Loading...

Portugalia – jaskinie i browary


Regionem, który upodobali sobie szczególnie włoscy turyści w Portugalii, jest położone pośrodku południowej linii brzegowej Carvoeiro. Ciężko w to uwierzyć, biorąc pod uwagę zdominowanie liczebne lokalnych pizzerii przez restauracje indyjskie, wycelowane raczej w klienta z Albionu, ale tak wyczytałem, więc musi być to prawda. Taka narracja zresztą pasuje mi do momentu, w którym odkryliśmy na przedmieściach Carvoeiro widoki bardziej toskańskie, niż portugalskie.

Rzecz w tym, że ziemia w tej części kraju jest sucha i stosunkowo mało urodzajna. Czuć tutaj oddech niedalekiej Afryki, który pustoszy miejscowe uprawy i raz po razie wywołuje wielkopowierzchniowe pożary, które czyszczą stepy południowej Luzytanii ze złogów poprzednich lat, nie pozwalając na rozwój bardziej soczystej kolorem roślinności. I oto w tej suchej krainie udało się jednak założyć winnice, które od lat funkcjonują, przyciągając zarówno miejscowych, jak i turystów.


Quinta Dos Santos
to malowniczo położona farma, będąca owocem marzeń imigrantów o własnej winnicy. Często zdarzają się historie Amerykanów, którzy pod wpływem wakacyjnych wrażeń sprzedają swój dobytek i udają się na emigrację do Włoch, czy Grecji, po to tylko, żeby w ciągu dwóch lat walki z biurokracją i południową mentalnością wracać do swojej macierzy jako bankruci. Piszą potem książki o swojej krótkowzroczności, kupowane chętnie przez ludzi łaknących wizji cudzego upadku, odnoszą tymi książkami sukces finansowy, no i jakoś to się kręci. Rodzina dos Santos, pochodząca z Kapsztadu, ma jednak korzenie portugalskie, co im w pewien sposób mogło ułatwić aklimatyzację na ziemiach swoich przodków.

Wykupiono osiem hektarów pagórkowego, zapuszczonego terenu na północ od Carvoeiro i rozpoczęto w 2016 roku prace konstrukcyjne, infrastrukturalne oraz rolne. W celu nawodnienia terenu odnowiono odkryty w trakcie prac stary system akweduktowy, odnowiono i rozbudowano kamienno-wapienne zabudowania farmy, podzielono areał na sekcje i stworzono z czasem jedną z wizytówek regionu.


Quinta Dos Santos przede wszystkim jest winiarnią. Na trzech hektarach winnic rosną winorośle, z których można uzyskać rocznie do 35 tysięcy litrów wina. Jeden hektar przeznaczono na zagajnik oliwny; jako że drzewa oliwne dają pierwsze dobre owoce dopiero po kilku dekadach, na pełen rezultat nasadzeń przyjdzie właścicielom jeszcze trochę poczekać, ale nowe oliwki rosną tutaj w sąsiedztwie starszych drzew oliwkowych, migdałowców, a nawet karobu. Zachowano również inne przykłady roślinności zastanej na miejscu, chociażby dęby korkowe oraz dziki tymianek.


Rezultat robi rewelacyjne wrażenie. I drogie. Wjazd na posesję unaocznia wybrukowany plac flankowany dwoma wapiennymi, bielonymi budynkami z czerwonym dachem. Przegląd samochodów na parkingu sprawia, że wąż w kieszeni zaczyna niepokojąco syczeć. Oczy jednak koi widok na falujące winnice pod powoli zmierzającym ku linii horyzontu, popołudniowym słońcem. Klimat jak w Toskanii, jakem rzekł.


Szczególnie mnie w tym wszystkim urzekło, że stworzono nowe przedsięwzięcie na uroczysku z ruinami, zachowując tylko kilka ścian poprzednich zabudowań i stworzono nowe konstrukcje, które tak bezbłędnie wpisują się w krajobraz, że wyglądają, jak gdyby stały tutaj od dawien dawna. Pucowany na biało budynek główny mieści w sobie patio wewnętrzne ze stołami rozłożonymi wokół wiekowego drzewa oliwkowego. Z boku, za szkłem, można oglądać lśniącą, stalową warzelnię włoskiej produkcji, jako że, o czym wcześniej nie wspomniałem, Dos Santos jest nie tylko winiarnią, ale również minibrowarem. Zadaszona część budynku to dalsze stoły dla gości, postawione na brukowanej posadzce, my z kolei dostaliśmy stolik na tarasie, skąd rozciągał się widok na winnicę. Piękne miejsce.

Piękne i cenowo każące sięgnąć głębiej do kieszeni. Z drugiej strony wszystko, od otoczenia, przez miłą i profesjonalną obsługę, po jedzenie, było tego warte. Prawie wszystko. Do piw przejdę na koniec...


Burger za 18 euro to najtańsza opcja na większy głód. Był pyszny. Chrupiące frytki z batatów z sosem aioli infuzowanym cytryną – pyszne. Langusta z grilla – obłędna. Polędwica wołowa z grilla na najlepszej portugalskiej wołowinie – cudowna. Drogo, ale wyśmienicie. 9,5/10. I tutaj dochodzimy do kwestii piwa.


Piwowarem jest jeden z synów rodziny, który, jak wnioskuję z wywiadów, uczył się na żywca. Trochę lat na to miał, bo browar nie stoi od wczoraj, oczekiwałby więc człowiek, że oferta będzie nietuzinkowa, różnorodna i dopracowana. Nie tym razem. Niestety narzucająca się sama z siebie koncepcja wykorzystania w piwnej części produkcji gospodarstwa możliwości, jakie daje winnica i produkcja wina, jak do tej pory nie została urzeczywistniona. Pal już licho dzikusy leżakowane w beczkach po winie, czy chociażby niedzikie piwa starzone w beczkach. Tutaj nawet nie sięgnięto stylistycznie po grape ale, który jest stylem w obrębie portugalskiego craftu niewyzbytym pewnej popularności.


No trudno. W takim razie pozostało sprawdzić, czy poziom piw dorównuje reszcie.
Dos Santos Pilsner – w miarę chmielowy, kwiatowe i cytrynkowe nutki, lekko chlebowa podbudowa. Byłoby całkiem przyjemnie, mimo niskiej intensywności smakowej, ale przeszkadzają kukurydziane nutki. (5/10)
Dos Santos Pale Ale – proste i rześkie piwo; podbudowa ciasteczkowa, cytrusowo-żywiczne nachmielenie. Smaczne. (6,5/10)
Dos Santos Amber Ale – odstana herbata, trochę suszonych owoców i ciasteczek. Mało intensywne, stołowe, przeciętne piwo. (5/10)
Dos Santos IPA – cytrusowe i żywiczne nuty w połączeniu z melonowo-arbuzowymi oraz granulatowymi. Niezbyt intensywne piwo, profil chmielowy nie do końca pod mój gust. Jako tako. (5,5/10)
Dos Santos Stout – delikatnie palony z nutami czekoladowymi. Mocno podkreślone owoce leśne, szczególnie borówki. Bardzo przyjemna kremowość w ustach. Jedyne z bieżącej oferty na oczekiwanym poziomie. (7/10)


Odnośnie piw w Dos Santos nie wszystko więc hula tak, jak powinno. Wprawdzie trzeba mieć na uwadze zasadniczo raczej niski poziom portugalskiego craftu na tle innych rynków europejskich, niemniej jednak w takim miejscu, gdzie dopracowane jest wszystko, człowiek ma prawo oczekiwać, że go piwo też zauroczy, a przynajmniej, że wszystko wypije ze smakiem. Aha, problem nie tyczy się tylko piwa, bo miejscowe wino rose, jakkolwiek znawcą wina nie jestem, było mało intensywne i płaskie w smaku.


Carvoeiro
, miejscowość nadmorska nieopodal Quinta Dos Santos, miała być perełką portugalskiej riviery, pięknym i urokliwym miasteczkiem, którego atmosfera przyciąga w sezonie letnim turystów szczególnie z Włoch. Okej, pomyślałem sobie, we Włoszech urokliwych miejscowości nie brakuje, więc Włosi mają wysokie wymagania estetyczne względem otoczenia i pewnie będzie klawo. I co? I sro.


Główna ulica, kręta Rua dos Pescadores, biegnąca prostopadle do wybrzeża, to wręcz dramat w zestawieniu z oczekiwaniami. Tak sobie wyobrażałem podrzędną część libijskiego Trypolisu przed dokonaną operacją wymiany złego dyktatora na demokrację, wojujących ze sobą bezustannie watażków i targi niewolników. Trakt flankowany brzydkimi kamienicami i hotelami jak w najtańszym kurorcie turystycznym, no i wszędobylską gastronomią. Jedynym elementem wartym uwagi są tutaj skrzynki elektryczne przy ulicy, które zostały fantazyjnie pomalowane przez dwóch napaleńców i stanowią wyłom we wszechobecnej nijakości. To, i murale, których jest mniej niż w Lizbonie, ale stanowią miłą odskocznię dla oczu.

zawsze ładniej na wzniesieniu


Liczba indyjskich restauracji, w ostatecznym rozrachunku niezbyt popularnych wśród włoskich podniebień, każe podejrzewać, że to wcale nie Włosi są tutaj główną grupą docelową. Kiedy zresztą spróbowaliśmy się posilić w restauracji Oasis, gdzie żarcie było nie tyle średnie, ile fatalne (sałatka z tuńczykiem przyprawiona tylko mało aromatyczną oliwą; burger wołowy w tym raju dla miłośników wołowiny okazał się wołowo-wieprzowy z podłej jakości surowca i w dodatku smażony na sucho), to już miałem pewność – tylko Anglicy są w stanie takiemu szajsowi wystawić na Gugielu prawie pięć gwiazdek.


Plaża miejska
w Carvoeiro to jego najładniejsza część. Strukturalnie podobna do wielu innych w tym rejonie, czyli dość szeroka, piaszczysta, flankowana pomarańczowo-czerwonymi skałami, w sporej mierze była pokryta chmarą hiszpańskich kobiecych ciał smażących się na słońcu. Poza Anglikami to właśnie Hiszpanie wydawali się stanowić w tym miejscu główną grupę turystów.


Jako że nie chciało mi się bezczynnie opalać, zacząłem się wspinać po schodach na wschodniej stronie plaży. Dopiero na szczycie zobaczyłem ładne Carvoeiro. Z daleka. Widok na kaskadowo opadające do wąwozu, wijące się ku plaży, różnorodne budynki tej miejscowości faktycznie jest niczego sobie. Czy to znaczy, że Carvoeiro jest jednak ładne? Odpowiem starożytną chińską sentencją autorstwa Konfucjusza – widziany z pokładu samolotu to nawet Bytom jest ładny.


Na południe od wspominanego punktu widokowego, po portugalsku miradouro (moje ulubione słowo tych wakacji), znajduje się drewniana kładka, prowadząca wzdłuż wybrzeża po wierzchołkach klifów. Widoki robiłyby pewnie wrażenie, gdyby nie zostały poprzedzone wycieczką motorówką po wodnych jaskiniach na wschód od Carvoeiro.


Koszt to bodajże 20 ojro od osoby, sternik i przewodnik na przemianę trajkotają po angielsku i po „portuniol” (mieszanka portugalskiego i hiszpańskiego); wycieczka jest poza Quinta Dos Santos tym powodem, dla którego warto jednak do Carvoeiro pojechać. Kurs obejmuje zwiedzanie jaskiń dostępnych w zasadzie tylko od strony Oceanu, w większości ciemnych dziupli wyżłobionych przez wiatr i wodę w fantazyjnych formacjach skalnych.


Jako że jest to atrakcja mocno turystyczna, to zwiedza się w zasadzie mniej lub bardziej w kawalkadzie podobnych motorówek, większych stateczków, a nawet gdzieniegdzie się jakiś stereotypowo oligarszy zmotoryzowany jacht trafia, na którego pokładzie w słońcu prężą się insta-influencerki. Duża liczba łajb powoduje miejscami zatory w jaskiniach, po których nasz sternik dość brawurowo manewrował motorówką, mijając ostre skały czasami o kilka centymetrów.

Jedyny kadr, na którym jaskinia wyszła w miarę pusto. Naokoło roiło się od jednostek zwodzonych.

Kulminacją jest dopłynięcie do ikonicznej plaży Benagil, znajdującej się w ogromnej jaskini, z okrągłym prześwitem w sklepieniu, wpuszczającym do środka snop światła. Na zdjęciach z folderów turystycznych wygląda pięknie i właściwie to robi wrażenie, tyle że jest to raczej miejsce dobre na wycieczkę w zimowy słoneczny dzień – w lipcu jest totalnie zadeptana i wprawdzie zapowiedź przewodnika, zgodnie z którą jej wnętrze stanowi o tej porze roku jedno wielkie targowisko, na którym można się zaopatrzyć we wszystko, od jedzenia, przez ciuchy po małą elektronikę, była jednak mocno przesadzona, ale spokoju, czy nawet miejsca do zrobienia w miarę znośnego zdjęcia tutaj nie ma. Atrakcja typu wjedź, zrób wielkie oczy, spuść z siebie powietrze i wyjedź. Uważając przy tym, żeby nie staranować innych łajb albo kajaków.


Wycieczka wyznaczyła jednak trajektorię pozostałej części dnia, bo poza jaskiniami pokazano nam również różne ikoniczne i niekoniecznie popularne plaże na tym odcinku wybrzeża. Przed Rewolucją Goździków, która zakończyła rządy Salazara, wszystkie były ponoć prywatne; po rewolucji wahadło odbiło w drugą stronę – obecnie w Portugalii ani jedna plaża nie jest prywatna. Jedną z tych najbardziej urokliwych jest Praia do Carvalho, która nazwę wzięła od swojego byłego właściciela. Mała, niezadeptana, na planie podkowy, otoczona skałami, niezwykle urokliwa. Do niedawna dostęp był tylko od strony Oceanu; od jakiegoś czasu można na nią dotrzeć wydrążonym pieszym tunelem od strony lądu.


Zamiast niej wybrałem nieco większą, acz nie mniej urokliwą. Praia do Vale de Centeanes ma łukowy kształt, jest szeroka i co prawda mieści się na niej (jedna) restauracja, niemniej jednak jest to jedna z mniej popularnych, a zarazem najładniejszych plaż regionu. Ba, żeby tylko regionu – jest to jedna z najładniejszych plaż w Europie. Nad drobnym piaskiem piętrzą się klify, wyglądające z daleka jak warstwowy tort ucięty pionowo mało ostrym nożem. Gdzieniegdzie mieszczą one jaskinie, zaś po podejściu bliżej okazuje się, że skały częściowo składają się ze sprasowanych skorupiaków, niektórych nawet niewyklutych, odpowiedzialnych za ich połyskującą pomarańczą i różem złocistą barwę.


Od strony zachodniej plaża kusi schowaną w cieniu grotą, w której woda wydaje się jeszcze zimniejsza, niż w nasłonecznionej części plaży – o ile może być w ogóle jeszcze zimniejsza, wszak Ocean u wybrzeży Portugalii godnie konkuruje pod względem temperatury wody z Bałtykiem. Otaczające plażę skały tworzą uczucie odcięcia od kontynentu, biorąc pod uwagę jej usytuowanie. Sprzyja to ładowaniu akumulatorów, z czym u mnie zazwyczaj jest ciężko, bo mnie non stop nosi. Tutaj znalazłem atmosferę, w której mogłem się w końcu wyciszyć. Rzecz jasna przy piwie. Padło na Musa Twist & Stout, bardzo dobry stout, którego wychyliłem w trakcie tego pobytu niejedną butelkę.



Algarve Rock
Położone we wschodniej części Algarve, nieopodal hiszpańskiej granicy, niespełna siedemdziesięciotysięczne Faro, jest stolicą całego regionu, a zarazem miejscem chyba mało popularnym wśród turystów. Znajduje to odzwierciedlenie w wyglądzie okolicy – nie czuć tu piniondza. W Lizbonie zastanawiałem się, jak biednie muszą żyć ludzie w innych regionach Portugalii, skoro stolica jest najbogatsza, a przynajmniej na pierwsze kilkadziesiąt rzutów oka poziom życia jest niższy niż w Polsce; dojeżdżając pod Faro, sam sobie na to odpowiedziałem: „Oj, biednie”.


Samo Faro znane jest z kaplicy czaszek oraz laguny położonej przy oceanie, na zwiedzenie miasta nie mieliśmy jednak czasu. Pojechaliśmy ponad godzinę autostradą z Luz po to, żeby nawiedzić browar Algarve Rock, największy craftowy browar na południu Portugalii, a być może i największy w całym kraju.


Nazwa pewnie niewielu osobom coś mówi – w przeciwieństwie do chociażby lizbońskiego Dois Corvos, czy też Musa, bądź Letra, które mają bardziej ugruntowaną renomę międzynarodową, Algarve Rock jest skupione na sprzedaży krajowej, a eksportuje głównie do Wielkiej Brytanii. Projekt od strony finansowej i wolumenowej jest ambitny. Hala mieszcząca się w parku przemysłowym na przedmieściach Faro wprawdzie nie jest tak wielka jak w Pincie, ale nawet jeżeli jest o połowę mniejsza, to wciąż jak na craft europejski robi to duże wrażenie. W 2017 roku chwalili się, że jest to największy browar craftowy na całym Półwyspie Iberyjskim, z potencjałem technicznym do warzenia 12 tysięcy hektolitrów rocznie. Szacując popularność ich wyrobów po wycieczce po knajpach, sklepach i restauracjach portugalskiej riwiery, zdecydowanie wątpię, żeby ta liczba była osiągana, choć nie jest tak, żeby puszki z logo Algarve Rock były słabo dostępne.


Stalowa warzelnia brytyjskiej firmy Brewing Vessels ma wybicie równe 30 hl, będąc tym samym dwa razy większą od warzelni browaru Nortada, należącego do hiszpańskiego koncernu Estrella Galicia browaru robiącego średniej jakości piwa w segmencie korpocraftu, dostępne w supermarketach w całym kraju. Jako że Algarve Rock w przeciwieństwie do Nortady jest dostępne jedynie w wybranych miejscach, mam wrażenie, że ktoś tutaj na obecną chwilę mocno przeinwestował, czego kolejną poszlaką jest dość ograniczone liczbowo, a zarazem statyczne portfolio browaru – przy takiej warzelni i stosunkowo niskim wolumenie sprzedażowym człowiek pomyśli kilka razy, zanim zaryzykuje i uruchomi sprzęt, żeby uwarzyć coś nowego.


Jedna nowość jednak leżakowała akurat w trakcie naszego pobytu w jednym z niewielu tankofermentorów i sympatyczny irlandzki barman polał nam trochę bezpośrednio z tanka – bezglutenowy table beer Calma, Calma prezentował się całkiem interesująco. Pobuszowałem trochę po zapleczu produkcyjnym, nieniepokojony przez nikogo – sześć tankofermentorów przy tak dużej warzelni i powierzchni nieruchomości potwierdza moje wstępne obserwacje – zbyt dużo się tutaj nie warzy, a powierzchnia magazynu została obliczona na dużo większe obroty. Oznacza to z jednej strony duże możliwości rozbudowy, o ile zajdzie taka potrzeba, z drugiej jednak jest oznaką przeinwestowania.


I żeby nie było, że narzekam – browar robi świetne wrażenie – sama przestrzeń, wielkość warzelni, czy linia do puszkowania to rzeczy, które się fajnie ogląda. Mało tego, w tym browarze się autentycznie fajnie siedzi. Z sześciu kranów przy barze Irlandczyk mający do Dublina stosunek podobny do stosunku Polaków spoza Warszawy do swojej stolicy („Shithole!!”) nalewa prawie połowę portfolio browaru; reszta jest dostępna ze schłodzonych puszek. I w kwestii chłodu – oddech Afryki w tym miejscu odbija się od niewidocznej przeszkody przy otwartych wrotach do magazynu, wskutek czego w środku panuje bardzo przyjemna temperatura.


Jako że – jak już napisałem – przy takich gabarytach warzelni ciężko jest ciosać nowe rzeczy, zaczęto rozwijać projekt beczkowy. Algarve Rock nie warzy jednak żadnych mocarzy, tak więc w beczkach umieszczonych na czerwonym stojaku zaraz przy wejściu lądują piwa typu owocowe gose i regularny stout. Spośród beczkowych też nam dano skosztować, wskutek czego w trakcie naszej wizyty opiliśmy niemalże całe portfolio browaru. Jako że rzecz miała miejsce u źródła, to w bardziej optymalnej formie te piwa nie będą, sprawdźmy przeto, jak się prezentuje browar pretendujący do miana czołowego producenta craftu południowej części Portugalii.


Algarve Rock Pilsner
– świeży, to fakt, poza tym jednak czuć trochę kukurydzy i siarki, no i goryczka jest cierpkawa. (4,5/10)
Algarve Rock Piri Piri Pilsner – ponownie ciut kukurydzy, ale tym razem bez siarki. Są zbożowe nutki i delikatny chmiel. Papryczka chili Bird’s Eye wyczuwalna subtelnie, daje delikatny afterglow, co moim zdaniem stanowi jedyny mający sens sposób wykorzystania chili w piwie. Okej. (6/10)
Algarve Rock Summer Ale – Ciasteczka, landrynka (sic!) i melon. Lekko zawiesiste, mało rześkie, randomowe, nieco mdłe. (4,5/10)
Algarve Rock Climber IPA – trochę ciasteczek, trochę grejpfruta, trochę siarki. Poza całkiem podkreśloną goryczką mało intensywne smakowo piwo. (5/10)
Algarve Rock Stout – paloność w tle, na froncie mocna czekolada z dodatkiem ciemnych owoców. Bardzo smaczny. (7/10)


Algarve Rock German Weiss
– trochę bananowy, mocniej korzenny, przy czym bardziej niż goździka czuć kolendrę. Rzut okiem na skład – jest kolendra. German weiss? Well... Słodowość podbita, mocno czuć drożdże. Całkiem rześka belgijsko-niemiecka hybryda. (6/10)
Algarve Rock Red Rye IPA – goryczka w miarę mocna, czuć kisielowość od żyta, poza tym nachmielenie cytrusowe, ale lekkie, nie mocniejsze od słodowości. Jako tako. (5,5/10)
Algarve Rock 3rd Rock From The Sun DDH DIPA – dużo pomarańczy i marmolady morelowej, trochę ananasa i brzoskwini, niezbyt słodkie, całkiem soczyste. Dobre piwo, w browarze w zdecydowanie lepszej formie niż pite w knajpie w Lagos kilka dni wcześniej, gdzie już zdążyło się utlenić. (6,5/10)

Tyle podstawowa, regularna oferta browaru. Poza Stoutem w zasadzie niewarta większej uwagi ergo rozczarowująca.


Udało nam się ponadto przepić się przez piwa powstałe w ramach „Fuck Cancer Beer Project”, w którym partycypowały głównie browary z Wielkiej Brytanii. W Algarve Rock uwarzono cztery piwa, nazwano kolejno: F, U, C oraz – nigdy byście nie odgadli – K. Prawda, że oryginalnie i elegancko? Mniejsza o to – ważne, że te akurat wyroby bardzo pozytywnie się wyróżniały na tle pozostałych.

F – Słodowość zbożowo-słomkowa/niemiecka, cytrusowe i lekko ananasowe nutki od chmielu Azzacca, średnio mocna goryczka. Miał to być czech pils i takowym nie jest, ale wyszło smaczne piwo. (6,5/10)
U – mętna i tylko umiarkowanie gorzka „west coast IPA”, więc znowu wycelowano w styl i pięknie chybiono, ale piwo jest bardzo dobre – czyste, wytrawne, cytrusowo-żywiczne z mocnym akcentem mandarynki. (7/10)
C – table beer z całymi 3,3% alko, ale bardzo dobry i pełen smaku, mocno czuć diesel, grono i agrest. Rześkie i bardzo smaczne. Ave Nelson! (7/10)
K – APA zdominowana przez nuty trawy cytrynowej i kaffiru, uzupełniona o kokos i agrest, bardzo rześka, lekka, a zarazem pełna smaku. To jest świetne piwo. (7,5/10)


Wspomniałem wcześniej o programie beczkowym. Nalano nam do skosztowania trzy piwa.
Raspberry Gose Moscatel Douro BA – W zapachu poszło mocno w klimaty rodzynkowe i daktylowe, ale w smaku jest trochę płaskie. Zatraciło większość pierwotnego charakteru, ale za to beczka bardzo ładnie wyszła. (6,5/10)
Red Rye IPA Moscatel de Setubal BA – drewna od groma i trochę, dużo słodkich rodzynek, zadziorna taniczność kontrująca słodycz – ponownie charakter piwa uległ rozmyciu, ale efekt jest świetny. (7,5/10)
Old Stout Magrenan Helvicos BA – dębina, wanilia, mocno winne klimaty, wyraźna taniczność, trochę kawy w finiszu. Szkoda, że ciało zostało „zjedzone”, ale bardzo dobre. (7/10)
Old Stout Wild Turkey BA – kupiłem flaszkę na wynos i był to błąd. Cienkie, kwaskowe piwo, kwaśna paloność, subtelne, wręcz pomijalne drewno. Brak ciała, rozklekotanie. Meh. (4,5/10)


Algarve Rock można w zasadzie pominąć jeśli chodzi o core range, ale za to warto zwrócić uwagę na piwa specjalne. No i będąc na południu Portugalii, koniecznie warto tam podjechać – atmosfera tap roomu działającego przy sporych rozmiarów browarze craftowym jest w dechę.

W dechę jest też zasadniczo południe Portugalii jako takie. Tym wpisem kończę reportaż z południowych rubieży Luzytanii. Za niedługo ukażą się na blogu wpisy z oddalonego od Europy miejsca, które nawiedziliśmy bez konieczności przekraczania granicy państwowej.

Poprzednie wpisy w cyklu:

Portugalia. Wypalone pustkowia Luzytanii

Portugalia (nie)turystyczna

Praia do Vale de Centeanes 3077167860826280970

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)