Sącząc piwo w Nowym Sączu
https://thebeervault.blogspot.com/2019/04/saczac-piwo-w-nowym-saczu.html
W okolicy Nowego Sącza byłem raz w życiu. Było to kilkanaście lat temu, na początku studiów. Pojechaliśmy ze znajomymi z Krakowa do domku w górach, po drodze zaliczyliśmy jazdę na pace z zawrotną prędkością z jakimś kompletnie nawalonym miejscowym staruchem za kierownicą, potem poszliśmy na osiemnastkę jakiegoś górala w domu w szczerym polu, jedliśmy barana z rusztu nad ogniskiem i ewakuowaliśmy się w momencie, kiedy miejscowe patusy w miarę konsumpcji napojów wyskokowych wkręciły sobie wyskokową korbę, a krótko później obecny na imprezie recydywista na przepustce zadźgał gościa, który w przerwie w dorabianiu się na zachodzie przyjechał odwiedzić rodzinę. Takie są moje wspomnienia z Nowym Sączem. A nie, zaraz, to była Limanowa. No ale to przecież prawie to samo. He, he.
Co mnie miało czekać w Nowym Sączu? Według Ani nic fajnego, bo miasto brzydkie, a na dodatek niezbyt bezpieczne, bo pełno skinheadów. Tak słyszała od koleżanki, ale dawno temu. Prowokacyjnie ubrałem się w czerwoną koszulkę i czarne gacie, żeby trochę potrollować na modłę anarchosyndykalistyczną (ideologia całkowicie mi obca, ale trollowanie jest mi bliskie), ale okazało się, że wieści o Nowym Sączu są już mocno przestarzałe, bo skinheadów żadnych nie spotkałem. W ogóle to jak byłem we wczesnej podstawówce, to często myliłem Nowy Sącz z Nowym Targiem. Niesłusznie, bo Nowy Sącz jest jednak dużo ładniejszy od Nowego Targu. Nie jest to żaden wyczyn, jako że Nowy Targ jest brzydki jak kupa, no ale jednak.
Z Nowego Sącza nie widać wprawdzie Tatr, ale miasto jest ciekawie położone, w miejscu łączenia się Kamienicy z Dunajcem, otoczone pagórkami, ze starówką umiejscowioną na lekkim wzniesieniu. To, co szumnie nazywa się zamkiem, robi wprawdzie jeszcze mniejsze wrażenie od zamku w Oświęcimiu, a kamienice w ścisłym centrum mimo swojego potencjału mają jednak często mocno odrapane fasady, ale za to rynek – największy w Małopolsce po krakowskim – jest naprawdę ładny. Jest też klimatyczny, mimo że mieszczą się przy nim chyba aż 3 kebaby, w tym restauracja o nazwie „Kebap”, która serwuje kebaby. Przy okazji władze miejskie postanowiły chyba wykorzystać mem pt. "the most ambitious crossover event in history" i w ramach działalności kulturalnej zaplanowały między innymi „dzień estońsko-spiski” oraz dzień „tajlandzko-słowacko-żywiecki”. Nie wiadomo, co ma piernik do wiatraka vel Janosik do zupy tom yam, ale ufam, że władze Nowego Sącza wiedzą.
Z rynku można się od razu udać na ulicę Lwowską, która łączy starówkę z centralnym punktem piwnym w mieście. Lwowska to aleja flankowana niskimi budynkami, w których mieszczą się biznesy. A raczej biznesiki. Malutkie punkty usługowe, sklepiki, obskurny sex shop w budzie z zaciekami, spożywczak Społemu (nie pamiętam, kiedy i gdzie ostatni raz takowy widziałem), a nawet rzemieślnicy w rodzaju krawca czy kaletnika. To wszystko, co w większych miastach zostało wessane przez galerie handlowe i wtłoczone w sztywne ramy międzynarodowych sieciówek, tutaj ma się jeszcze dobrze. Pamiętam, jak mnie taki widok podniósł na duchu kilka lat temu w Przemyślu, ale również w malezyjskim Penangu – jestem fanem takich mikro- i nanoprzedsiębiorstw. Nawet jeśli ich estetyka oraz estetyka budynków, w których urzędują, to jeden wielki dramat.
Bo i jest to dramat. Miejscami miałem wrażenie, że architekci prześcigali się między sobą, kto stworzy największego architektonicznego potworka, a wykończenie z połuszczonej blachy falistej oraz graficiarze dopełnili resztę. W takiej sytuacji jednym z najbardziej estetycznie dopracowanych budynków w centrum (poza starówką) jest galeria handlowa Trzy Korony, co rzecz jasna nie najlepiej świadczy o mieście jako całości.
W tejże galerii mieści się browar Trzy Korony, znany z dwóch przyczyn. Pierwsza jest ta, że to właśnie tutaj pierwsze (nie do końca udane) kroki stawiał słynny kontraktowiec Trzech Kumpli. Druga, to że pierwotnie był to browar sieciówki Bierhalle. Inwestor szybko się wycofał z przedsięwzięcia, ale browar zyskał nowego właściciela i funkcjonuje po dziś dzień.
Po wnętrzu widać, że zainwestowano w lokal bajońskie sumy pieniędzy. Pozostałością po Bierhalle, będącą łącznikiem z niegdysiejszym biznesem, jest charakterystyczna przeszklona warzelnia wyeksponowana centralnie za barem. Na stołach ponadto rozłożono obrusy w biało-błękitną, bawarską szachownicę (taką z pijanych jak Bawarczyk rombów) i jest ona na dobrą sprawę jedynym chyba elementem wystroju, który nie jest utrzymany w jednej z tonacji brązu. Cała reszta jest, co stwarza wrażenie lekkiego przepychu, ale i wygląda bardzo estetycznie. Wszechobecny ciemnobrązowy klinkier, ciemnobrązowe drewno, przytłumione bardzo ciepłe oświetlenie, nawet podwieszone pod stropem rury do tego pasują – miło się na to patrzy. Słucha już niekoniecznie – radiowy pop-rock z głośników w połączeniu z transmisją z meczy nie do końca mi pasuje, ale takie rzeczy muszą być dopasowane do miejscowej klienteli.
Do miejscowych zarobków są pewnie dopasowane ceny – 12zł za deskę degustacyjną to dobry dil, a i za bardzo dobry stek wołowy i dobry żurek nie przepłaciłem, więc jest to opcja z jednej strony reprezentatywna, z drugiej strony nie zrujnuje gościowi budżetu.
Obok mnie siedział sam przy stoliku jedyny karkodres, którego tego dnia ujrzałem. Poczułem do niego z biegiem wieczoru pewien rodzaj sympatii. Jak się bowiem okazało, siedział sam, ale jednak nie sam, na co wskazywał zwyczaj zamawiania dwóch kielonków wódki jednocześnie, z czego jeden był obalany, a drugi pozostawał nietknięty na stole. I tak co chwila kolejny zestaw, następny i następny. Zgaduję, że Sebastian walił banie w myślach wespół z jakąś bliską mu mordą, co to za niewinność gnije w Sztumie. Przemawia do mnie symbolizm takich akcji, cenny jest również ich ładunek uświadamiający. Okazuje się bowiem, że Sebastiany w pewnych okolicznościach jednak potrafią ogarnąć szczątkowe myślenie abstrakcyjne.
Co do miejscowego piwa, to biorąc pod uwagę cenę, byłem w stanie ścierpieć fakt klejących się, nieumytych uchwytów od mikrokufelków. Na początek obaliłem żelazną gwardię. Pils był słodowy, słodkawy, oszczędnie gorzki, ale za to z uwydatnioną obecnością aromatyczo-smakową chmieli. Kwiatowe, cytrynawe, trawiaste nuty w połączeniu z minimalną, w świeżym pilsie wręcz przyjemną siarką i rześkością piwa trafiły w pełni w mój gust (7/10). Marcowe było wyraźnie gorsze – słodkawe, słodowe, chlebowe, z nikłą goryczką i trawiastym posmakiem. Nawet w tej ograniczonej ilości słodycz resztkowa była zbyt dominująca, co czyniło sprawę raczej męczącą (5,5/10). Najsłabsze było Pszeniczne. Goździkowe na wylot, czułem się wręcz jakbym ssał goździki. Poza tym drożdżowe i kwaskowe, ale przez zawiesistość wyzbyte rześkości. W posmaku goździki haczyły o basenowy chlor, zaś siarka w finiszu mi wprawdzie nie przeszkadzała, ale cała reszta wystarcza, żeby uzasadnić negatywny werdykt (4/10). Na równym poziomie okazał się być Dunkel – mocno słodowy, o bukiecie skórki chleba maczanej w kandyzowanym cukrze. W smaku do tego doszło masło, co w połączeniu z lekko śliską fakturą dało dość dosadne skojarzenia z tłuszczem. Ponownie trochę trawy w finiszu. Słabe (4/10).
Reszta piw była w butelkach. Koźlak o nazwie Kicarz to melanż karmelu, melanoidyn i suszonych owoców, z delikatną orzechową wytrawnością w finiszu oraz przebłyskami czekolady. Całkiem rześki jak na styl. Dobre piwo (6,5/10). Podwójny koźlak Kaduk był podobny, tyle że bardziej intensywny. I bardziej czekoladowy. Melanoidyny i karmel w dalszym ciągu mocno, suszone owoce bardziej wycofane. Cieliste, syte, miękkie piwo. Bardzo dobre (7/10). IPA o nazwie Sędek oferowała z rozmysłem uzyskany karmel, moszcz z owoców sadowych, sałatkę z owoców egzotycznych, no i stonowaną goryczkę. Dopiero w finiszu robiło się ciut granulatowo, ale również korzennie. Dobre piwo (6,5/10).
Tyle browar – wizytę przy okazji bawienia w okolicy mogę polecić, choć nie mogę pochwalić wszystkich piw. Okolicę jako taką polecam za to zdecydowanie.
Prawdziwie piękne tereny mieszczą się na południe od Sącza, w stronę granicy ze Słowacją. Miałem szczęście nocować w Rytrze, w hotelu położonym zaraz nad Popradem, więc z mojego balkonu miałem widok na rzekę, za którą od razu wznosiły się góry. Świetnie. Jeszcze lepiej było jednak w Woli Kroguleckiej, gdzie na szczycie wzniesienia mieści się okrągła kładka. To jest jeden z tych szczytów, które mnie pociągają najbardziej, gdyż mogę na nie przewieźć swoje leniwe cztery litery samochodem. Na szczycie kładka, obok kładki altanka, a w altance liczna wycieczka seniorów urządziła sobie piknik i śpiewała góralskie sznulce. Przynajmniej nie fałszowali. Oprócz mnie i seniorów, na teren przykładkowy udała się grupa młodzieży, która większość czasu spędziła na robieniu sobie selfiaczy, oraz młoda para, która podjechała sobie zapalić na ławce. Nie dziwię się tym ostatnim, bo widok zapierał dech w piersiach. Zmierzające ku kresowi widnokręgu słońce raz po raz zachodziło za chmury, to znów zza nich wyglądało, góry i pagórki załamywały się nieregularnie aż po sam horyzont, tworząc zielony, pofalowany krajobraz, a widoczne w oddali liczne deszcze poprzetykane były miejscami, w którym ostatnie promienie zachodzącego słońca oświetlały wsie i pastwiska. Poczułem się tak samo, jak po wjeździe na szczyt góry Pantokrator na greckim Korfu. Mógłbym w tym miejscu spędzić wiele godzin, nie robiąc nic ponad kontemplowanie widoku.
I może kiedyś tak właśnie zrobię.