Loading...

Beer Geek Rage in the Maltgarden – BGM7

"Oy, ya cheeky w**ker! Got a loicense for that craft beer!?"

Jako że z racji obowiązków rodzinnych ostatnim festiwalem piwnym, jaki nawiedziłem, był Śląski Festiwal Piwa w ubiegłym lipcu, głód festiwalowy dawał mi się mocno we znaki. Tym bardziej ucieszyłem się z zaproszenia na Beer Geek Madness, bo jak już się wdrażać na nowo, to najlepiej od festiwalu piwnych dziwolągów. Co zresztą nie jest z mojej strony określeniem wartościującym. Wręcz przeciwnie, BGM to jeden z bardziej oryginalnych festiwali piwnych na rynku i za każdym razem świetnie się na nim bawię. Nie inaczej było i tym razem.

Tematem przewodnim było nowofalowe piwowarstwo angielskie. Temat, który się wręcz narzucał, na chwilę obecną bowiem angielskie browary nowofalowe przewodzą europejskiemu craftowi przynajmniej medialnie. Na BGM można się było organoleptycznie przekonać, czy jest to przewodnictwo uzasadnione.

Miejscówka pozostała bez zmian – postindustrialne, robiące wrażenie rozpadających się Zaklęte Rewiry to mocno klimatyczne miejsce, gąszcz odrapanych labiryntów oraz sal odpowiada mi bardzo. Również formułę ryczałtowej opłaty za całe wypite piwo pozostawiono, co jest kolejnym plusem, w sporej mierze bowiem niweluje problem kolejek do stoisk z piwem.

Z drugiej strony formuła „all-you-can-drink” tworzy zarazem u niektórych problem niepohamowanej niczym chęci degustacji w opór. Na szczęście ochlejtusów nie było nadmiernie dużo, choć przyznaję, że szczególnie rozczulający był widok gościa płaczącego obok kałuży swoich wymiocin w głównej sali. Jak jednak wiadomo, Marinesi swoich nie zostawiają, toteż chwilę później został odholowany przez swoich współkombatantów.

Niektórzy podnoszą, że problemem był nadmierny ścisk wewnątrz Zaklętych Rewirów. Moim zdaniem było w porządku, wąskie gardła w przejściach mi nie przeszkadzały, zresztą BGM to najbardziej koncertowy pod względem atmosfery polski festiwal piwny, jest to część jego uroku. Marzyłby mi się jednynie odsiew na bramkach chłopów, którzy mają wystarczająco dużo kasy na półtorej bańki za wstęp na festiwal, ale jednocześnie szkoda im wydać dziesięciu złotych na dezodorant. W niektórych miejscach śmierdziało jak w męskiej szatni po wu-efie we wczesnym liceum.

Mimo problemów z higieną osobistą części beer geeków nie są mi znane żadne sprowokowane przez ochronę scysje między nią a zwiedzającymi, z czym w przeszłości bywało różnie. W zależności od wyznawanej ideologii może to oznaczać, że ochrona się ucywilizowała albo też, że w Polsce w branży ochroniarskiej nadal nie ma rynku pracownika. Jakby nie było, w tej materii odnotowano chyba pewien postęp.

Bardzo dobrym posunięciem było wydzielenie namiotu na zewnątrz, ze stoiskami czterech polskich browarów, które polewały piwa jeszcze przed wpuszczeniem ludzi do środka budynku, co z pewnością trochę odciążyło ruch wewnątrz i pozwoliło na wydłużenie degustacji o kolejną godzinę.

Będąc wiernym sobie, muszę jednak parę rzeczy skrytykować. Ot na przykład wybór miejsca na imprezę jest jej błogosławieństwem i przekleństwem naraz. Zaklęte Rewiry mają zbyt małą ilość węzłów sanitarnych jak na dwa i pół tysiąca odwiedzających. Kolejki do toalet były gigantyczne, a stan toalet po krótkim czasie opłakany. Krzaki w obejściu Zaklętych Rewirów były z tego powodu systematycznie zasilane moczem. Najbardziej było mi szkoda dziewczyn, które miały siłą rzeczy ograniczone pole manewru w tym zakresie.

Ponownie był problem z niedostateczną ilością food trucków, wśród których część miała w dodatku ze sobą zbyt małą ilość jedzenia. Godzinne kolejki po żarcie chyba na stałe wpisały się w klimat festiwalu, bo na placu przed budynkiem faktycznie chyba brakuje miejsca na dodatkowe stoiska z jedzeniem. Może przynajmniej na garść toi-toiów coś by się znalazło?

Co do jakości jedzenia, jestem się w stanie wypowiedzieć tylko bardzo wybiórczo. Po burgery były zbyt długie kolejki, Kani unikam dla zasady, zaś stanowisko Stu Mostów było co prawda wyjątkowo sprawnie obsługiwane (kolejki na kilka osób, błyskawiczne wydawanie posiłków), ale za to gulasz z koziny był ledwie poprawny. Szczęściem podkład właściwy zrobiłem sobie tuż przed festiwalem, trafnie przeczuwając trudności w tym zakresie na miejscu.

Dużym minusem był brak ogólnodostępnych płuczek, co w połączeniu z wyposażeniem w zraszacze mniejszości stoisk i wspomnianymi kolejkami do toalet nie sprzyjało poprawnej degustacji. Z dwojga złego lepsze były jednak kałuże wody wokół myjek na poprzednich edycjach niż rezygnacja z nich.

Osobliwością była oprawa muzyczna festiwalu. O ile latynoskie dźwięki ubiegłorocznej edycji to nie mój klimat, o tyle muzycy poruszyli ludzi, mieli dobry kontakt z publiką i muzyka absolutnie nie przeszkadzała. W tym roku postawiono na zmanierowaną dziewczynę, która inwazyjne wycie ze sceny przeplatała wulgaryzmami i gimnazjalnymi zaczepkami. Teksty pokroju "Naje**liście się już tym g*wnem!?" ze sceny trafiały na zwięźle acz donośnie wygłaszane riposty pokroju "Sp***dalaj!" ze strony publiki. Napięcie przekroczyło dopuszczalne normy i pani zaczęła przeciągać koncert z czystej złośliwości. Nie był to może poziom nieznośności znany z grupy improwizacyjnej na WFP, ale było już naprawdę blisko. Mam w związku z tym występem dwa spostrzeżenia. Jedno, to że utwierdziłem się w przekonaniu, że muzykę Dżemu należałoby zdelegalizować w trybie pilnym, bo sprawa nagli jeszcze bardziej niż delegalizacja polskiego reggae. Drugie, to że postanowiłem zintensyfikować mój wkład w proces wychowawczy mojej córki. Bo jeśli kiedyś zachowywałaby się tak jak pani na scenie, to byłoby mi po prostu bardzo przykro.

Przechodzimy na koniec do piw, a na sam koniec do kontrowersji wokół Maltgardena. Formuła festiwalu w teorii zachęca piwowarów do odważniejszych eksperymentów, wszak mają zagwarantowaną część zbytu na swoje eksperymenty. Tym razem nie do końca znalazło to przełożenie na gotowe piwa, z których część była w zasadzie biorąc pod uwagę obecny etap rozwoju craftu w pełni zachowawcza. Co może jednak równie dobrze znaczyć, że era eksperymentów dobiega końca, bo w międzyczasie rynek widział już tyle udziwnionych piw, że ciężko jest stworzyć coś autentycznie zaskakującego.

Z mojego punktu widzenia nie jest to koniecznie minus. Piwo ma być w pierwszej linii smaczne, zaś kiedy jest zaskakujące, to często idzie to w parze z niedopasowaniem jego składowych, brakiem harmonii, czy też przedkładaniem szokowania nad smakowitość. Niemniej jednak miałem wrażenie, że poziom rodzimych piw w tym roku był ciut niższy niż rok temu. Było kilka świetnych pozycji, ale żadna w pełni nie wyrwała z butów. Poza jednym piwem, ale oszukanym. O tym jednak napiszę pod koniec.

A zacznę od cydrów. Skosztowałem jedynie dwóch, z cydrowni Pełnia. O ile Nów Espresso (z dodatkiem espresso) mi się nie kleił, o tyle Old England Cider, ze swoją łagodną kwasowością i soczystością, napełnioną po brzegi jabłkami, ale wtórnie kojarzącą się też z żelkami Haribo Tutti Frutti, był niewątpliwie bardzo przyjemny (7/10).

Piwa podzieliłem na polskie i zagraniczne oraz pogrupowałem według ocen, które ode mnie dostały. I tak jednym z dwóch najlepszych polskich piw (a zarazem zupełnie zwyczajnym) był według mnie Amok od Trzech Kumpli. Bardzo aromatyczne, bardzo cytrusowe (skórka plus miąższ), z podkreśloną goryczką, a zarazem bez pikantności (7,5/10). Równie świetnym wywarem był Never Mind The Bollocks od kontraktowca Monsters. Mojego ulubionego owocu, czyli marakuji, dodano w opór, w opór piwo nachmielono i z wyczuciem zakwaszono. Nie miałbym serca, żeby się tutaj do czegoś doczepić (7,5/10). O potężnie nachmielonym Q z AleBrowaru słyszałem głosy rozczarowania, ale zrzucam je na karb tego, że piwo nie do końca osiągnęło klasę DDH Double IPA Mosaic Simcoe, a co dopiero Citra Galaxy. Ale jest to moim zdaniem świetna pozycja, soczysta i bardzo gładka, pełna żółtych owoców z dodatkiem melona i żywicy oraz ze stonowaną ale jednak obecną goryczką (7,5/10). Piwem polewanym dodatkowo, z puszki, było Hazy Disco od Pinty. Piwo gładkie, wręcz trochę puszyste, głównie cytrusowe z dodatkiem nut żywicznych. Delikatnie granulatowe w stopniu, który mi nie przeszkadzał, no i opatrzone dość wyraźną jak na podstyl goryczką. Soczyste i charakterne (7,5/10).

Szato de Semlin od Czarnej Owcy łączyło bardzo intensywną jabłkowość calvadosa (bardziej w aromacie) z moszczem gronowym (bardziej w smaku). Bardzo owocowe i bardzo przyjemne piwo, mimo że nie należy się w jego przypadku nastawiać na wyraźne nuty drewnopochodne (7/10). Na tym samym poziomie było Coś Dziwnego od Artezana. Trochę wiśni, więcej chmielu iż się spodziewałem szczególnie w smaku, subtelna kwaskowość – bardzo dobrze się to piło (7/10). Kolejnym piwem BA w tym zestawieniu jest Triple Roy od Brovcy. Oszczędnie przyprawowy, a za to mocno owocowy tripel, pełen nut jabłka, gruszki czy białego grona, z bourbonowo-kokosową kremowością uszlachetniającą finisz. Bardzo dobre, z dobrze ukrytym alkoholem i pomysłowo wkomponowaną beczką. Z miłą chęcią sięgnę po nie po raz kolejny (7/10).  Pozytywnie zaskoczył Birbant, którego Rage był słodko-kwaskowy, soczyście malinowy, cielisty i pestkowy. Bardzo dobre, deserowe piwo, w którym nie przeszkadzała mi w zasadzie żadna wyczuwalność beczki po whisky, w której leżakowało (7/10).

Laureat głosowania zagranicznych piwowarów, czyli Funky Fluid BGM Sour IPA to solidna pozycja. Nachmielone w opór (białe cytrusy, karambola, trochę zielonej cebulki), umiarkowanie soczyste, lekko goryczkowe i umiarkowanie kwaskowe piwo (6,5/10). Grape ale starzony w beczce po chardonnay od Widawy wyszedł w moim odczuciu jak taki mocno owocowy, nieprzyprawowy tripel. Czyli owocowy po belgijsku. I tak mamy w Le polonais c’t’une joke sporo białego grona, moreli, żółtego jabłka oraz inych żółtych owoców, praktycznie bez interferencji drewna. Dobre piwo (6,5/10). Hot or Not od Szpunta był jednym z bardziej udziwnionych piw tej edycji. Lekko podkreślone pieczenie ostrych papryczek (dla mnie na granicy jeśli chodzi o piwo), z herbaciano-liściastym bukietem uzupełnionym o wiejskie, wędzone, omal boczkowe nuty. To działa (6,5/10). Acid Rave od Absztyfikanta łączyło pikantno-kwaskowo-mineralny aromat z bardziej cytrynowo-limonkowym smakiem. Mimo kwaskowości miało trochę odczuwalnej pełni, było też lekko pikantne w smaku. Dobre (6,5/10). Wydawało się, że Rage Against the Brexit jest skazany na porażkę, ale Brokreacji udało się połączyć new englanda z islayowo-torfowymi nutami, osiągając całkiem zgrabny efekt. Galaretkowe owoce były w nim poprzekładane delikatnym, wręcz trochę śliwkowym torfem. Dziwne, ale jak najbardziej strawne (6,5/10).

W kontekście całego dorobku polskiego craftu nie rozczarowała Racha. W kontekście innych wymrażarek od SzałuPiw jednak tak. Wymrożenie DDH IPA odjęło od DDH jedno „D”, a za to dodało alkohol. Ten nie był wprawdzie jak na 15% nadmiernie odczuwalny, był jednak obecny. Z kolei intensywność nachmielenia ustępowała wielu piwom z tym oznaczeniem. Było w miarę soczyste, ale jedynie niezłe (6/10). Ciekawie wypadł Marquis Bourbon BA od Kingpina. Ciekawie, co nie znaczy że był w pełni udany. Piwo było gęste i słodkie, a zarazem mocno złożone. Aldehyd octowy, pumpernikiel, wiśnie, przyciemniony miód, przyprawkowość najbliższa chyba cynamonowi – brakowało bourbonu, a połączenie nut było tyleż zaskakujące, co osobliwe. No i piwo chyba było za młode (5,5/10).

Salamander Lemon Blueberry Muffin Ale Nitro to typowo cukierniczy wyrób pod względem bukietu, a ja za takowymi rzadko kiedy przepadam. Wyraźnie borówkowy szczególnie w finiszu, z lekką cytrusowo-anyżową nutką, podszyty a la ciasteczkową słodowością. Mało słodyczy i lekkość ciała trochę ratowały tutaj sytuację, ale odebrałem to piwo jako raczej rozklekotane, nie stanowiące spójnej całości (5/10). Nie do końca udanie moim zdaniem wyszedł też Profesor Laktator od Pinty. Paloność i gorzka czekolada w połączeniu z nie tyle mlecznością, co kremową śmietankowością to całkiem zgrabny pomysł. Gorzej, że w smaku piwo było cierpko-pikantne od alkoholu (5/10). Poziomu moim zdaniem nie zdołała utrzymać seria Sokowirówek z Browaru Zakładowego. Turbo Sokowirówka była rzecz jasna malinowa, czy też w rozszerzony sposób czerwono-owocowa, jednocześnie jednak w smaku podszyta spodem od ciasta i popcornem, no i mniej soczysta w smaku od poprzedniczek mimo „turbo” w nazwie (5/10). Cieżko mi ocenić Krańcówkę Na Kurczakach od Piwoteki. Podawana na gorąco z gara z kogutem w środku, była słodkim, słodowym, przybrązowionym rosołem, w którym pływały podejrzanie wyglądające kulki i grudki. To, co się lało z kranu z kolei to był mało ekscytujący, delikatnie słodowy, mocno owocowy (truskawki), mało gorzki trunek wyzbyty smaku koguta. Fajny pomysł z cock ejlem, ale nie jest to raczej doświadczenie, które chciałbym powtórzyć (5/10).

Powtórzyć z pewnością nie chciałbym Surdutu Splendoru od Harpaganów. Pomysł odfermentowania jasnego piwa do zera, w sytuacji w której końcowe natężenie alkoholu dochodzi do 14% jest dość osobliwy. I tak jak w bukiecie piwo jest mocno cytrusowe, czy wręcz cukierkowo cytrusowe, bo przypomina rozpuszczone pomarańczowe i cytrynowe cukierki podszyte subtelną ziołowością, tak jednak szczególnie po przełknięciu cierpkość alkoholu utrzymuje się w gardle przez dobre kilka minut (4,5/10). Sensu nie widzę również w piwie Squat od Czterech Ścian. Tymbarkowe połaczenie mięty z jabłkiem i delikatnym kwaskiem na poziomie konceptualnym jest ciekawe, niestety jednak jest to jedno z wielu piw z dodatkiem owoców, które w moim odczuciu wypadły ewidentnie lateksowo (4,5/10). Insomnia od Palatum zapowiadała się ciekawie, tymczasem bourbonu nie wyczułem, kawa była niefasolowa (to dobrze, rzecz jasna), całość jednak trąciła mi zielonym jabłkiem i była cierpkawa (4/10). Na podobnym, słabym poziomie wypadło Nimasoku od Dwóch Braci. Cytrusy i imbir w aromacie na plus, pikantne wasabi w smaku na plus, ale wielki minus za przykrywającą wszystko siarkę (4/10).

Przechodzimy do piw zagranicznych, spośród których największe wrażenie zrobiło na mnie nie piwo angielskie, tylko irlandzkie. Surrender To The Void z browaru Whiplash to cytrusowe, soczyste, miękkie, tropikalne, wyzbyte pikantności, rewelacyjnie pijalne piwo (8/10). Bardzo pozytywnie zaskoczył Northern Monk, którego Patrons Project 15.01 Blues Run The Game to mimo kwaskowości gładkie i aromatyczne piwo, chmielowe, z dodatkiem borówek na umiarkowanym poziomie wyczuwalności, miękkie i zbalansowane. W tym piwie nawet delikatna siarka mi nie przeszkadzała, jest świetne (7,5/10). Wyróżnienie dostaje też Northern Coalsack z Wander Beyond – dość głęboki, delikatnie łychowy, mleczno-czekoladowy, subtelnie kwaskowy, przyjemnie klepkowy mild, który przy grzejącym efekcie alkoholu okazał się być wzorowo degustacyjny (7,5/10). Nie rozczarował Wylam, którego Dank Marvin to soczysty, przejrzały tropik z przewodnią rolą ananasa i subtelną różaną nutką w finiszu (7,5/10).

Wylam zreszta generalnie pokazał się od dobrej strony. Final Pulse nabrało wskutek dodania płatków owsianych i pszenicy omal laktozowej gładkości, poza tym było soczyście cytrusowe i tropikalne (7/10). Bardzo fajna była tez Pupa od Vibrant Forest – silnie nachmielona, cytrusowo-tropikalnoowocowa, delikatnie różana w finiszu, dość wytrawna (7/10). Pozytywnie zaskoczył browar North, którego Triple Fruited Gose to kwaskowy, dość soczysty, gęstawy jak na kwasa ale wciąż rześki kefir z czerwonymi owocami (7/10). Nie mam też zarzutów względem Don’t Sweat The Technique z browaru Barrier – soczyste, wręcz trochę puszyste, owocowe, średnio gorzkie piwo, smakujące lżej niż 7,2% alko sugeruje (7/10). Cloudwater A•W18 Brewed All Season DIPA było soczyste, cytrusowe (grejpfrut), owocowe, z lekką wytrawnością w finiszu dla balansu. Bardzo smaczne (7/10). Track High Tide odróżniało się wśród korowodu bardzo udanych, ale i bardzo podobnych do siebie piw subtelną siarką, poza tym było w prosty i efektowny sposób cytrusowe, rześkie, intensywnie nachmielone (7/10). Honour od Northern Monka w smaku był słodko-gorzki, owocowy (ananas), w aromacie bardziej cytrusowy z anyżową nutką wpadającą wręcz w lukrecję. Fajnie, że się choć trochę wyróżniał (7/10).

For The Purpose Of Clarity z Wylama łączył cytrusy z zieloną cebulką i piekącą granulatowością, której po pozytywnej stronie przeciwstawiał rześkość. Generalnie dobre, choć wymienialne (6,5/10). Tak samo wymienialne było Dibiase z browaru Barrier – rześkie, cytrusowe, trochę zielono-cebulkowe (6,5/10).

Zdarzały się wśród piw zagranicznych piwa średnie bądź kiepskie. Ot, Chubbles z Cloudwatera – cytrusy, trochę tropików, zielona cebulka, trawa, cukrowość – można pić, ale nie jest to nic szczególnego (5/10). Chwalony Finback BQE Chestnut Vanilla był piwem gęstym, cukrowym, pumperniklowym, mocarnie słodowym, ale i nieprzyjemnie cierpkim od alkoholu (4/10). Two Minutes To Flame Out z Weird Beard łączyło trochę chmielu ze sporą dawką cierpkości i zielonego jabłka (3,5/10). Z kolei Of Foam and Fury z irlandzkiego Galway Bay łączyło większość najgorszych cech nieudanych ipek, czyli alkoholowość, cierpkość i granulatowość. Było też cytrusowe, ale nadawało się tylko do wylania (2,5/10).

Na koniec muszę wtrącić swoje zdanie o wielkim wygranym tej edycji BGM, czyli Maltgarden, aka Millrock 2.0. Andrzej Miller dostał od sceny piwnej ogromny kredyt zaufania dla swojego nowego projektu, częściowo dlatego, że jest klasowym piwowarem, częściowo wskutek nieumiejętnej polityki pijarowej Rockmilla, która przyczyniła się do fali obrzucania oryginalnego browaru Andrzeja słownymi fekaliami na internetach. Nawiasem mówięc, o konflikcie na linii Rockmill vs. Andrzej Miller i Łukasz Rokicki nie wypowiadałem się i nie zamierzam się raczej publicznie wypowiadać, od początku bowiem funkcjonuje narracja oparta na jednostronnym przekazie, zaś ja mam cały czas wrażenie, że za mało wiem o tej sprawie, żeby się wypowiadać bez krzywdzenia którejś ze stron.

Wracając jednak do Maltgarden, to na BGM zaprezentował się podwójną premierą. Kwas Wild Side Of Yeast był moim zdaniem nieudany, nie zamierzam się jednak w tym miejscu nad nim rozwodzić. Jeszcze bardziej problematyczny okazał się jednak coffee RIS I’m Your Barista. Widok baristy zaparzającego na stoisku Maltgardena espresso, które potem strzykawkami ładowano do piwa, był ciekawy, nie powiem. I to piwo wzbogacone o espresso było najlepszą polską pozycją, jaką tego dnia wypiłem. Cielistą, gęstą, słodką, gładką, wypełnioną po brzegi rewelacyjną kawą (8/10). Szkopuł w tym, że poza kawą właściwie niczego nie było czuć. Przytomny Typ z Piwolucji kazał sobie więc nalać to samo piwo w wersji saute. I już przy pierwszym niuchu rozjaśniło się, dlaczego piwo było wzbogacane o espresso. Marketingowy gimmick czy nie, to piwo bez dodanego espresso było doskonale nijakie. Owszem, cieliste, gęste i gładkie – jeśli chodzi o odczucie w ustach, to ciężko mieć jakikolwiek zarzut. Ale bukiet? Poza słabymi nutami cukrowymi, delikatną ciemną słodowością i może echem ciemnego pieczywa nie było czuć nic. Dlatego też tak fajnie w tym piwie zaistniało espresso ze strzykawki. W wersji saute miało bowiem gęstą bazę, którą dopiero espresso wypełniło sensowną treścią. Bez espresso treści było brak i tylko tak zwany mouthfeel, jako rzekłem wzorowo dopracowany, ratował całość przed otchłanią pełnego rozczarowania (4,5/10).

Nasuwają się dwie kwestie. Pierwsza – nagrodę publiczności, czyli Beer Geek Choice, wygrało piwo w formie koktajlu, piwo dosterydowane ad hoc. To jest sytuacja porównywalna do tej, w której na festiwalu browar dolewałby do kwasa sok, przepuścił apę przez randalla, bądź dosypywał do neipki jeden z tych magicznych amerykańskich proszków. Można, jasne że tak. Ale w celu zamaskowania niedociągnięć piwa bazowego? I w dodatku takie piwo wygrywa konkurs publiczności? Mnie by było jako twórcy wprost mówiąc chyba głupio.

Druga rzecz, to bardziej fundamentalna kwestia dotycząca techniki warzenia. Otóż wiele zostało powiedziane bądź napisane o dodawaniu kawy do piwa. Że nie jest to prosty temat, że można dodać całe ziarno, ześrutowane ziarno, gotowe espresso, można dodać już w trakcie gotowania, można dodać na leżak, i tak nie ma gwarancji, że piwo nie będzie waliło strączkowcami jak wojskowa fasolka po bretońsku, a nawet jak nie, to może pachnieć kaparami, papryką bądź innym ustrojstwem, którego w piwie mieć nie chcemy. I oto Maltgarden pokazał, że najbardziej optymalnym momentem do dodania kawy do piwa jest infuzja gotowego produktu szotem espresso zaraz po nalaniu do szkła.

I to jest cenna nauka. Czekam na kombi-paki w sklepach specjalistycznych pod tytułem piwo plus kawa, ze strzykawką wypełnioną espresso, przyklejoną niedbale do butelki imperialnego stouta pomarszczoną taśmą klejącą. W markecie wódka z colą albo gin z tonikiem, a w sklepie specjalistycznym RIS ze strzykawką. Zawsze to lepiej niż denaturat z chlebem.

Jakie jeszcze nauki płyną z tegorocznej edycji Beer Geek Madness? Ot na przykład, że piwne eksperymenty wzbudzają tylko śladowe zainteresowanie w porównaniu do ubiegłych lat. Że te wszystkie (post?)nowofalowe ipki, te wszelkiej maści DDH new englandy potrafią być bardzo udane, jak się piwowar przyłoży to nawet nie są ani cebulowe ani piekące, ale jednak są na jedno kopyto i po spróbowaniu którejś z rzędu człowiek ma już serdecznie dość i najchętniej to by się napił dry stouta, pszenicy albo pilsa. A przynajmniej ja tak mam. No i bardzo istotna nauka, a raczej utrwalenie jednego z uniwersalnych praw Wszechświata:
Dżem.
Jest.
Okropny.

Ale i tak za rok się znowu wybieram. Nawet jak będą grali Dżem.

Zaklęte Rewiry 3345819513378862476

Prześlij komentarz

  1. W porównaniu do wywarów Equilibrium serwowanych w Krakowie tutaj dla mnie jakiejś takiej jednoznacznej petardy nie było. Choć o dziwo w drodze powrotnej z festiwalu okazało się, ze z kolegami mieliśmy podobne zdanie co do piwa, które nam najbardziej smakowało - Tropical Storm Widawy oraz Hazy Disco Pinty. Fakt, że akurat wszyscy trzej nie jesteśmy zwolennikami piw-mocarzy, piw z dodatkami czy "barrel-ejdży" a tych było sporo, więc nasz wybór ograniczony był do +/- połowy "repertuaru. Ps. Dżem jest spoko :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W zasadzie to chyba zazdroszczę. Gdybym miał zawężony zakres jak Wy, to bym skosztował wszystkiego, co chciałem ;)

      Usuń

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)