Piwny potop szwedzki
Parę piw szwedzkich zostało już omówionych na blogu, a w międzyczasie do kolejki doszły kolejne, które czas przedstawić, mianowicie Pist...
https://thebeervault.blogspot.com/2012/05/piwny-potop-szwedzki.html
Parę piw szwedzkich zostało już omówionych na blogu, a w międzyczasie do kolejki doszły kolejne, które czas przedstawić, mianowicie
Pistonhead Chimney Sweeper oraz Dugges Gustafs Finger, a na deser cydr
Rekorderlig Krusbär. Piwny potop szwedzki to nazwa tego wpisu ale i również
(jak mam nadzieję) pierwszego odcinka cyklu, jako że na półce stoją już
następne wyroby piwowarstwa z ojczyzny Astrid Lindgren. Tym razem niestety nie
mogę niczego szczególnie polecić, choć jedno z piw jest pijalne, przed cydrem
agrestowym zaś zdecydowanie przestrzegam.
Pistonhead Chimney Sweeper to piwo górnej fermentacji
warzone z okazji Świąt Bożego Narodzenia, pojawia się więc na tych łamach jako
spóźnione piwo świąteczne. Płonąca czaszka na etykiecie „kominiarza” wprawdzie
nie jest, delikatnie rzecz ujmując, specjalnie świąteczna, niemniej jednak
brown ale doprawiony amerykańskimi chmielami (Tomahawk, Cascade i Magnum)
zapowiadał się rewelacyjnie, mając w pamięci przepysznego świątecznego Kocoura.
Szwedzkie piwo świąteczne jednak temu czeskiemu absolutnie
nie potrafi dorównać. Przy woltażu wynoszącym 5,8%, brązowej barwie i niezbyt
imponującej pianie aromat jest zaskakująco mało amerykański. Zapach jest
po angielsku karmelowo-kwiatowy, rodzynkowy, o cechach orzechów włoskich. Amerykański aromat
chmielu jest tutaj wciśnięty głęboko w tło, służąc głównie uwypukleniu
kwiatowości. W słodkim zapachu niestety próżno szukać elementów sosnowych bądź
owocowo-tropikalnych. Regularny brown ale, nie najwyższych lotów.
Przy co najwyżej średniej pełni smak okazuje się być
bardziej wytrawny od zapachu, jedynie śladowo słodkawy, o średnio gorzkim
finiszu, w którym się przewijają nawet nutki palone. W posmaku zalega goryczka
z niezbyt przyjemnymi elementami kwaskowymi. Smak nie jest przesadnie
intensywny, a przy tym wyzbyty owocowości. Piwo jest wprawdzie jak najbardziej
pijalne, lecz jednocześnie nudne, bez życia, skomponowane bez dbałości o efekt
– przynajmniej takie robi na mnie wrażenie (Ocena: 5,5/10).
Mając w pamięci złe doświadczenia z szwedzkimi cydrami, nie
spodziewałem się po Rekorderlig Krusbär (4,5% alk.) zbyt wiele, a i tak dostałem dużo mniej.
Podobnie jak w „truskawkowym” cydrze z Kopparberg, tak i w Krusbärze, cydrze
„agrestowym”, owoc przewodni nie wylądował w składzie. Są za to „aromaty”, wino
jabłkowe i gruszkowe, a nawet barwnik karmelowy. Po przelaniu płyn wygląda jak
ledwo naznaczona jasną zielenią woda mineralna, nie wiem więc po co w ogóle
dodawano do tego cydru nieszczęsny ciemny barwnik.
Zapachowo dominuje okropny, syntetyczny agrest, który
początkowo bardziej niż z owocem kojarzył mi się z zapachem jaki często można
natrafić we wnętrzu apteki. Wiecie, taki kolaż sztucznych „owocowych” aromatów
charakterystycznych dla syropów oraz proszków do rozpuszczania. Nut jabłkowych
i gruszkowych brak, a ogólnie aromat nie jest intensywny. Biorąc pod uwagę jego
profil – to dobrze.
Rekorderlig Krusbär smakuje jak rozpuszczone, chemiczne
lekarstwo, coś pomiędzy Vibovitem a Pluszzz-em. Słodycz jest nie do zniesienia,
zakleja usta, Coca-Cola to przy tym napój półwytrawny a przynajmniej półsłodki.
Nie sposób wyczuć, że podstawą trunku jest cydr/perry. Jedna z najgorszych
oranżadek z jaką miałem nieprzyjemność (Ocena: 1,5/10).
Jako ostatni w szkle wylądował dziwacznie nazwany Dugges
Gustafs Finger, tak więc nawiązanie do Potopu Szwedzkiego znalazło i swoje
uzasadnienie w nazwie jednego z piw. Po bitterze o woltażu 5,8% wiele
sobie obiecywałem, głównie za sprawą ciekawej mieszanki chmieli (brytyjski
Brewer’s Gold oraz amerykańskie Cascade i Chinook). Niestety, zostałem srogo
rozczarowany. Piwo o czerwono-brązowej barwie i szybko zanikającej pianie ma
aromat który byłby i przyjemny, gdyby nie nadmiar drożdżowości, która tłumi
jego resztę, dodając piwu niepotrzebne nuty kojarzące się miejscami z bananami
i łącząc się z lekkim masełkiem w coś co można nazwać mianem stęchłego. Miałem
skojarzenia ze śp. Ale Ale z Corneliusa. Poza tym słodki zapach jest ciekawie
skomponowany – kwiatowo-chmielowy, o wytłumionym karmelu i interesującej
owocowości, w której można znaleźć jabłka, czerwone winogrona i porzeczkę (to
ostatnie może być zasługą chmielu Brewer’s Gold). Brak tutaj wprawdzie typowo
amerykańskiej sosny oraz owoców tropikalnych, niemniej jednak piwo pachniałoby
dobrze gdyby nie ta stęchła drożdżowość.
Smakowo średnia pełnia, nieprzesadna aromatyczność, w której
stęchłość przykrywa owocowość. Całość raczej wytrawna, zakończona na szczęście
dość mocną goryczką, która nieco piwo ratuje. Z czasem stęchłość słabnie, piwo
jednak nadal pozostaje mało inspirujące i niezbyt pijalne. Być może dostał mi się egzemplarz z
wadliwej warki, u innych bowiem nie wyczytałem o takim niedociągnięciu. Przy
mimo wszystko niskiej aromatyczności piwo pewnie byłoby bez stęchłych elementów
bardziej pijalne, ale chyba i tak nudne (Ocena: 4/10).
W tym odcinku Szwedom nie udało się podbić mojego
podniebienia, więc Polska tym bardziej nie ma się co obawiać nowego Potopu Szwedzkiego. Zobaczymy co będzie w
następnym odcinku.