Loading...

Rumuńskim szlakiem cz. 5 – minione piękno Constanțy, dzikość Karpat i tygiel Timișoary

Mamaia to miejsce którego nikt hołdujący na co dzień stereotypom nt. Rumunii by się nie spodziewał. Tam jest full ekskluziw. Tak ekskluziw, że byłem już na paru ekskluzywnych plażach na Zachodzie czy w tropikach, ale tak wypasionego kawałka piasku jak na północnym krańcu Mamai jeszcze na żywo chyba nie widziałem. Odstrzelone beach bary, wygładzony piasek, na którym w rzędach były ułożone podwójne, drewniane leżaki oraz gąszcz podwójnych łóżek z baldachimami do wynajęcia. Klientela typu blond modelka z hebanowym Herkulesem i dziećmi na wakacjach, piwo po 10 zł, jakaś laska sugestywnie wypinająca się przed kamerą którą kręcono akurat teledysk. Normalnie Monte Carlo. Tylko ludzi pod koniec sierpnia mało. Ostatecznie wylądowaliśmy na jednej z niewielu bezpłatnych luk pomiędzy plażami prywatnymi, zrobiliśmy sobie parokilometrowy spacer wzdłuż plaży, skonstatowaliśmy że w porównaniu do Costineşti tutaj nic się nie dzieje i wróciliśmy bogatsi o nowe doświadczenie spożywać płynne płody rolne w bazie wypadowej.

Ktoś mógłby w tym miejscu powiedzieć, że to jest niezdrowe i nieodpowiedzialne pić cały czas tylko piwo. Zgoda, są przecież radlery, tylko że taki Ursus Cooler to napój wodnisty, wprawdzie umiarkowanie słodki jak na radlera, ale smakowo zalatujący sztucznością. Tak więc wróciliśmy do piwa.

Oczywiście jest w tym trochę przesady – tak naprawdę łoiłem butelka designerska za butelką designerską Aqua Carpatica. Wszak ponoć 60% rezerw wody mineralnej w Europie znajduje się na terytorium Rumunii. No ale piwa sumarycznie chyba i tak więcej wypiłem niż wody.

Innym razem wybraliśmy się na zwiedzanie Constanțy. Piwną ciekawostką tego miasta jest knajpa serwująca wyłącznie piwa z brawarskiego Hofbräuhaus Traunstein, i to z kija – a to jest raczej mały browar. Tam nas jednak nogi nie zawiodły, miejscowość jako taka wydawała się ciekawsza. Stare miasto portowe doznało potężnych zniszczeń w trakcie alianckich bombardowań parędziesiąt lat temu, stąd nie dziwi w nim natłok socrealistycznych bloków. Jakąś tam starówkę jednak ma, tyle że obecnie w przebudowie. Zauważyłem, że w Rumunii renowacje starych części miast prowadzone są na raz a nie po kawałku – wpierw jest zdzierana cała posadzka na większości ulic, a dopiero potem następuje kładzenie nowej. No i część starówki Constanțy ze zdartym deptakiem robiła wrażenie a la Silent Hill. Ciemno, kurz, pusto, całe kamienice opustoszałe i zabite dechami, a przy tym nierzadko bogato zdobione – widać że ongiś było to bogate miasto. Wychodząc z tej otchłani ląduje się wprost na ładnie oświetlonym bulwarze, na końcu którego znajduje się wejście do wielkiego portu towarowego. Idąc nabrzeżem w drugą stronę dochodzi się po paruset metrach do opuszczonego, monumentalnego gmachu wybudowanego w trakcie międzywojnia kasyna, obecnie zupełnie niezagospodarowanego. Tak, widać że to było kiedyś bogate miasto.

Ta część starówki jest zresztą kontrapunktem dla opustoszałego, mrocznego obszaru zaraz obok. Ładnie oświetlona, z wypielęgnowaną zielenią, pełna ludzi. Ale wnętrze starówki nie składa się tylko z krajobrazu powojennego. Obszerny rynek mieści kilka ciekawych budynków i obligatoryjną statuę Owidiusza na cokole w swoim centrum, żeby nikt na chwilę nie zwątpił w rzymskie korzenie Rumunii. Ciekawostką jest też stojący nieopodal rynku XIX-wieczny meczet z wysokim minaretem. Myślałem, że budowla jest pewnie w stanie pomieścić wszystkich żyjących obecnie w Rumunii muzułmanów, a tymczasem muslimów zostało tam jeszcze ponad 60 tysięcy. Taka sytuacja. No i są w okolicach rynku oczywiście również knajpki. Po rumuńsku wymyślne, wystawne i raczej nowoczesne. Ceny też jak na Rumunię górna półka. W eleganckiej restauracji na rynku zapłaciłem za świetne cevapcici z mieszanego mięsa (jagnięce i black angus) prawie 30 złotych, ale warto było.

Constanța nie jest specjalnie urodziwym miastem, ale ma jeden plus. Na południu, u wylotu z miejscowości jest Auchan, w którym poza obligatoryjnymi około 200 piwami z importu akurat trwała promocja na Blanche de Namur w pojemności 0,75l. Kuriozalna sytuacja, bo to samo piwo w pojemności 0,33l było trochę droższe. A ile kosztowała duża butla? 7zł. No i powiem że łojenie takiego piwa prosto z butli na plaży to była niezła frajda. Nie to że tylko łamanie piwnych konwenansów, ale człowiekowi po prostu przy takiej cenie nie było żal żłopać takie normalnie przecież nietanie piwo w ten sposób, w rytm muzyki, w otoczeniu pięknych kobiet, pod piekącym sierpniowym słońcem.

W końcu jednak piwo się skończyło i trzeba było jechać do domu. Trasa powrotna wiodła nas przez Karpaty drugą trasą widokową, biegnącą wzdłuż tradycyjnego szlaku dla stad owiec, na zachód od trasy Transfogarskiej. Transalpina, bo o niej mowa, jeszcze parę lat temu nie była utwardzona, nie miała barierek i ogólnie strach było jechać. Obecnie może być to też nie lada wyczyn, bo jak się ma pecha to się na wysokości 2000m wjedzie w chmurę i musi się przebijać przez taki żur po serpentynach 180, na których trzeba wrzucać pierwszy bieg żeby nie zdusić silnika. Myśmy akurat mieli szczęście i piękną pogodę. Wjazd na szczyt od strony południowej jest stosunkowo szybki, a widoki niesamowite. Na samej górze znajduje się coś w rodzaju płaskowyżu porośniętego zeschniętą trawą. I gdzie by człowiek się nie ruszył ma albo widok na poszarpane, skaliste szczyty albo ciągnące się na wschód niższe góry o piaskowym kolorze, które dzięki zasuwającym po nieboskłonie pojedynczym chmurom robią wrażenie mieniącego się marmurku. W takim miejscu nawet taki anty-namiociarz jak ja chętnie by się rozbił na jakiś czas. Trzeba tylko uważać na kozie bobki którymi polany są usłane.


Zjazd na stronę północną Karpat trwa niewiele dłużej niż wjazd od południa, a po drodze mija się pasące się stada koni, osiołków oraz świń, no i przy każdym zakręcie z betonową barierką można przeczytać że „Besarabia e Romania!” – dążenia zjednoczeniowe są w Rumunii silne. Po osiągnięciu niższych partii czekała nas jednak długa i nużąca droga wzdłuż przecinających iglaste lasy południowego Siedmiogrodu rzek. I przy tych rzekach mijaliśmy obozowiska pełne ludzi, nie młodzieży a całych rodzin, mieszkających w naprędce zbitych szałasach czy drewnianych budach. Niektórzy wyglądali na Cyganów, inni na Rumunów, mieli niezłe samochody i wydawali się trudnić się wyrębem lasu. No bo czym innym? W tak trudno dostępnych terenach swoje miejsce znaleźli być może ci, którym nie po drodze jest z oficjalną władzą. Nie że koniecznie muszą być na bakier z prawem, ale być może wolą żyć bardziej swobodnie. Takie przynajmniej miałem skojarzenia, bo do dziś nie wiem kim ci tajemniczy ludzie mieszkający parędziesiąt kilometrów od najbliższej miejscowości właściwie byli.

Po wyjeździe z ciągnących się u północnego podnóża Karpat borów szybko można się dostać na elegancką, szybko wybudowaną autostradę, którą popędziliśmy na zachód. Droga się wydłużyła, bo mam kumpla który potrafi zatrzasnąć sobie kluczyki w samochodzie, w którym teoretycznie nie jest to możliwe, no ale Rumunia, a szczególnie Transylwania to ponoć kraina magiczna, więc i niemożliwe rzeczy stają się możliwe. Pod wieczór dojechaliśmy do ostatniej stacji naszej wycieczki – położonej nieopodal węgierskiej granicy Timișoary.

Po rozlokowaniu się w hotelu trzygwiazdkowym który we Włoszech spokojnie dostałby jedną gwiazdkę więcej wyruszyliśmy na szamę na miasto. Pech chciał, że ze względu na dłuższą niż zakładana przeprawę przez Karpaty oraz przygodę z kluczykiem samochodowym dotarliśmy na miejsce późnym wieczorem. Za moją sprawą skierowaliśmy się w kierunku molochowego browaru Timisoerana, przy którym działa restauracja polewająca Timisoeranę w wersji niefiltrowanej. Krótko mówiąc to miejsce to jeden wielki żart. Mieszczący się w dziedzińcu ogródek jest wprawdzie dopracowany i bardzo urokliwy, ale jeśli kelner wyprasza nowo przybyłych gości niecałą godzinę przed oficjalnym zamknięciem, eskortując ich jeszcze w dodatku do wyjścia, to jęzorem mu kible na dworcu szorować a nie gości obsługiwać. Po krótkiej rundce po obrzeżach starówki wróciliśmy do hotelu zostawiając sobie miasto na ostatni dzień.

Po wykwintnym śniadaniu (a nocleg kosztował 80zł za osobę, najdrożej w trakcie całego naszego pobytu w Rumunii) ruszyliśmy przedpołudniem na zwiedzanie. Od południa starówka Timișoary rozpoczyna się przepiękną, z zewnątrz niezwykle kolorową, a wewnątrz skąpaną w złocie katedrą prawosławną. Zaraz naprzeciwko niej sunie się szeroki bulwar, pośrodku obsadzony zielenią i flankowany ciągnącymi się po obydwóch stronach przez paręset metrów klimatycznymi knajpkami. Bulwar kończy się owalnym placem u którego krańcu stoi monumentalny teatr narodowy, skąd już można się zagłębić w gąszcz uliczek stolicy Banatu. Część nawierzchni starówki, łącznie z rynkiem głównym była zryta i przygotowana pod renowację, ale mimo to miasto zrobiło na mnie klimatyczne, a przy tym uporządkowane wrażenie. Moc secesji na fasadach kamienic połączona z zielenią, szczególnie wzdłuż okalającej starówkę rzeki Bragi zrobiła swoje. Przy tym jest to miasto na styku kultur, więc widok katolickiego kościoła czy serbskiej cerkwi w nim nie dziwi.

W Timișoarze mieści się również jedyny (tak, tak) dotychczas browar ‘rzemieślniczy’ Rumunii – Clinica de Bere. Ich piwa można dostać między innymi w Jarvis Pub, ale knajpy w trakcie naszego wyjazdu z miasta były jeszcze zamknięte. RateBeer poradził udać się do Auchana na północy miejscowości. Na miejscu oczywiście zastaliśmy podobny, godny uwagi wybór piw co w pozostałych rumuńskich lokalizacjach tej sieciówki, ale mieszczący się na galerii firmowy sklepik Clinica de Bere był zamknięty, pusty i miał potężną ‘pajęczynę’ na jednej z witryn jakby się jakiś klient wkurzył na wadliwe piwo i wjechał w nią wózkiem zakupowym. Diacetyl zbiera swoje żniwo?

Spakowaliśmy manatki i w mniej niż pół godziny, przekroczywszy granicę ‘starszej’ Unii wjechaliśmy do Węgier. Zgodnie z przypuszczeniami krajobraz przed madziarskim Szegedem nie różnił się od tego między Timisoarą a Aradem. Tylko drogi jakby uległy znacznemu pogorszeniu. Muzyka w radio zresztą też.

Pozostałe części reportażu:
część 1
część 2
część 3
część 4

Transalpina 2400713332521595483

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)