Loading...

Żeby tak zepsuć, to trzeba się postarać. Śląski Festiwal Piwa 2018 + dyzgustacja piw browaru Koreb

Katowice, środek lata. Główny rynek miasta, bodaj największy pieszy oraz tramwajowy węzeł komunikacyjny, przez który przewija się codziennie tysiące osób. Kilkaset metrów obok dworzec wraz z galerią handlową, wydatnie zwiększający zagęszczenie ludzi w ścisłym centrum. Trwa mundial, a strefa kibica zapewnia dodatkowy dopływ co najmniej tysiąca potencjalnych konsumentów codziennie po dwa razy na rynek. I pośrodku tego wszystkiego, na rynku, po sąsiedzku ze strefą kibica, Śląski Festiwal Piwny. Kilkunastu wystawców piwnych oraz kilka food trucków. Darmowy wstęp, dużo miejsc do siedzenia, przyjazne ceny. Imprezy towarzyszące w promieniu od stu do dwustu metrów – festiwal zespołów studenckich na otwartej scenie, a w niedzielę dodatkowo pokaz akrobatów. To brzmi jak impreza-samograj, nieprawdaż? Event skazany na sukces. Trzeba się wyjątkowo mocno postarać, żeby w takich okolicznościach nie wypalił.

A jednak – dla zwiedzających było w sam raz, dla wystawców słabo. Z rozmów z niektórymi z tych ostatnich – "Może wyjdziemy na zero, ale chcemy wynegocjować obniżkę opłaty stanowiskowej." "W takim tempie, to nawet na zero nie wyjdziemy." "Dramat."

na pierwszym planie opustoszała po meczu strefa kibica, z tyłu teren festiwalowy
W niedzielne popołudnie, stojąc w kolejce po frytki, obejrzałem się za siebie i zastałem widok wręcz pocztówkowy. Jarmarczny wodzirej o charyzmie i błyskotliwości Strasburgera w rogu terenu festiwalowego puszcza muzykę od sasa do lasa, przeplatając ją nieistotnymi anegdotami. Obok stoisko z gorzałkami, po sąsiedzku rozklekotany namiot browaru Koreb z niedomykającą się lodówką, wyglądającą, jakby ją dopiero co ze śmietniska wytargali i ladą, na której umieszczono pięciolitrowy baniak z jakimś czerwonym syropem. Niemalże zero ludzi, akurat przechodził jakiś młodzieniec z wytatuowaną głową. I jeszcze żul w wyświechtanej bluzie Slipknota, którego wyraz twarzy zastygł w połowie drogi między znudzeniem a irytacją.

Beznadzieja tego widoku była lustrzanym odbiciem bezradności wystawców. Jedyną osobą, która miała powody do zadowolenia, był organizator, co jakiś czas przechadzający się pomiędzy stoiskami i próbujący dodać animuszu właścicielom stoisk, dzięki którym jest o kolejne tysiące do przodu. Świetny festiwal, sporo ludzi, no świetnie świetnie.

Nie, dla wystawców nie był to świetny festiwal. Ludzi było mało, obroty były niskie, a poza splotem okoliczności, do którego zaraz powrócę, to organizator dał w tym wszystkim ciała najbardziej. No bo wyobraźcie sobie festiwal piwny, ogłoszony na kilka miesięcy przed terminem odbycia się. Ogłoszony i pozostawiony na pastwę losu. Zero promocji, zero aktywności w mediach społecznościowych, zero komunikacji między organizatorem a browarami – maile od wystawców pozostają bez odpowiedzi. Ludzie dopytują się na profilu FB przedsięwzięcia, czy festiwal w ogóle się odbędzie. I nic, głucha cisza.

Wtem, na tydzień (!) przed eventem, profil wydarzenia na FB zostaje odmrożony, organizator podaje listę wystawców, zapewnia, że festiwal się odbędzie, tłumaczy brak aktywności przedłużającymi się pertraktacjami z miastem. Kilka plakatów ląduje w różnych miejscach na mieście, na FB zostaje wystawiona dosłownie garść wpisów. I tyle. Promocja odbębniona, można przejść do kasowania opłat stanowiskowych oraz dotacji z miasta, licząc na to, że jakoś się uda. No ale niestety – tak to nie działa i może być problem, żeby namówić wystawców na do udziału w następnej edycji.

Tak jak sam festiwal nie został rozpromowany prawie wcale, tak wspomniany Festiwal Kapel Studenckich nie był chyba promowany w ogóle. W rezultacie odbywające się w przerwach między meczami koncerty na umieszczonej obok strefy kibica scenie nie można było nazwać nawet graniem do kotleta. Brakowało bowiem ludzi jedzących kotlety, a plac przed sceną świecił pustką. Mimo że poziom muzyczny był zaskakująco porządny, przynajmniej to, na co się załapałem (coś z trąbkami, jakiś (wood)stockowy numetal i polska wersja Jefferson Airplane). Nic w moim klimacie, ale dobrze zagrane. Na tejże scenie produkował się również co jakiś czas wspomniany strasburgerowy wodzirej, przy czym miałem wrażenie, że nawet na wiejskim festynie z okazji wykopków prawdopodobnie wzbudziłby zażenowanie u podpitych Januszy.

Zainteresowanie wzbudziła strefa kibica, w której na ogromnym telebimie wyświetlane były mecze, tyle że nie przełożyło się to kompletnie na ruch na terenie festiwalowym, położonym dosłownie po sąsiedzku. Oglądający mecze ludzie bardziej byli zainteresowani przyniesionymi z Żabki Harnasiami, ewentualnie koncerniakami i Tichauerami sprzedawanymi w samej strefie, niż ofertą craftowców stojących zaraz obok. Po meczach zaś strefa kibica błyskawicznie pustoszała. Ludzie nie przenosili się na Festiwal, tylko w inne miejsca. Efektu synergii nie było.

Inną kwestią była pogoda. Festiwal trafił akurat na apogeum tymczasowego oziębienia w południowej Polsce i temperatury nie przekraczały 16-17 stopni. Z drugiej strony przez większość czasu nie padało, a w sobotę i piątek popołudniem świeciło słońce, więc można było się nawet rozpłaszczyć. Innymi słowy – dramatu pod tym względem nie było.

Warto również wspomnieć o odbywającym się w tym samym terminie festiwalu Tauron New Music, który przyciągnął całe rzesze młodych ludzi, którzy mogliby być również zainteresowani festiwalem piwnym, a którzy mają na tyle wolnych funduszy na rozrywkę, że craftowe piwo nie jest dla nich luksusem równoznacznym z wyrzeczeniem. Sam kilku takich znam. Nałożenie się tych terminów na siebie z pewnością przyczyniło się do frekwencyjnej klapy na katowickim rynku.

Z tego wszystkiego płyną bardzo proste wnioski – atrakcyjna miejscówka dla festiwalu piwnego w połączeniu ze względnie atrakcyjną ofertą piwną nie wystarczają do zapewnienia takiemu wydarzeniu należytej frekwencji. Kluczowa dla sukcesu jest promocja, której w przypadku Śląskiego Festiwalu Piwa niemalże nie było wcale. W rezultacie większość miejscowych znajomych kompletnie nie miała pojęcia o tym, że taki festiwal w ogóle ma się odbyć. Tak jak we Wrocławiu na stadion jechały całe rodziny, tak tutaj ludzie przypadkowi w większości nawet nie zaglądali na teren festiwalowy.

Oczywiście flauta frekwencyjna to minus dla organizatorów, ale plus dla zwiedzających. Kolejek w zasadzie nie było wcale, nie było w żadnym momencie problemu ze znalezieniem miejsca do siedzenia, a umieszczone nieopodal publiczne szalety nie były nigdy przepełnione. A jako że na festiwale jeżdżę dla towarzystwa, a towarzystwo dopisało, to z mojego punktu widzenia było bardzo fajnie. Przy czym trzeba mieć na uwadze, że nie przeszkadzał mi festynowy charakter wydarzenia, co jest już kwestią gustu.

Przeszkadzał natomiast wybór jedzenia. Oliwki były smaczne, ale drogie, zapiekanki gorsze niż to, co można dostać nieopodal w zapiekarniach stacjonarnych, makaron słaby, a frytki to frytki. Jedynie w Grill Mobilu można było naprawdę dobrze zjeść (Lawasz i Ostry Baran bardzo mi przypadły do gustu). Poza tym przeszkadzała mi przegrana Argentyny w sobotnim meczu, no ale wspaniałomyślnie nie obarczę w tym wypadku winą organizatora. Przejrzysty układ stoisk oraz ich ograniczona liczba pozwoliły na wstępne odrzucenie tych mniej ciekawych i skupienie się na lepszych.

U Szpunta bardzo mi podszedł Sourness Pigwa. Dość soczyste, lekko jogurtowe, niespodziewanie gładkie, z umiarkowanym kwasem. Zbalansowane, rześkie, dobrze wchodzi (7/10). Zakosztowałem Rampusaka z czeskiej Dobruski, w którym po zapachu można było od razu wyczuć, skąd pochodzi. Przy okazji – zasłyszałem, że czescy sędziowie piwni nie określają diacetylu mianem aromatu zjełczałego masła, tylko margaryny. Opcją pośrednią byłby masmix. APA z Dobruski jest tylko delikatnie muśnięta masłem, w bukiecie przewijają się owoce nie tylko pochodzenia chmielowego, zaś goryczka to obchodząca się z gardłem bez litości łodyga. Co ciekawe, mimo że piwo w zasadzie z technicznego punktu widzenia trąciło myszką, to piło się je jednak nieźle (6/10). Wyróżnienia należą się dla Diobliny z Piekarni Piwa, Hamerykańskiego Drimu z ReCraftu oraz Flanders Roselaare z Łańcuta (lanego na stoisku Białej Małpy), który – takie mam wrażenie – stał się w ciągu ostatnich tygodni wyraźniej octowy.

Najczęściej nawiedzanym przeze mnie stoiskiem w trakcie tych trzech dni był namiot chorzowskiego Redenu. Wyczarowana znienacka kilkunastomiesięczna beczka Kosmodromu potwierdziła opinie o jednym z najlepszych krajowych RISów. Czekolada, wędzone śliwki, wiśnie, subtelna wanilia, słodycz. Głębia i balans (7,5/10). Nie zrobiły na mnie tak dobrego wrażenia Podwójne Szombierki, czyli FES z kawą. Kawa (w postaci świeżego ziarna, tylko lekko fasolkowa) zdominowała to piwo, które jest dość wytrawne, o stosunkowo niskim odczuciu pełni, z częściowo paloną, cierpka goryczką (6/10). Stacja Rudy to fajny mild ale. Sporo suszu owocowego z przewodnią rolą śliwki, delikatna czekolada studencka. Lekkie i zwiewne piwo (6,5/10). Świetnym kwasem jest Czarna Porzeczka. Soczystym do bólu, z lekką jogurtową domieszką, mocno kwaśnym, wzorowo rześkim, profesjonalnie wykonanym (7,5/10).

Najlepszym piwem na festiwalu był z kolei Pils z Redenu. Inne chmiele niż ostatnim razem (tym razem czeskie), ale jest to nadal obok łańcutowych najlepszy polski pils i jeden z trzech najlepszych, jakie piłem w moim życiu. Wracałem po niego nieraz, bo to jest piękne piwo.

................

Żeby jednak nie było tak różowo, w sobotę wpadłem na pomysł panelu degustacyjnego piw z browaru Koreb. No bo skoro w Poznaniu dwa lata temu był panel Ediego, to trzeba było sprawdzić, co słychać u głównego konkurenta o miano najgorszego browaru w Polsce. Szybka ściepa po dyszkę w pięć osób i udaliśmy się z butelczynami do namiotu Browariatu raczyć się tymi frykasami. Koniec końców dołączyło do nas jeszcze kilka osób (tak bardzo popularny i nietuzinkowy jest to browar), ale nawet przy tylu degustujących i tak 2/3 piwa poszło w kanał, więc mogliśmy do tej dyzgustacji zaprosić spokojnie dwa razy więcej osób.

ad rem:

Łaskie Żywe – warzywa, zboże, nuty bimbrowo-owocowe, trochę ściery. Skwaśniały syf, szkoda opakowania na takie coś (1/10).

Łaskie American IPA – nie jestem pewien co do obecności jakiegokolwiek nowofalowego chmielu, natomiast piwo tak potężnie dawało najtańszym syntetycznym aromatem pomarańczowym rodem z galaretek pomarańczowych za 400zł w roku 1992, że podejrzewam inspirację Omnipollo. Na miarę możliwości Koreba, of korz, takie Korebollo. Poza tym karmel i trochę masełka. Piwo bardziej sztuczne od Reddsa (2/10).

Łaskie – zboże, maślanka, kukurydza, gotowane warzywa, mokra ściera. W posmaku wszystkie poprzednie wady łamane niezbyt dyskretną nutką kartonu. Produkt chorej fantazji pomocnika pomocnika piwowara (1/10).

Miodowe Tradycyjne – w aromacie najtańsze landrynki-karmelki oraz duże ilości zielonego jabłka. Smakuje jak rozpuszczony lizak landrynkowy zmieszany z wodą. Tylko wody szkoda (1/10).

Mocne – wręcz cydrowe ilości zielonego jabłka, seler, trochę zboża, w smaku dodatkowo mocny karton. Goryczki brak. Tu się ktoś mocno postarał (0,5/10).

Herbowe Korzenne – wyobraźcie sobie najtańsze pierniki z owocowym nadzieniem. Jedzone razem z kartonowym opakowaniem. A to i tak najlepsze piwo z nich wszystkich (2/10).

Na koniec opisu zostawiłem sobie dno absolutne, czyli Łaskie Pszeniczne – tutaj raczej drożdży dedykowanych do stylu nie użyto. Uzyskano godną odnotowania wiązankę nut niepożądanych. Maślanka, warzywa, drożdże, najgorsza na świecie landryna, no i jeszcze karton. Wszystkie Koreby były okrutne, ale ten jako jedyny z nich miał taką konfigurację wad pod względem ich natężenia, że brzydziłem się go wziąć do ust. To piwo jest tak złe, że powinno się je wystawiać w galeriach sztuki nowoczesnej (0/10).

Z resztek zrobiliśmy 2,5 litra blendu, który wylądował w koszu na śmieci, którym specjalnie w tym celu podjechał Prezes Katowickiego Projektu Piwnego. Bo jak Koreb umiera to normalnie śmieciarka przyjeżdża.

Przyjeżdża, po czym odjeżdża, wiec można się zająć czymś przyjemniejszym na stanowisku Browariatu. Ot choćby Founders Dankwood, imperialnym redem leżakowanym w beczce po bourbonie, którego bardzo polecam. Ale o tym napiszę innym razem.

Wszystkim natomiast polecam piwa z browaru Koreb. Przestaną tak narzekać na polski krafcik. A producenci mogą się śmiało wystawiać na Śląskim Festiwalu Piwa. O ile nic się nie zmieni, to przestaną narzekać na pozostałe polskie festiwale craftowe.

Śląski Festiwal Piwa 8844720381698137497

Prześlij komentarz

  1. Przepięknie pojechane po Korebie, Milordzie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sami się podkładają, szkoda nie pojechać ;)

      Usuń
  2. Co do Argentyny - ja też miałem złamane serce. Co do reklamy - mieszkam na GŚ, pracuję w Katowicach ... i w ogóle nie słyszałem o tym festiwalu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No więc właśnie - gdyby nie osoby, które się tematem zawczasu zainteresowały i zaciągnęły na festiwal swoich znajomych, nie mających kompletnie pojęcia o tym wydarzeniu (w moim wypadku 6 dodatkowych osób), to na miejscu byłoby jeszcze z dwa razy mniej zwiedzających. Promocja prima sort...

      Usuń
  3. Żałuję jakby trochę mniej, że miałem anginę, choć może po degustacji "Korebowych" pyszności moje virusy by wymiękły i sobie poszły?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że niektóre potrafiłyby przetkać niejedną rurę kanalizacyjną, więc kto wie ;)

      Usuń

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)