Loading...

Zgorzelcowo-görlitzowa rozkmina


Jechałem przez Łużyce, a konkretnie droga prowadziła obok Bogatyni i Trójstyku do Niemiec. Po polskiej oraz czeskiej stronie granicy oko pieści zieleń falujących wzgórz, a zarazem straszą zrujnowane, murowane poniemieckie folwarki. 

Mija się ogromną dziurę w ziemi, czyli odkrywkową Kopalnię Węgla Brunatnego Turów wraz z górującą nad nią elektrownią Turów i dojeżdża się do granicy niemieckiej. W tym miejscu, w skrajnie południowo-wschodnim punkcie Saksonii jest usadowione jedno z moim zdaniem najpiękniejszych niemieckich miast, czyli Zittau, a po naszemu Żytawa.


Słowem wstępu – wschodnie Niemcy poza dużymi ośrodkami pokroju Berlina, Drezna czy Lipska są wymierające, bądź też już w zasadzie wymarłe. Opisałem to zjawisko wcześniej, z okazji wizyt w innych saksońskich miasteczkach – Budziszynie, Miśni i Pirnie. Poza przybyszami z odległych krain mniejsze miasta są w sporej mierze zamieszkiwane przez wymierających emerytów, zaś niektóre wioski robią wrażenie kompletnie opustoszałych.


Ciężko jest mi wyrokować o Żytawie na podstawie ledwo półtoragodzinnego pobytu przejazdem, ale na ulicach tego miasta było widać zdecydowanie więcej dzieci niż w innych miejscowościach tej części Niemiec, a zarazem zdecydowanie mniej ludzi o śniadej karnacji. Średnia wieku na ulicach była wprawdzie wciąż wyraźnie wyższa niż w Polsce czy w Czechach, nawet kelnerki w knajpach przy rynku były w większości w słusznym wieku, niemniej jednak miasto zrobiło na mnie wrażenie bardziej żywiołowego niż wcześniej wymienione. Jest to ciekawe, jako że umiejscowione Żytawy jest w samym rogu kraju i większość Niemców nie ma bladego miejsca o jej istnieniu. Mówiąc wprost, jest to zapomniana część rządzonych przez Niemcy Łużyc.


Zapomniana być może w pewien sposób z korzyścią dla jego mieszkańców, ale i zapomniana zupełnie niesłusznie. Spacerowanie deptakami tej pięknie odrestaurowanej miejscowości, pośród imponujących, wiekowych kamienic, mijając po drodze tętniący życiem targ na rynku, zbór ewangelicki, z którego wieży rozbrzmiewał hejnał, mijając lokale pełne ludzi, knajpki o uroczych nazwach typu Filmriss (urwanie filmu), pod łaskawie zsyłającym swoje błogosławieństwo listopadowym słońcem, to była czysta przyjemność. Miasto-perełka, co najmniej równie piękne jak Miśnia, a zarazem wskutek większej dynamiczności otoczenia nie tak przygnębiające.


Ale – wrażenia wrażeniami, a liczby liczbami. Cały region cechuje jeden z najniższych odsetków przyrostu naturalnego w Europie, a zarazem jedna z najwyższych średnich wieku mieszkańców. Jest to zarazem najbiedniejszy region całych Niemiec. Przy wyjeździe z miasta mrugnął mi drogowskaz do krematorium i ten detal krajobrazu chyba trafnie oddaje rzeczywistość tej części kraju. Za każdym razem wizytując wschodnią część Saksonii, mam wrażenie, że jestem w mieszkaniu 80-latka, które je wyremontował wielkim trudem, przy ogromnym nakładzie finansowym i logistycznym, po to tylko, żeby odejść do wiecznego spokoju kilka miesięcy później. Szykowani na nowych lokatorów tych ziem ludzie pochodzą z kultur, które niespecjalnie doceniają takie trudy i znoje. Prognozuję, że w szybkim tempie te malownicze, świeżo odrestaurowane niemieckie miejscowości popadną w ruinę. Czas pokaże.


Symptomy rozkładu były bardziej namacalne w kolejnym zwiedzonym mieście łużyckim, położonym kilkanaście kilometrów na południe od autostrady A4 Löbau. Główny, płatny parking przy starym mieście robił wręcz ironiczne wrażenie, poza moim wozem zaparkowało na nim bowiem tylko jedno auto. Odrestaurowane kamienice, obszerny rynek, kwitnące wiosną na różowo drzewa – owszem, jest ładnie, zgrabnie. Ale ulice opustoszałe, średnia wieku nielicznych widocznych mieszkańców bardzo wysoka, jedynie wietnamscy przybysze w małej liczbie równali wiekiem w dół.


Znaki rozkładu widoczne zazwyczaj w miastach, czyli zaniedbana przestrzeń wspólna oraz ślady wandalizmu, tutaj nie występują. Rząd zadbał o nadanie miastu reprezentatywnego wyglądu, ale młodzi i tak z niego uciekli. Wskutek tego nie ma nawet komu wybijać okien ani obsmarowywać sprejem fasad wiekowych budynków. I jakkolwiek dziwnie, być może niedorzecznie to zabrzmi – ten stan rzeczy jest jeszcze bardziej przygnębiający, niż gdyby żyła tutaj niesforna młodzież.


Jadąc na północ drogą łączącą Żytawę ze Zgorzelcem, wzdłuż granicy niemiecko-polskiej, widziałem w trawersowanych po drodze czterech wsiach jednego rowerzystę i kilkoro ludzi w ogródku jakiegoś zajazdu. Poza tym nikogo, nie licząc kierowców nielicznych osobówek jadących z naprzeciwka. A pogoda sprzyjała wyjściu z domu. Jedyne, co się poruszało, to były skrzydła elektrowni wiatrowych w tle. W miejscowości Hirschfelde zrobiło się szczególnie metaforycznie, bowiem w niej podjeżdża się niemalże na wyciągnięcie ręki pod elektrownię Turów po polskiej stronie granicy. Umierająca miejscowość, a zaraz obok masywne kominy chłodnicze polskiego przemysłu. Dystopian vibes.


I oto dojeżdża się w końcu do Görlitz, czyli Zgorzelca, szóstej pod względem wielkości miejscowości Saksonii (po Lipsku, Dreźnie, Zwickau, Chemnitz i Plauen), a zarazem największego ośrodka miejskiego Łużyc. Miasto jest podzielone na część niemiecką (większą) i polską (mniejszą), do czego zaraz wrócę.


Starówka niemieckiej części jest piękna i – jak na niespełna sześćdziesięciotysięczne miasto – naprawdę spora. Pnąca się w górę od strony Nysy Łużyckiej, z górującym nad nią, wspaniałym kościołem farnym św. Piotra i Pawła, jest naszpikowana pięknymi, odrestaurowanymi kamienicami. Substancji zabytkowej jest tutaj tyle, że górny rynek, podłużny i flankowany od obydwóch stron imponującymi, wiekowymi budynkami, nie jest nawet na guglu zabarwiony jako zabytkowy. Ileż skumulowanego wysiłku całych rzesz ludzi stoi za tym niemalże zapomnianym niemieckim miastem.


Poza rozmiarem starówki i pieczołowitością, z jaką ją odrestaurowano, ujęły mnie jeszcze dwie inne rzeczy. Jedną był położony między dwoma pierścieniami murów Nikolaizwinger, czyli ogród św. Mikołaja. Pełen drzew, bluszczu pnącego się po ceglanych obwarowaniach oraz gustownym kamieniu. Jest stosunkowo mały (nie sposób nazwać go parkiem), ale daje ukojenie zmysłom – słuchowi, jako że dobrze izoluje od hałasu po drugiej stronie muru oraz węchowi, bo powietrze w tym miejscu jest naprawdę czyste, pełne nut kwiecia wiosną oraz ściółki jesienią. 


Drugą rzeczą, która zrobiła na mnie szczególne wrażenie, była konsekwencja, z jaką przeprowadzono prace renowacyjne. Otóż przy dolnym rynku mieści się między innymi całkiem nowa kamienica, wybudowana w 1995 roku. No i wygląda ona jak jedna z odrestaurowanych. Jest tak ładnie zdobiona, że idealnie wpisuje się w tkankę starego miasta, konkurując urodą z dużo starszymi od siebie budynkami. To jest coś, co powinno zawstydzić naszych rodzimych deweloperów oraz budowniczych tych wszystkich okropnych, nowoczesnych kościołów. 


Polską część od niemieckiej oddziela Nysa Łużycka, nad której zielonym brzegiem po niemieckiej stronie latem wypoczywa sporo ludzi. W centrum obie części połączone są gęsto uczęszczanym pieszym mostem, Altstadtbrücke. Jak się więc w porównaniu do części niemieckiej prezentuje część polska? Otóż to jest w zasadzie trochę dramat.

widok na Niemcy

widok na Polskę

Pomijając pierwszy rząd kamienic nad bulwarem przy rzece, kamienic odrestaurowanych, wprawdzie trochę mniej imponujących niż te po niemieckiej stronie, ale bezsprzecznie schludnych, polski Zgorzelec jest brzydki.

polski Zgorzelec

Zaraz przy moście szpetna, odrapana, betonowa wieża, na której fasadzie lata temu nadgorliwcy powiesili gigantyczny baner z napisem „konstytucja”, tak żeby był dobrze widoczny ze strony niemieckiej. Brudny, z zaciekami, po prostu gigantyczna szmata, estetyczna abominacja niezależnie od zapatrywań ideologicznych. Po bokach pełno kamienic, częściowo odrestaurowanych, częściowo tęskno wyczekujących odnowienia choćby fasady. W tle, zza wspomnianych kamienic, straszą dalsze betonowe potworki, w tym wyróżniające się kaskadowe bloki na wzniesieniu. Gdzie nie spojrzeć, tam napisy „billige Zigaretten”, a niedaleko również night club.


Czyli stojąc pośrodku mostu łączącego obydwie części miasta, pośrodku pełnej kaczek i wodorostów Nysy, po jednej stronie mamy zabytkową, pieczołowicie odrestaurowaną substancję miejską, gigantyczny stary kościół, a po drugiej stronie odrapane betonowe potworki, tanie fajki i prawdopodobnie prostytucję. Nawet Żabka jest tutaj w czarnej liberii miast w zielonej. Żabka płacze. Przygnębiający obraz, narzucający po raz kolejny pytanie o to, kto tak naprawdę wygrał wojnę.


Polska strona z kolei góruje być może bezpieczeństwem, jako że liczba napotkanych grup nowych przybyszy z dalekich krain po niemieckiej stronie Zgorzelca była zdecydowanie ponadnormatywna nawet jak na Niemcy i sugerowała, że Görlitz może być jednym z tych niemieckich miast, po których nawet według mieszkających w nich apologetów polityki migracyjnej autorstwa Frau Merkel po zmroku jest mniej rozsądnie spacerować niż kiedyś, a uczęszczanie na basen przez kobiety jest naznaczone pewną dozą lekkomyślności.

Jeden plus, który mi się nasunął, to że po obydwóch stronach Nysy Łużyckiej widziałem naprawdę sporo mieszkańców z przeciwległej strony granicy, wspomniana promenada po polskiej stronie wydaje się być całkiem popularna wśród Niemców. Minus jest taki, że Polacy do Görlitz chadzają, jak zgaduję, po piękne widoki, a Niemcy do Zgorzelca po tanie palenie i płatny seks.

to już znowu niemiecka część

Niemiecki Zgorzelec ma nad polskim również tę przewagę, że mieści się na jego terenie browar. A nawet cztery. Ale czy jest to przewaga jakościowa, czy tylko liczbowa? Przy wjeździe do miasta od strony południowej przybysza wita mural browaru Landskron. Tego, który jest znany z wystawiania się w Polsce na festiwalach piwnych i produkowania okropnych, owocowych bieda-porterów. Czy takim browarem można się chwalić? Myślę, że wcale nie bardziej niż wspomnianym „night clubem” po polskiej stronie granicy. Może nawet mniej, choć są to tylko moje domysły.


Drugim browarem w niemieckim Görlitz jest Brauhaus Obermühle. Z pewnością samo miejsce jest jak najbardziej godne uwagi. Położone zaraz nad rzeką, co ma ten plus, że przy browarze działa mała elektrownia wodna o mocy 100 kW – połączenie, jakich w piwowarstwie jest bardzo mało. Ma to jednak również minus – browar jest cyklicznie zalewany z okazji powtarzających się w tej części Europy powodzi, o czym świadczą liczne linie demarkacyjne na zabudowaniach. Najświeższa jest z 2013 roku, kiedy to rozszalała Łaba doszczętnie zniszczyła między innymi firmowy lokal Radebergera w Dreźnie.

Jak się nietrudno domyśleć, walorem miejsca są widoki. Drewniany taras lokalu wisi nad samą rzeką, z widokiem na morze drzew oraz nieodległy wiadukt. W ciepłym pamiętnego roku, jesiennym słoneczku wybór między małą, schludną, wyłożoną drewnem restauracją a tarasem był oczywisty.


Bardzo miły kelner przyniósł mi wybraną strawę oraz wyrabiane na miejscu piwa. Restauracja jest jak na tę część Niemiec bardzo droga, ale lokalizacja robi swoje. 9 euro za zwykły makaron, sznycel po wiedeńsku 18 euro, małe piwo 3 euro. Te ceny nawet na zachodzie kraju podniosłyby niejedną brew. Wybrałem Schweinesülze, czyli galaretkę wieprzową na zimno. Spoko, ale ciocia robi lepszą. Za to bratkartofle super, czuć, że na otwartym ogniu podsycanym drewnem, być może najlepsze, jakie w życiu jadłem. No ale to wciąż tylko ziemniaki, a 12,5 euro za takie danie to gruba przesada.


A jak piwo? Shieeeet… Dawno tak nijakiej piwnej strawy w browarze restauracyjnym nie napotkałem. Obermühle Pilsner Art pachnie słodowo, wręcz brzeczkowo. Zboże, zbożowo-chlebowy posmak, lekki kwasek, bez niezbędnej goryczki. Słomy czuć dużo, jest to zapach żniw, ale chmielu niet. Mało intensywny, mdły helles (4/10). Mdły, ale wciąż rasowy w porównaniu do Obermühle India Pale Ale. Z ręką na sercu nie piłem nigdy tak bezpłciowego piwa określonego mianem ipy. Neva eva. Słomkowa słodowość jest tutaj bojaźliwie okraszona wręcz homeopatyczną dawką granulatu i posmakiem cytrynowej herbatki, wybrzmiewając minimalną goryczką. W hellesie na siłę można śladową przyjemność czerpać ze słodowości, ale ta IPA jest dosłownie do niczego (2,5/10).


Bardzo mi się podobała wizyta w Zgorzelcu, postanowiłem ją więc powtórzyć w kolejnym roku. Drugi raz miał miejsce niedawno, po tym, jak %#$#*& Mateuszek u nas zacieśnił lockdown, zaś za Odrą %#$#*& Angela wprawdzie również zacieśniła, zamykając między innymi gastronomię, wciąż jednak nie nakazała ludziom noszenia masek w otwartej przestrzeni. Można więc powiedzieć, że dosłownie po przekroczeniu mostu dla pieszych między polską a niemiecką stroną mogłem się zachłysnąć solidnym wdechem stosunkowej wolności w świecie grzęznącym w toni nienormalności.

pustki w Polsce

Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało tak, jak ostatnim razem. Po niemieckiej stronie pięknie odrestaurowane kamienice, imponujący kościół, czysto. Po polskiej stronie rzucały się w oczy przede wszystkim napisy „billige Zigaretten” i night club, pierwsze dwa szpalery domów od strony Nysy ładnie odrestaurowane (choć i między nimi wciąż straszą prostokątne komunistyczne potworki z odrapanymi fasadami – jeden z nich, co ciekawe, jest zamieszkały); na dalszym planie ciąg budynków mieszkalnych w stylu typowym dla przełomu lat 80. i 90., czyli Stefan deweloper stworzył coś, co ma wyglądać jak na Zachodzie, bo na Zachodzie jest bogato, to i u nas będzie wyglądać, jak by było bogato; a jak dokładnie? Stefan to sam zaprojektował razem ze znajomym, co to sztolnie w kopalniach wytyczał, bo ten znajomy zna kogoś, kto był na Zachodzie. Takie brzydkie mimikry znajdują się więc na planie drugim. Na zupełnie odległym planie, zarazem jednak doskonale widocznym dzięki pagórkowej topografii, sprawiającej, że Zgorzelec po obydwóch stronach Nysy pnie się w górę – szkaradne, kaskadowe, betonowe abominacje, służące ludziom za miejsce zamieszkania. Ciekawa topografia w przypadku polskiej strony Zgorzelca jest przekleństwem.

No, czyli wsio tak, jak to opisałem wcześniej.

pustki w Niemczech

Na drugi rzut oka jednak było inaczej. Nie chodzi nawet o to, że gigantyczny, brudny baner z napisem „konstytucja” się ulotnił, odsłaniając wcale nie ładniejszą fasadę. Inaczej było pod innym względem – atmosferę schyłkowości epoki lockdownowej potęgowały dwa zjawiska. Jednym była jesień, której specyficzny zapach wypełniał moje nozdrza i pokrywał chodniki nad rzeką i na placach starówki Görlitz powłoką brązowych liści. Drugim zjawiskiem było wyludnienie. Po polskiej stronie było widać jedynie kilku dresiarzy, jakąś całkiem atrakcyjną, lecz niemożebnie wulgarną dziewczynę w czarnych ciuchach, niemieckiego inwalidę, opryskliwą obsługę Żabki, i tyle. 


Po stronie niemieckiej było zaledwie trochę więcej ludzi. Ot, okazjonalnie matka z dzieckiem na rowerze, para azjatyckich turystów, przy dworcu autobusowym rozdzielna mieszanina młodzieży oraz ćpunów. I tyle. Przez most Altstadtbrücke jakiś śniady Niemiec młodego afgańskiego narybku wracał z Polski, w odstępach kilkuminutowych zdarzało się ujrzeć spacerowiczów z Polski, przechodzących spod jurysdykcji %#$#*& Mateusza do jurysdykcji %#$#*& Andżeli, żeby zaznać śladowo większej dawki wolności. Poza tym pustki. Nawet uchodźcy się gdzieś ulotnili – być może do bardziej rozrywkowych części kraju, choć ciocia Andżela niewiele wcześniej mówiła zatroskanym głosem, że jej owieczki na terenie całych Niemiec dostaną g**no, a nie rozrywkę, i że to dla ich dobra przecież. Jesienna melancholia udzieliła mi się w takich okolicznościach bardziej niż zwykle, postanowiłem więc napić się czegoś fajnego. 

główny plac przy dworcu wczesnym popołudniem

Zaraz przy moście dla pieszych swoją siedzibę ma jeden z czterech zgorzelskich browarów, Bierblume. Wprawdzie w dniu mojej wizyty mogli sprzedawać tylko na wynos, ale mogłem przynajmniej zwiedzić wnętrza. I pożałowałem, że jednak nie wolno im lać na miejscu. Parter starej kamienicy jest dość obszerny, z wysokim kamienicznym sklepieniem, meblami od sasa do lasa (ten słynny styl hipsterski) oraz stertą instrumentów (łącznie z perkusją) ułożoną w rogu, wyczekującą bardziej sprzyjających czasów. Obok jest coś na kształt ogródka piwnego, czyli korytarz z dużymi przeszkleniami wychodzącymi na podwórze, z widokiem na stare mury i siedziskami ze stolikami we wnękach. To byłoby świetne miejsce na randkę, taka wnęka. 



Za barem mieści się część browarna, przy czym dostępna dla oka nie jest warzelnia jako taka, jak w typowym browarze restauracyjnym, tylko tanki oraz inny osprzęt. Pachniało brzeczką, więc warzyli w czasach zarazy, chociaż metalowiec w moro, który wyszedł z głębi części produkcyjnej, żeby mi sprzedać owoce swojej pracy, robił nieco przygnębione wrażenie. Zapomniałem mu zalecić, żeby słuchał mniej Deinonychusa. Nie wiem, czy słucha, ale takie robił wrażenie, a ja kiedyś słuchałem i nie jest to dobry pomysł. Ogółem rzecz biorąc, jest to świetna miejscówka. Gdybym był miejscowym, to bym tutaj często przychodził.


Wziąłem piwa nad brzeg Nysy Łużyckiej i zacząłem degustację. Bez maseczki i publicznie, bo poza jurysdykcją %#$#*& Mateusza można. 
Erlkaiser – pozytywna niespodzianka. Fajny, prosty pils, mocno chlebowy, trawiasty, lekko kwiatowy. Goryczka lekka do średniej, fajnie pijalne piwo, mimo lekkich wtrętów kukurydzianych. (6,5/10)
Neissegold – jeszcze większa niespodzianka, bo niby marcowe/festbier, ale bardzo fajne. Intensywne, pełne, mocno słodowe, chlebowe, ale okraszone kwiatowymi nutami chmielowymi. Bardzo pijalne, bardzo smaczne. (7/10)
Bürger Zeugel (alk. 4,2%) – miało być ciemne, a nie jest. Sporo siarki, chleb, kukurydza. Mało intensywne, a zarazem bardziej cieliste niż się spodziewałem. Finisz pustawy. Pijalne, ale nijakie. (5,5/10)


Bierblume 1717
(alk. 5,2%) – łagodna, bardzo pijalna wędzonka. Szynka świeżo z wędzaka, do tego trochę chleba, delikatny chmiel. Trochę zapałczanej siarki, która się jednak świetnie wtapia w wędzonkę. Słodycz minimalna, szlachetna goryczka mocniejsza. Bardzo dobre piwo. (7/10)
Bierblume Müller, Meier, Schmidt (alk. 5,2%) – oni piwo o takim woltażu nazywają imperialnym stoutem. Well... niemniej jednak jest to bardzo smaczne piwo. Mocno czekoladowe, trochę palone, lekko wafelkowe, dość gładkie, trochę estrowe, z odpowiednią głębią wykraczającą poza woltaż. No i średnio gorzkie, przy śladowej słodyczy. Jestem bardzo zadowolony. (7/10)


Bierblume wypadło dużo lepiej, niż się spodziewałem – bardzo solidna marka!

Nie jest to jeszcze jednak koniec epopei. Otóż w zachodniej części Görlitz mieści się browar Gr-Li-Braeu vel Genussbrauerei Moll. Nanobrowar jak kto woli, jako że wybicie o wielkości 70 litrów to coś pięknego i poza wyjątkami w rodzaju włoskiego Km8 bardzo rzadko spotykanego. Browar założyła w 2016 roku para małżeńska w średnim wieku, chcąca uniknąć zarówno dizajnu wiejskiej gospody, jak i imedżu nowoczesnego browaru craftowego. „Boutique Brauerei” – tak mówią o swoim dziele i biorąc pod uwagę celowo niskie moce produkcyjne, czyli poza wspomnianą warzelnią sześć fermentorów o pojemności 75 litrów oraz dwie setki na pszenicę – jest to określenie trafnie dobrane. 


Rękodzieło jest tutaj pisane zresztą wielką literą – cały proces produkcyjny, łącznie z etykietowaniem butelek o pojemności 0,75l, odbywa się ręcznie. Browar nie ma na posiadaniu nawet pompy, a co dopiero elektronicznych sterowników. W ten sposób w jeden dzień małżeństwo Krause produkuje około 70-80 butelek, które potem refermentują. A poza piwem tworzą jeszcze sery oraz likier z kwiatu bzu. Analogowy browar w coraz bardziej cyfrowym świecie. Lubię to!


Gr-Li-Braeu Das Helle
– niezłe piwo. Mocno słodowe z nutami słomy i siana, delikatnie kwiatowe, lekko słodkawe, ale i z goryczką, która wprawdzie nie powala siłą, niemniej jednak niejedną nowoczesną DDH ipkę mogłaby zawstydzić. Proste, poczciwe piwo codzienne. (6/10)
Gr-Li-Braeu Das Helle Weizen – połączenie trzech częstych felerów pszenicowarstwa w mikroskali – przesadyzm goździkowy, niemoc estrowa oraz trochę siarki. To ostatnie by siadło, gdyby piwo było przynajmniej lekko owocowe i nie było tak gryząco goździkowe. Ciężko to wchodzi. (4/10)
Gr-Li-Braeu Das Braune – połączenie laskowej orzechowości altbiera i jego podkreślonej, szlachetnej goryczki z owocowo-estrowym doprawieniem angielskiego brown ejla. Wysoka pijalność, smaczne piwo. (6,5/10)


Gr-Li-Braeu Das Elegante
– pils, ale jednak trochę helles. I to na modłę niekoniecznie stereotypowo niemiecką, bo zamiast zboża czuć głównie ciasteczka i ciasto drożdżowe, uzupełnione o nutkę trawy. Lekka słodycz resztkowa, goryczka też lekka. Niezłe piwo stołowe. (6/10)
Gr-Li-Braeu Görlitzer Pale Ale – mogłoby być świetne – ciasteczkowa baza, świeże ziołowo-cytrynawe nachmielenie, nutka marmolady pomarańczowo-morelowej. No i silna goryczka, ale zarazem niestety dość łodygowa. Na modłę angielską, ale wykonanie nie do końca siadło. (5,5/10)
Gr-Li-Braeu Das Kupfermärzen – pełne, słodowe, nieco chlebowe piwo zdominowane przez przyciemnione nuty słodu monachijskiego. Trochę drożdżowe, z goryczką, jaką widziałbym w pilsie. Jako tako. (5,5/10)
Gr-Li-Braeu Das Böckchen – niełatwo zrobić sensownego jasnego koźlaka. Tutaj się nie udało. Piwo słodowe, ciastowe, cierpiące na wyczuwalny przerost alkoholu i związaną z tym, irytującą cierpkość. Nie polecam. (4/10)


Czy warto przyjechać do Görlitz? Chociażby z racji położenia przy szlaku wiodącym z Polski południowej do Niemiec, zaraz przy autostradzie A4, jak najbardziej. Dla widoków i kontrastu. Czy warto wpaść do browaru Obermühle? Tak, dla widoków. Na wodę mineralną, bo pić i stołować się można w Zgorzelcu zapewne w innych lokalach o wiele lepiej. I taniej. Za to bez dwóch zdań należy wpaść do browaru Bierblume, bo to jest solidna marka i ma bardzo fajny, świetnie usytuowany lokal. No i przynajmniej na chwilę zerknąć okiem do Gr-Li-Braeu, bo taki nanobrowar to perełka. Gwoli podsumowania, jest to jeden z najbardziej polecanych przeze mnie, bliskich granicy Polski rejonów.


A na koniec, w ramach postscriptum, szybki przegląd piw z Saksonii, które wyhaczyłem w dobrze zaopatrzonym getrenku w północnej części Drezna. Trzy z nich są z Łużyc:
Landskron Edel Bitter – z ostatniego z czterech browarów Zgorzelca, a jednocześnie największego z nich. Kojarzony z owocowymi porterami i ongiś również obecnością na WFDP, tutaj wyrzeźbił faktycznie gorzkiego pilsa. Wprawdzie bukiet to trochę trawy, trochę siarki i trochę zboża, przy czym kwantyfikator „trochę” jest bardzo wymowny, bo aromatu nie ma tutaj wiele, ale za to szlachetna, mocno podkreślona goryczka robi robotę. Naprawdę niezłe piwo. (6/10)


Frenzel’s Rauchbier
– przejeżdżamy do stolicy Dolnych Łużyc, czyli Budziszyna. Frenzel Bräu to minibrowar z hotelem, w którym nocowaliśmy kilka lat temu. Pobyt głównie kojarzy mi się z utworem Dead Kennedys „Too Drunk To F**k”, ale przynajmniej piwo było dobrej jakości. Nie inaczej ma się rzecz z tą wędzonką. Producent lojalnie informuje o umiarkowanej zawartości wędzonego słodu, ale starczy i to. Mięsisty karmel, kandyzowana wiśnia i wcale nie tak subtelna świeżo wędzona szyneczka plus konkretne ciało, za którego sprawą picie tworzy efekt jedzenia. Świetna wędzonka! (7,5/10)
Frenzel Tyrannosaurator – wytrawny koźlak? Coś w ten deseń. Karmel, toffi i ciasto orzechowe, uzupełnione o nutę lukrecjowo-herbacianą. Aromat piękny, w smaku jednak brakło trochę ciała. Niemniej jednak bardzo dobre piwo. (7/10)
Frenzel Weisse Weste IPA – cóż się tutaj stało? Piwo jest zbyt brązowe nawet jak na brown IPA i pachnie jak te pumperniklowe krążki w sreberku, które się używa jako bazę do przekąsek na imprezach u starych ludzi. Jest karmel, natomiast jedyna manifestacja chmielu, która została po potężnej dawce utlenienia, to lekki hop burn. Piekący pumperniklowy kwas chlebowy –  tak smakuje ta "ipka". (4/10)
Frenzel Weisse Weste Chocolate Stout – Ponownie krążki pumperniklowe, tym razem bez goryczki i hop burnu i z lekką nutką prażoną. Poza tym kwasek i wodnistość, bez czekolady. Sromota. (3,5/10)


Przechodzimy w rejon naokoło Drezna.
Lößnitz Pils – trawiaste i siarkowe piwo z lekką nutą zbożową. Niby wytrawne, ale siła goryczki pozostawia sporo do życzenia. Poza tym jest wodniste. Piłem lepsze. (5/10)
Windberg Pilsner – ciekawy, bo słodowość lekko przyciemniona, w kierunku monachijskim, z subtelną trawiastą chmielowością oraz podkreśloną goryczką, no i niemalże obligatoryjną nutką siarki w tle. Fajne. (6,5/10)
Glückauf Pilsener – trochę słodu o proweniencji zbożowo-ciastowej, trochę siarki. No i tyle, goryczka niemrawa. Pije się to jednak dobrze. Wprawdzie nie pils, a solidny helles, no ale mogło być przecież dużo gorzej. (6/10)
Sächsische Braukunst Vollbier – twór browaru Hartmannsdorf, z etykietą a la DDR i jakością zawartości zbieżną z oczekiwaniami rozbudzonymi przez etykietę. Siarkowa zupa warzywna, w której rozpuszczono kilka dropsów, a dla niepoznaki dodano trochę słodu. Goryczka minimalna. Szkoda zdrowia na takie coś. (2/10)
Nerchauer Spitzen Pils – mało ciała, sporo kukurydzy. Goryczka lekko podkreślona, nie niweluje jednak przejmującego wpływu DMS-u na całokształt. (4/10)
Nerchauer Lager Rauchzart – Zgodnie z nazwą piwo jest delikatne, przy czym nutki wędzonej zostały dobrze wkomponowane w słodowość. Miękkie, smaczne, pijalne. (6,5/10)


Przenosimy się na sam koniec do Hof Brauerei Lohmen, czyli Saksońskiej Szwajcarii. Browar otworzył bauer w 2018 roku na terenie dawnego gospodarstwa rolnego, które do dzisiaj zresztą wytwarza sok jabłkowy. Warzelnia o wybiciu 7,5hl może się okazać trochę przeskalowana jak na dzisiejsze czasy, no ale zobaczymy.
Lohmener Zwickel – pięknie nachmielony cytrynawymi ziołami, smakuje trochę alpejsko, czyli nawiązanie geograficzne się udało. Poza tym lekki drożdżowy kwasek, jasny słód i świeżość. To jest naprawdę bardzo dobry zwickel. (7/10)
Lohmener Sandstein Weizen – fajny, klasyczny wajcenik. Zarówno nuty bananowe, jak i goździkowe są tutaj silnie obecne, do tego drożdżowy kwasek, lekko mocniejsze ciałko niż w konwencjonalnych wajcenach. Rześkie, pijalne, smaczne. (6,5/10)
Lohmener Schwarz – temperatura fermentacji chyba komuś uciekła, ale nie szkodzi, bo nutki borówek bardzo dobrze komponują się z podszytą lekkim paleniem czekoladową podstawą tego piwa. Kolejne skojarzenie to tytoń infuzowany wiśnią, też bardzo przyjemne. Poza tym piwo jest lekkie i dość wytrawne, mimo raczej słodkiego aromatu. Dobre. (6,5/10)
Lohmener IPA Hopfensprung – mocno kwiatowe piwo z nutką fioletowych żelków. Poza tym dość słodowe, z natrętnymi nutkami estrowymi, których intensywność przebija chmiel. A że są to estry kojarzące się z rozpuszczalnikiem, no to mimo braku cierpkości jest to mało przyjemne piwo. Niestety. (4/10)


Jeżeli uważasz moją twórczość za wartość dodaną i chcesz wesprzeć moją działalność publicystyczną, możesz postawić mi kawę:

Zgorzelec 2557112062179276298

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)