Loading...

Rajd po Lipsku. Gose, schwarzbier i nie tylko.

Lipsk. Miejsce urodzenia Gottfrieda Wilhelma Leibnitza i spoczynku Jana Sebastiana Bacha. Miasto, w którym dokonano ponownego wskrzeszenia wywodzącego się z okolic Goslar stylu piwnego zwanego gose. Największe miasto Saksonii, krainy słynącej ze schwarzbiera, którego można określić mianem dolnofermentacyjnego odpowiednika irlandzkiego dry stouta. Miejscowość położona dogodnie, 200 kilometrów od polskiej granicy, na terenie pełnych zabytków i pierwszorzędnej infrastruktury, wyludniających się jednak w postępującym tempie Niemiec wschodnich. Nocleg w tym mieście to nie lada gratka dla piwosza. Można wykorzystać okazję do zwiedzenia ciekawej miejscowości, no i przede wszystkim udania się na obiad i degustację do słynnego browaru restauracyjnego Bayerischer Bahnhof, gdzie można spróbować jednego z niewielu obecnie warzonych przykładów gose. A jak starczy czasu i sił, to można wieczór zakończyć w położonym na terenie starówki brewpubie Brauerei an der Thomaskirche. Kiedy więc tylko nadarzyła się okazja przenocowania w Lipsku, błogi uśmiech zagościł na mojej twarzy, a w głowie począłem układać plan piwnego zwiedzenia miasta.


Do Lipska wjechałem od strony wschodniej i od razu rzuciły mi się w oczy kontrasty, którymi się to miasto charakteryzuje. Na tle pozostałych Niemiec wschodnich Lipsk rozwija się świetnie. Obok Drezna jest bowiem jedną z nielicznych miejscowości byłej Niemieckiej Republiki Demokratycznej, która od wielu lat odnotowuje stały przyrost ludności. Co ciekawe – nie jest to bynajmniej powodowane imigracją muzułmańską, jak rzecz się ma w przypadku wielu miast Niemiec zachodnich, tylko wewnętrzną. W Lipsku oraz Dreźnie żyje coraz więcej Niemców, podczas gdy prowincja naokoło się wyludnia. Muzułmanów zapewne odstrasza przysłowiowa bieda tych rejonów, której na dobrą sprawę w Lipsku nie widać – poziom życia w mieście wydaje się być znacznie wyższy niż w wielu zbisurmanionych miastach Zagłębia Ruhry. Z drugiej strony bisurmanów przeraża być może opinia o Niemczech wschodnich, jakoby były siedliskiem skłonnych do przemocy neonazistów, znanych m. in. z podpalania domów dla uchodźców. To ostatnie w pewnym sensie odpowiada prawdzie, choć w trakcie mojego pobytu nie napotkałem żadnych widocznych czcicieli austriackiego opętańca. Ze względu na to oraz nikłą bądź bliską zeru ilość muzułmanów (jedyna kebabownia jaką ujrzały me oczy, była zamknięta po plajcie) czułem się w Lipsku bardzo bezpiecznie chodząc po centrum wzdłuż i wszerz późnym wieczorem. Mniej bezpiecznie było za dnia, kiedy to po ulicach i chodnikach jeżdżą z dużą prędkością rowerzyści, i to w stylu bardziej azjatyckim niż europejskim, czyli mało liczącym się z przechodniami.

Wjeżdżając do miasta mijałem dawne tereny przemysłowe, które kontrastowały z centrum. Widok XIX wiecznych zabudowań fabrycznych będących w kompletnej ruinie, częstokroć pozbawionych 2/3 oryginalnego zadaszenia robił nieco przygnębiające wrażenie. W samym centrum zresztą gdzieniegdzie można było w sąsiedztwie odremontowanych kamienic napotkać były budynek mieszkalny który wyglądał, jakby 60 lat temu przez dach wleciała weń bomba i od tego czasu nie zrobiono z nim absolutnie niczego.


Tak, Lipsk był podczas ostatniej Wielkiej Wojny bombardowany. W związku z tym oraz faktem zainstalowania na tych terenach po wojnie komunistycznego raju na ziemi, ucieczka z którego była traktowana jako zdrada republiki i odpowiednio karana (ludzie widocznie nie wiedzą co dla nich dobre), starówka jest istną mieszanką stylów. Obok pięknych, odrestaurowanych saskich kamienic, z charakterystycznymi gąszczami okien na skośnych dachach, mieszczą się socrealistyczne ‘kamienice’ oraz prostokątne pawilony, a od niedawna również postmodernistyczne galerie handlowe czy muzea, których proste, regularne bryły, choć niewątpliwie schludne, pasują do starej zabudowy jak pięść do oka zamiast, jak uczy niemieckie powiedzenie, ‘jak d**a na wiadro’. Z tymi szpecącymi krajobraz reliktami poprzedniej epoki mają Niemcy zresztą niemały problem. Jak mi jakiś czas temu klarował pewien drezdeńczyk, socrealistyczne budynki, o ile odpowiednio wiekowe, są traktowane z automatu jako zabytki. Nieważne więc czy brzydkie czy nie, muszą zostać. Pięknie i ładnie, ale czemu nieopodal imponującego, gigantycznych rozmiarów starego dworca, którego wnętrza zresztą mieszczą galerię handlową, ustawiono ogromny blaszak z napisem ‘Obi’? Niemały gwałt na estetyce. 

W ogóle widać ścieranie się prądów konstruktywno-estetycznych z nurtem kontestatorsko-destrukcyjno-brzydotolubnym. Oto dla przykładu wzdłuż starych szarych murów sadzi się, jak w wielu miejscach w Niemczech, bluszcz. Tanie to a efektowne, no i zamiast szarzyzny gołych murów oko człowieka oddycha zielenią. Ciekawe czemu w polskich miastach nie zdecydowano się jeszcze na ten pomysł. 

Z drugiej strony przeraża w Lipsku ilość graffiti na tych ścianach które bluszczem obrośnięte nie są. Pomijając samotne, nagie mury ogrodzeniowe, to przygnębiający widok robi położony na skraju starówki dawny hotel Astoria, za czasów świetności zapewne jedna z wizytówek miasta. Ile trzeba mieć w sobie zapału do niszczenia, żeby wspiąć się na ostatnie piętro takiego zabytkowego hotelu po to tylko, żeby nasprayować pod samym dachem wielki napis ‘toylets’? Zresztą władze miasta też partycypują w obsmarowywaniu ścian, czego dowodzi znajdujący się na terenie starówki, choć na szczęście nie na ścianie XIX wiecznej kamienicy ogromny mural upamiętniający protesty w Lipsku w 1989 roku. Brzydactwo porównywalne z położonym nieopodal klimatycznego rynku muzeum, przypominającym ogromną, półprzezroczystą mydelniczkę.

Starówka Lipska obfituje jednak również w piękne widoki. Imponujących rozmiarów stary ratusz na rynku sąsiaduje z wyremontowanymi kamienicami, a nieopodal mieszczą się wprawdzie nowe ale nie kłócące się z estetyką otoczenia betonowo-szklane luksusowe apartamentowce. Tu i ówdzie można wśród kamienic odkryć prawdziwą perełkę, obydwie świątynie na terenie starówki również robią wrażenie. Niestety tylko z zewnątrz, jako że są to miejsca kultu protestanckiego, stąd są wyzbyte bogatej ornamentyki wnętrz.

Przytłaczające wrażenie robi zaś nowy ratusz. Nowy, czyli XIX-wieczny, wygląda z daleka jak zamek warowny, jest kamiennym kolosem z wystającą pośrodku wieżą i dosłownie sprawia, że się człowiekowi ciężej idzie. Budowla zbudowana co do skutków zgodnie z wytycznymi dużo późniejszego nurtu brutalizmu. Przytłacza, odbiera nadzieję. Od razu się przypomina Hegel i wychwalane przez niego państwo quasi pre-totalitarne. Od budowli bije duch pruski.

Na obrzeżach starówki znajduje się budynek, który przypomina w jakiej części Niemiec się, wedle Niemców znajdujemy. Jest to wieżowiec telewizji i radia MDR, co jest skrótem od Mitteldeutscher Rundfunk. Ciekawa to sprawa, bardzo symptomatyczna, a w Polsce de facto absolutnie nieznana. Otóż w Niemczech funkcjonują cztery takie państwowe stacje radiowo-telewizyjne, nazwane od części Niemiec w której nadają. Są to NDR, czyli Północnoniemiecki Rundfunk, SDR, czyli Południowoniemiecki, WDR czyli Zachodnioniemiecki oraz właśnie MDR, czyli Środkowoniemiecki, który jednak nadaje z Niemiec… wschodnich. No to skoro wschodnie Niemcy są według Niemców Niemcami środkowymi, to gdzie leżą Niemcy wschodnie? Na to pytanie mogą sobie odpowiedzieć mieszkańcy takich miast jak Wrocław, Zielona Góra czy Szczecin, pamiętając, że procesy historyczne nadchodzą czasami niespodziewanie oraz że są państwa, do których Polska niestety nie należy, które w polityce zagranicznej kierują się żelazną konsekwencją na którą nie mają wpływu ani zmiany rządów ani nawet systemów politycznych.

Co do ludzi – na ulicach widać trochę imigrantów, ale zazwyczaj są to spokojni Chińczycy, Wietnamczycy czy też Włosi. Kobiet w chustach na głowie – zero. Jedyny kebab na mieście jakiego widziałem – zbankrutowany. Sporo za to miejsc z kuchnią południowo-, środkowo- i dalekoazjatycką, czy to chińską, hinduską czy nawet mongolską. W oczy rzuca się niesamowita karność mieszkańców, przysłowiowo niemiecka. Na czerwonym świetle wszyscy grzecznie stoją, choćby był późny wieczór i zero ruchu na drodze. Próbowałem łamać nieco szeregi, ale nie udawało się – odruch stadny jest zdecydowanie po stronie niemieckiego Ordnung, co się również tyczyło kolorowych imigrantów. Zupełnie inaczej niż w Anglii czy chociażby Słowacji, gdzie światła stanowią dla pieszych jedynie nieobowiązującą wskazówkę.

Każde miasto ma naturalnie swoje ikony. Tak jak we Lwowie raziły oczy bilbordy sławiące ukraiński batalion SS Galizien, tak w Lipsku mój niesmak budziły plakaty reklamowe piwa Ur-Krostitzer przedstawiające Gustawa Adolfa z napisem „Prawdziwi bohaterowie pozostawiają po sobie ślady.” Ja wiem, że według legendy browaru, to piwo Ur-Krostitzer było śladem pozostawionym przez „Lwa Północy”, niemniej jednak król Szwecji zostawił za sobą w trakcie wojny 30-letniej głównie długi ślad spalonych i wymordowanych miejscowości katolickich. Hmm...

Skoro jednak już przy piwie jesteśmy, to się skupię na piwnej stronie mojego pobytu w Lipsku. Po zwiedzeniu starówki skierowałem moje kroki do położonego 20 minut piechotą od jej południowych krańców browaru Bayerischer Bahnhof. Przedstawiał sobą imponujący widok. Mimo że przed frontem, na Bayerischer Platz akurat trwały remonty dzięki którym plac przedstawiał sobą otoczony wysokim płotem krajobraz księżycowy, sam odrestaurowany dawny dworzec robił niesamowite wrażenie. Piękny, ogromny budynek został w całości zaadaptowany do celów gastronomicznych i mieści w sobie obecnie restaurację warzącą własne piwo – Gasthaus & Gosebrauerei Bayerischer Bahnhof.

Browar restauracyjny najbardziej znany jest z tego, że warzy wymarły jeszcze niedawno styl piwny gose, jeden z najbardziej chyba osobliwych gatunków piwnych na świecie. Nie jest to jednak jedyny atut browaro-restauracji. W rzeczy samej, nie mogę znaleźć, poza jednym piwem i niedoinformowanej obsłudze, żadnego punktu do którego bym się mógł przyczepić. Z zewnątrz imponujący budynek z 1842 roku, w całości odrestaurowany. Wielki ogródek piwny z drzewami i dodatkowym wyszynkiem. Wewnątrz elegancki wystrój w ciemnych tonacjach i z dużą ilością drewna, z paroma oddzielnymi salami. Ładnie utrzymana i wyeksponowana warzelnia firmy Kaspar Schultz, nad którą na balkonie ustawiony jest rząd worów ze słodem. Fantastyczne jedzenie. No i fantastyczne piwa, z jednym wyjątkiem.

Udało mi się zawitać do Lipska w dzień w który temperatura wynosiła około 20 stopni, siadłem sobie więc w ogródku, nieopodal jakiegoś Skandynawa który tak jak ja chodził po kolejne piwa do wyszynku i pilnie notował zapewne swoje wrażenia.

Pierwszym piwem było oczywiście legendarne Leipziger Gose (alk. 4,6%), podane w wąskim, wysokim pokalu. Styl osobliwy, warzony ze słodu pszenicznego na lekko solonej wodzie, z dodatkiem kolendry, fermentowany za pomocą lactobacillusa, który dodaje piwu kwas mlekowy. Za sprawą tego gose jest zarazem słone oraz kwaśne, a aromat ma charakter przyprawowy. Original Leipziger Gose ma kolor mętnego złota, nad którym unosi się puszysta i trwała piana. Z wyglądu jest jak hefeweizen. W zapachu silnie wyczuwalne są cytrus oraz kolendra, do tego delikatne drożdże, może echa goździka oraz słód. Zapach jest wyzbyty akcentów owocowych, bardzo rześki, wyraźnie kwaskowy, rządzony przez silny aromat kolendry. No i co najważniejsze, jest to pyszne piwo! Lekkie, rześkie, kwaśne (choć nie tak mocno jak lambic czy berliner weisse, na szczęście zresztą), kolendrowe, z wyraźnym chlebowym posmakiem i finiszem w którym delikatna goryczka łączy się w jedno z akcentami słonymi. Sól nie jest wyczuwalna w części głównej, a dopiero w końcówce, co daje piwu równowagę. Super piwo na lato! (Ocena: 7,5/10)

Następny w kolejce był Schaffner Naturtrübes Pils (alk. 5%), czyli pils niefiltrowany, który się niestety okazał rozczarowaniem. W Polsce piwosze narzekają z pewną dozą racji, ale i przesady że nie ma prawdziwych polskich pilsów, zupełnie jakby oczekiwali, że prawdziwy pils powinien mieć goryczkę powyżej 50 IBU. Cóż, chyba mi się takiego goryczkowego pilsa udało znaleźć w Lipsku, i wątpię czy to jest właśnie ideał polskiego pilsoluba. Słomkowe, mętne, o średniej pianie ma dość miły zapach – chlebowo-słodowy, lekko orzechowy, okraszony małą dawką ziołowo-cytrynowej chmielowości. Nie do końca wyrazisty. Wyrazistość nadrabia za to smakiem, i to mimo że piwo jest wodnisto-wytrawne. Nie przypominam sobie żebym kiedykolwiek pił tak gorzkiego pilsa. Siła rażenia goryczki jest na poziomie mocnego IPA, nie wiem czy im się za dużo chmielu nie wsypało podczas warzenia. Rezultat bowiem jest skrajnie wyzbyty równowagi – goryczka jest cierpka i ściągająca, wżera się w przełyk, a wrażenie jest potęgowane przez wytrawność piwa. Nie jest to więc ucieleśnienie mokrego snu Polaka, bo co za dużo to niezdrowo. Nawet goryczki. Naprawdę. (Ocena: 5,5/10)

Potem przyszła kolej na Kuppler Weisse (alk. 5,2%)i degustacja powróciła na właściwe, pozytywne tory. Wygląd toffi, zupełnie mętne, o puszystej i trwałej pianie. Smakowite attire, milady. W aromacie nuty słodowo-karmelowe przechodzące w wyraźne toffi i drożdżowo-goździkowe znakomicie się uzupełniają z chlebowością piwa. Banan jest niemalże nieuchwytny, nie odczuwa się jednak jego braku. Bardzo dobry hefeweizen lepi się nieco w ustach i jest dzięki eleganckim nutkom z rejonu karmel-toffi, mimo lekkiej, rześkiej kwaskowości, ekwiwalentem słodkiego deseru. Świetne! (Ocena: 7/10)

Na polu zrobiło się zimno, czas było więc nawiedzić wnętrze, które w międzyczasie zapełniło się niemalże do imentu przybyłymi gośćmi oraz rezerwacjami czekającymi na swoją realizację. Zamówiłem obiad, wcześniej jednak zażyczyłem sobie czwarte piwo z oferty browaru, które okazało się być gwiazdą wieczoru, pod nazwą Heizer Schwarzbier (alk. 5,3%). Kolorystycznie mętny ciemny brąz z beżową, puszystą, nieco dziurawą ale długo się utrzymującą pianą. Zapach zdecydowanie palono-kawowy, z dodaną od serca gorzką czekoladą i delikatną orzechowością. Orzechy stają się wyraźniejsze w trakcie picia, konkurując o prymat z kawą, a wytrawność jest balansowana drożdżową gęstwią. Piwo kończy się średnio mocną goryczką oraz fantastycznym, kawowym posmakiem, wyraźnie palono-popiołowym. Schwarzbierowy geniusz! (Ocena: 8/10)

Do jedzenia zamówiłem staroniemiecką zupę ziemniaczaną, która się okazała być całkiem niezłą zupą przecieraną, nieco zapychającą. Na drugie danie golonko pieczone, z pyzami oraz kapustą. Skórka była bezbłędnie chrupiąca, za sprawą czego miałem zamiar zjeść całość, pozostawiając po sobie tylko kość, ale nie udało mi się. Golonko było ogromne i mój apetyt musiał niestety po przebyciu ¾ drogi uznać swoją uległość i wywiesić białą flagę. Ale pyszne było, com się najadł, tom się najadł.

W drodze powrotnej do noclegowni przechodziłem przez stare miasto i postanowiłem zajrzeć do mieszczącego się obok Thomaskirche browaru restauracyjnego Brauerei an der Thomaskirche. Jest to sporych rozmiarów, nieco eklektyczny lokal. Wystrój niemieckiej tawerny, drewniano-kafelkowy z rysunkami na ścianach, ładny bar pośrodku głównej sali, jedzenie raczej włoskie, obsługa raczej zdecydowanie włoska. Kotły zacierno-warzelne oblepione szpecącymi je naklejkami stoją przy wejściu, gdzie i ja się usadowiłem. W ofercie pils, schwarzbier oraz sezonowe, którym podczas mojej wizyty był hefeweizen, na którego mi jednak zabrakło sił.

An der Thomaskirche Pils (ekstr. 12,1%, alk. 5,1%) okazał się być na podobnym poziomie co ten w Bayerischer Bahnhof, choć oczywiście mniej gorzki. Słomkowy, mętny, o średnio trwałej pianie, zapach ma jeszcze mniej wyrazisty niż Schaffner. Nieco chlebowej słodowości, drożdży, orzeszków ziemnych i cytrynowego chmielu. W porządku, chociaż brakuje podbicia. Smakowo jest za to lepiej, ponieważ piwo nie jest tak żrąco goryczkowe jak Schaffner, nadal dysponując jednak mocną, choć szlachetną goryczą. Tyle że poza przyjemną goryczką ten wytrawny pils nie ma specjalnie nic do zaoferowania. Jest wodnisty, mało aromatyczny, a przy tym zbyt mocno nasycony. Czuć że to świeże piwo, ale co z tego? Skojarzył mi się nieco z taką brewpubową wersją König Pilsnera. Lepszą wprawdzie od Kö-Pi, ale charakteryzującą się podobnym brakiem treści i zbalansowania (Ocena: 5,5/10).

Zdecydowanie korzystniejsze wrażenie zrobił na mnie An der Thomaskirche Schwarzbier (alk. 5%), o parametrach tożsamych z Pilsem. Piwo jest mętne, ale bursztynowo-brązowe, nieco jasne jak na schwarza. Piana średnio-trwała, ładnie oblepia szkło. W zapachu jest już typowo. Czuć pumpernikiel, palone ziarno i kapkę kawy, ale ani szlachetnością ani wyrazistością ani kunsztem nie zbliża się nawet do Heizera. Piwo jest wytrawne, o palono-kawowym posmaku. Zdecydowanie dobre, choć nie do końca wyraziste. W finiszu próbuje temu przeciwdziałać mocna goryczka, ale zadanie nie zostaje wykonane. Naprawdę fajne piwo, ale z drugiej strony po Heizerze nie wywiera większego wrażenia (Ocena: 6,5/10).
Kelnerka, początkowo niezbyt miła (może była zmęczona), wraz z konsumpcją stała się nagle milsza (może byłem pijany), a nawet bardziej powabna (chyba byłem pijany), zrezygnowałem więc z hefeweizena i udałem się na nocleg. Dzień ze wszech miar udany.

piwny Lipsk 6384600401199435102

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)