cech rumu, rodzynek i marcepanu. Od młodszego jest mniej słodki, a także delikatnie słonawy. Dębina jest w nim ciut mocniejsza i głębsza, a odczucie w gardle mniej ostre, bardziej szlachetne. To był koniak na bardzo wysokim poziomie.
Tymczasem trzeba się było pożegnać z Erywaniem, niezwykłym, europejskim a zarazem orientalnym miastem umiejscowionym w samym sercu jednej z najbardziej niespokojnych historycznie krain na świecie. Idziemy przez miasto w kierunku postoju taksówek. W poniedziałkowy wieczór jest tak samo tłoczno jak w sobotę. Przypomina się Bukareszt. Piękne kobiety, fajna atmosfera. Tylko policji dużo, jest ryzyko demonstracji. Mimo to nie czuć w powietrzu atmosfery nadmiernego napięcia, a siły porządkowe robią raczej wyluzowane wrażenie. Zgaduję, że jest to wynik specyficznych dziejów, które zespoliły ten naród.
Tymczasem trzeba się było pożegnać z Erywaniem, niezwykłym, europejskim a zarazem orientalnym miastem umiejscowionym w samym sercu jednej z najbardziej niespokojnych historycznie krain na świecie. Idziemy przez miasto w kierunku postoju taksówek. W poniedziałkowy wieczór jest tak samo tłoczno jak w sobotę. Przypomina się Bukareszt. Piękne kobiety, fajna atmosfera. Tylko policji dużo, jest ryzyko demonstracji. Mimo to nie czuć w powietrzu atmosfery nadmiernego napięcia, a siły porządkowe robią raczej wyluzowane wrażenie. Zgaduję, że jest to wynik specyficznych dziejów, które zespoliły ten naród.
Mam nadzieję że uda mi się kiedyś tutaj jeszcze wrócić.
To nieprawdopodobne jak mogliśmy Cię nie spotkać, prawie deptaliśmy Ci po piętach z tą różnicą, że dysponowaliśmy zorganizowanym transportem i przewodnikiem biegle mówiącym po polsku Gruzinem (jakby co to mam z nim kontakt, jakby ktoś był zainteresowany taką wyprawą). Niestety w Erewaniu wcześnie zamykają większość lokali. Akademię zamknęli nam przed nosem bo zagapiliśmy się na widowisko z fontannami i rzeczywiście piękne Ormianki. W Karloffie o 23:00 też trzeba bylo wyjść, ale i tak Darka i Golda już nie było. Classic smakował nam wówczas jak ambrozja. Wieczór zakończyliśmy w studenckim brewpubie kilka ulic dalej w którym wybór piw był podobny jak w delikatesach na osiedlu. A wiesz, że strażnicy pod ambasadą Rosji są przekonani, że u nas jeszcze wojska rosyjskie stacjonują? Taka ciekawostka.
OdpowiedzUsuńBędąc w Erewaniu bardzo polecam wycieczkę do Świątyni Garni i klasztoru Geghar. Przepiękne starożytne miejsca pełne magii nie tylko dla ludzi wierzących. Bardzo fajnie się czyta, to co piszesz. Od razu wyobraźnia i pamięć tworzą obrazki wspomnieniowe. A gdzie w tym roku się wybierasz? 9jaśli to nie tajemnica...). Pozdrawiam serdecznie.
No to mieliśmy podobnie, ale na odwrót - przewodnikiem był biegle mówiący po gruzińsku Polak ;) W Garni i Gegharze rzecz jasna też byliśmy, o tym będzie chyba w kolejnym wpisie tego cyklu. Widoki nieziemskie, w Gegharze zrobiłem jedno z najlepszych zdjęć w moim życiu - te kopuły ormiańskich kościołów z otworem przez który wpada snop światła są niesamowite.
UsuńNastępna podróż - jak się uda - będzie do Indochin. Z uwagi na dostępność i ceny piwa relacja będzie miała cechy przewodnika survivalowego, ale już mam wynotowanych kilka ciekawych piwnych miejsc do zwiedzenia.
(Nie tylko) dzięki takim relacjom uważam, że thebeervault to najlepszy piwny blog w tym kraju. Szacunek.
OdpowiedzUsuńDziękuję. Wpisy z podróży są zdecydowanie najbardziej czasochłonne, ale i zdecydowanie najbardziej dla mnie satysfakcjonujące.
UsuńJuż kiedyś pisałem, że powinieneś się zająć pisaniem przewodników. A co do jakości bloga - relacje z podróży rewelacyjne, teksty publicystyczne takoż, sześciopaki lekarz mi na sen przepisał. Tylko nie do końca Go zrozumiałem, czy mam na noc wypijać 6 kraftów, czy czytać Twoje recenzje. Na razie to drugie działa bez zarzutu! ;)
UsuńJakby mi ktoś za przewodniki dobrze płacił, to przebranżowuję się od zaraz :) A fizyczne sześciopaki polecam tylko raz na jakiś czas, najlepiej nie losowe, tylko skomponowane pod względem jakościowym ;)
UsuńKuba jak zwykle świetny materiał z Waszych podróży!;)
OdpowiedzUsuńA jak zaczniesz jeszcze piwny survival to Tomek Gebel może czuć się trochu zazdrosny...
No chyba że jakiś wspólny piwny survival zmontujecie?;)
To się tak dobrze czyta, że aż się przykro robi dochodząc do końca. Miałem wrażenia jakbym sam podróżował tamtędy i ktoś mnie, z końcem tekstu, wyrwał z tej krainy!
OdpowiedzUsuń