Loading...

Portugalia. Wypalone pustkowia Luzytanii

Południowe wybrzeże Portugalii stanowi w okresie letnim, obok Porto oraz Lizbony, główny obszar turystyczny Portugalii. Bardziej znane miejscowości są wówczas zadeptywane przez chmary Hiszpanów, Francuzów, Anglików, Niemców oraz samych Portugalczyków, którzy są narodem gremialnie spędzającym wakacje raczej u siebie w kraju. Wystarczy jednak wyjechać zaledwie kilka kilometrów na północ od turystycznego Lagos, żeby dać nura w zupełnie inne klimaty.


Kurorty turystyczne południa Portugalii są krajobrazowo zdominowane przez ciągnące się ku północy pagórki. Porośnięte głównie krzewami, które, co ciekawe, nawet późnym latem cieszą oko ciemnym, dość soczystym charakterem zieleni, ale całokształt emanuje suchością. Czerwonawe ziemie, wypalone przez niemiłosiernie prażące słońce fascynują, a jednocześnie sprawiają skrajnie mało gościnne wrażenie. Nie jest to otoczenie, w którym człowiek z własnej woli by zamieszkał. Toteż i nie ma na całych połaciach terenu praktycznie żadnych osad; rozsiane po losowych wzgórzach rozłożyste rezydencje bogaczy są, poza przecinającymi krajobraz drogami, jedynym pomnikiem ludzkiej bytności. Milionerów przybyło w Portugalii w zeszłym roku aż pięć tysięcy, acz raczej nie w sposób endemiczny – bonzowie z całego świata chętnie dokonują relokacji do Luzytanii ze względu na korzystne prawo podatkowe.


Mogę sobie wyobrazić, że przynajmniej część z nich ma na posesjach zaparkowane helikoptery, jeśli zdarzyłaby się nagła konieczność ewakuacji. Powód, dla którego te tereny są pustkowiem, mimo że ziemia jest tutaj wbrew pozorom dużo lepszej jakości, niż na graniczącej z Galicją deszczowej północy kraju, jest prozaiczny. Wypalające całe wzgórza pożary mogą tutaj wybuchnąć w każdej chwili, a niszczycielski żywioł nie zna litości. Zresztą w trakcie naszej podróży na południe, już nieopodal wybrzeża przejeżdżaliśmy obok pożaru wielkopowierzchniowego zaraz przy autostradzie, a helikopter gaszący chlusnął w nasze auto wodą rykoszetem.


No więc żeby mieszkać w takich warunkach trzeba mieć albo jaja ze stali, albo wystarczający kapitał, żeby sobie ogarnąć szeroko zakrojoną logistykę relokacyjną. Pożary cyklicznie pustoszą te ziemie, po czym ona szybko odżywa. Nie jest to swoją drogą kwestia zmian klimatycznych – tak tutaj po prostu jest od dawien dawna. Natura dokonuje cyklicznych oczyszczeń terenu, a w miejscach po pożarach rychło odradzają się małe drzewka, czy kępki krzewów. Mało przyjazne warunki bytowania sprawiają, że można jechać przez południe kraju nawet kilkadziesiąt minut, nie natykając się na żadne zwarte osady ludzkie. Klimat post-apo pod piekącym słońcem.


Ciekawe, że akurat w takich okolicznościach przyrody, w kompletnym pustkowiu Portugalczycy wybudowali jeden z dwóch największych autodromów w kraju. Przynajmniej nie ma sąsiadów, którzy kupili taniej ziemię obok, po to, żeby potem skarżyć się na hałas i żądać zamknięcia głośnego obiektu, jak to u nas bywa. Przy czym należy sobie zdać sprawę, że motosport na Iberii jest dużo bardziej rozwinięty niż u nas (a przy okazji ludzie jeżdżą po ulicach w znacznie bardziej cywilizowany sposób, mogąc się wyszaleć na torach), tak więc Autodromo Internacional do Algarve jest obiektem wręcz kolosalnym, nieporównywalnym z niczym podobnym w Polsce.


Dwupoziomowy tor, przeogromne trybuny, a zaraz obok największy tor kartingowy, jaki dotychczas widziałem. I to wszystko w szczerym polu. Na tor można wjechać prywatnym autem, wykupując zezwolenie do dania upustu zamiłowania do prędkości, tak żeby potem już nie jechać 180 km/h slalomem po autostradzie, albo spychać samochody z lewego pasa metodą na glonojada. Szanuję. Na trybuny nas niestety nie wpuszczono, a stojący przy wejściu ochroniarz był wyjątkowo obcesowy; w Portugalii, podobnie zresztą jak w Hiszpanii, większość osób jest naprawdę miłych, ale jak już się natrafi na buca, to jest to buc monumentalny.


Monumentalizm jest też najlepszą charakterystyką widoku na Praia da Bordeira od strony piętrzących się od jej południowej strony wzniesień. Łuk wybrzeża jest w tym miejscu pokryty piaskiem, który wcina się w najszerszym momencie na kilkaset metrów w głąb lądu. Wygląda, jak gdyby w tym miejscu Sahara wpadała w Ocean. Drobny, złoty piasek tworzy ciągnące się wzdłuż wybrzeża, falujące wydmy. Od strony południowej utworzyło się zalewisko z rybami, nad którym górują zbocza porośnięte suchym krzewem.


Cała plaża to w istocie ogromny, ciągnący się przez ładnych kilka kilometrów półksiężyc, na który z impetem wpada rozwścieczony ocean, ciskając w ląd seriami fal. Poziom wzburzenia wody wydatnie w tym miejscu zmniejsza klarowność widzenia. Niebo bezchmurne, temperatura wysoka, zarazem jednak gniew Posejdona sięga powietrza, wypełniając je cząsteczkami wody morskiej, które trawersują plażę w głąb lądu w postaci nieprzerwanej mgiełki. Nic tylko brać głębokie wdechy, pozwalając Atlantykowi wtłaczać jod do płuc.


Z żywiołu ochoczo korzystają surferzy, dla których zachodnie wybrzeże Portugalii to wymarzona miejscówka na tego typu akrobacje na naszym kontynencie; odpowiednik Hawajów, czy australijskiej Golden Coast. Doświadczenia są stokroć bardziej cenne niż rzeczy, toteż wykupiłem Ani w tym miejscu lekcje surfingu. Złapała bakcyla, od razu próbując tego sportu w bardzo wymagającym fizycznie otoczeniu.



A co najlepsze? To cudo natury jest niemalże dziewicze. Od turystycznych centrów Algarve można tutaj dotrzeć w kilkadziesiąt minut spokojnej jazdy samochodem; jednocześnie warunki wiatrowo-falowe sprawiają, że to piękne wybrzeże pozostaje miejscem absolutnie nieturystycznym. Owszem, kilkadziesiąt ręczników można było z góry naliczyć; tyle że plaża jest tak długa i szeroka, że one się dosłownie gubią na ogromnej przestrzeni; ludzi mogło być tutaj kilkadziesiąt razy więcej i wciąż nie byłoby tłoku. Znajduje to swoje odzwierciedlenie w infrastrukturze turystycznej w tym miejscu. Otóż jej w zasadzie niemalże nie ma. Jest fajnie zrobiona drewniana kładka na wzgórzach, z której rozciągają się fantastyczne widoki i po której poza nami prawie nikt nie chodził. Jest jakaś chatka z piwem pośrodku pustyni; pustawa, z dziarsko powiewającymi w wietrze flagami, jest w zasadzie jedynym wodopojem w promieniu kilku kilometrów. Szutrowy „parking” od strony drogi jest mały, a i tak pustawy.



I kiedy się człowiek przedziera przez tę plażo-pustynię od parkingu w stronę morza, nie widząc przez dobre kilka minut wody, tylko pokonując jedną wydmę po drugiej, może się trochę poczuć jak na jakimś saharyjskim odludziu. Nad samym brzegiem zresztą jest taka przestrzeń, tak mało ludzi, tak kojący szum wezbranych fal, tak wilgotne powietrze, że jest to fantastyczne otoczenie dla wyciszenia wewnętrznego oraz kontemplacji. Wystarczy wziąć ze sobą kilka piwek craftowych oraz pizzę na wynos w Alecrim niedaleko plaży (polecam bardzo!) i można siedzieć na piasku przez ładnych kilka godzin, odnajdując ciszę w sobie w kontrastującym huku oceanu.


Można też w końcu poskakać na falach. Woda jest w tym miejscu tak zimna, że Bałtyk to w porównaniu szczyt geotermii. Wnętrze ud po kilkunastu sekundach staje się sztywne i nieresponsywne, no i człowiek ma wrażenie, że część rozrodcza ciała ulega zamrożeniu, zapewniając naturalną antykoncepcję na kilka tygodni do przodu.

A potem przychodzi taki ratownik, niszczyciel dziecięcych marzeń, i każe człowiekowi wychodzić z wody.


Dalsza droga prowadziła na samo południe zachodniego wybrzeża Portugalii. Położony na przylądku Ponta de Sagres przysadzisty, betonowy fort Fortaleza Sagres ongiś mieścił słynną szkołę kartografów Henryka Żeglarza. Co, nie słyszeliście o tej słynnej szkole? Nie szkodzi, ja też nie. Obecny kształt fortu to efekt rekonstrukcji z ubiegłego wieku. Oryginalna twierdza padła ofiarą wpierw szkodnika Francisa Drake’a, a później trzęsienia ziemi.



Widok z góry na plażę w Sagres większego wrażenia nie robi; znacznie ciekawsza panorama znajduje się od zachodniej strony przylądka. Stąd widać wpadające pionowo do morza, kilkudziesięciometrowe skały, charakteryzujące tę część wybrzeża Portugalii; widać też miejsce, na które warto się udać tuż przed zachodem słońca.



Miejscem tym jest Przylądek Świętego Wincentego, europejskie ultima thule. Najbardziej na południowy zachód wysunięte miejsce Europy kontynentalnej (acz są miejsca bardziej wysunięte na zachód bądź na południe), dla średniowiecznych Europejczyków był de facto końcem świata, końcem znanych im ziem, krańcem bytności ówczesnego człowieka. Rzymianie nazwali go Promontorium Sacrum, czyli świętym przylądkiem, ostatnim miejscem, z którego było widać zachodzące słońce.


Teraz ludzkość wie, że za oceanem też jest życie, nawet jeśli trochę upośledzone, tak więc pewien przedsiębiorczy Niemiec postawił tutaj food truck o nazwie „Letzte Bratwurst Vor Amerika”, czyli ostatnia pieczona kiełbasa przed Ameryką. A postawił, bo z tego miejsca wciąż widać zachody słońca i jakkolwiek nie jest ono miejscem świętym, tak jest zdecydowanie komercyjnie atrakcyjnym.


Niestety na Przylądku były wprawdzie trzy inne food trucki, ale tego niemieckiego z bratwurstem nie znaleźliśmy. Smuteczek. Damn you, google maps! Nie byliśmy jednak jedynymi ludźmi, którzy zdecydowali się na takie spędzenie wczesnego wieczoru. Niemalże cała droga dojazdowa z Sagres do Cabo de Sao Vincente była obstawiona samochodami turystów, którzy w warunkach dalekich od idealnych chcieli zobaczyć upadek słońca do oceanu.


Przylądek ma kształt półki skalnej wyrastającej pionowo z morza na kilkadziesiąt metrów wysokości. Jego grzbiet jest płaski i porośnięty bujnym krzewem, korzystającym z tego, że w tym akurat miejscu chmury od strony oceanu przelatują bardzo nisko, tworząc scenerię, której niedaleko do wyżynnych wrzosowisk Szkocji oraz Irlandii. Właściwie to chmury przelatywały przez nas, za sprawą czego widok na górującą nad Przylądkiem latarnię morską, jak i samo słońce, był nieco zamglony. No i kombinacja silnego, zimnego wiatru z niesamowitą wilgocią wnętrza chmury sprawiła, że z jednej strony okrutnie zmarzłem, a z drugiej wsiadłem do samochodu cały mokry.


Sam zachód słońca, zapijany Old Speckled Hen z puszki, wywołał we mnie dwa odmienne uczucia. Z jednej strony widok ludzi przycupniętych w rzędzie jak surykatki na brzegu osadzonej w oceanie skały, spoglądających w pomarańczową poświatę tonącego słońca i wydających z siebie dziki wrzask radości, jak już słońce zniknęło za horyzontem, klaszczących i wiwatujących – no bo wiecie, uff, dzięki słońce, fajnie, że ci się udało zrobić to, co robisz codziennie od miliardów lat – no więc to wszystko kontrastuje z obiegową, zupełnie fałszywą opinią, jakoby człowiek współczesny różnił się w jakikolwiek sposób od tego, który bytował na Ziemi kilkaset, a nawet kilka tysięcy lat temu. Z drugiej strony to w zasadzie jest właśnie fajne. Człowiek tak jak kiedyś szuka towarzystwa, w obrębie którego będzie mógł choćby między słowami bądź między myślami nadawać mistyczne znaczenie zupełnie naturalnym zjawiskom natury. Tyle tylko, że mógłby się wobec tego wyzbyć pretensjonalności, która każe człowiekowi współczesnemu uważać się za dziecko rozumu, dużo bardziej rozwinięte od jakichś tam „prymitywów” z dawnych czasów. Otóż jesteście wciąż dokładnie tacy sami, moi drodzy. Tylko właśnie bardziej pretensjonalni niż kiedyś. Nad tym warto popracować.


Samo Sagres to mała miejscowość, która w okresie letnim jest zadeptana przez turystów. Niczego wartego uwagi poza Przylądkiem oraz fortem tutaj nie ma. No ale jest browar, Bossa Brew House.

Z uwagi na to, że ten przybytek mieści się w samym gastronomicznym centrum miasteczka, z kolei w tej części Portugalii browary prawie bez wyjątku funkcjonują poza centrami wydarzeń, myślałem, że będzie to wydmuszka podająca wywary kontraktowe. Jednak nie – rząd czterech tankofermentorów przy wejściu, warzelnia wyeksponowana za przeszkleniem w pomieszczeniu barowym, a w końcu charakter piw oraz ich rozrzut stylistyczny rozwiały moje wątpliwości. To jest faktycznie działający browar.



Postawiono na sprzęt krajowej produkcji – za lśniącą stalą instalację do warzenia odpowiedzialne są portugalskie firmy Termoinox (warzelnia) oraz Aguinox (tankofermentory).

Poza tą ciekawostką warto wpaść do Bossa Brew House na jedzenie. Podkreślam w tym miejscu po raz pierwszy i będę ten fakt podnosił prawdopodobnie w ramach każdego następnego wpisu z Portugalii, że stałem się wielkim fanem portugalskiej kuchni, szczególnie tej jej części, która dotyczy królowej wszystkich mięs, czyli wołowiny. Jako że lubuję się w kosztowaniu dań o mocno dyskusyjnie brzmiących nazwach, optowałem w tym miejscu za bolo do caco. Bułka rodem z Madeiry, wypełniona stekiem wołowym medium rare z karmelizowaną cebulą była wyśmienita. Tym samym słowem należało określić risotto z grzybami oraz polędwicę wołową dry aged z pysznym tłuszczykiem o posmaku camembertu. Ślinianki mi się same uruchomiły w trakcie spisywania tych wrażeń, a ja nawet głodny nie jestem.



Ad pivem:
Bossa Brew House India Pale Aletrawa, lekkie zioła, metaliczność w smaku. Mocno granulatowe piwo, lekkie melonowe przebłyski. Trochę landrynki i kukurydzy, goryczka raczej stonowana. Słabe. (4/10)
Bossa Brew House Sagres Algarvian Pale Ale – mocna guma juicy fruit z przebłyskami ziół i melona. Goryczka stonowana. Smaczne. (6,5/10)
Bossa Brew House Smoked Wheat Beersporo goździka, słodowość podkreślona jak w pszenicach Schneidera; lekka, ale nieprzyjemnie cierpka goryczka, trochę siarki. Wędzonka na tyle subtelna, że stała się w jakikolwiek sposób odczuwalna dopiero po lekkim ogrzaniu. Chaotyczne, ale da się pić. (5,5/10)


Bossa Brew House Lager
kombinacja ziół i owoców sadowych, dużo antonówki, trochę mniej gruszki. Goryczka nikła. Niewiarygodnie mdłe i niepotrzebne. (3,5/10)
Bossa Brew House Pilsnerbardzo mocno zbożowe, jakbym się wgryzł w źdźbło suchego zboża i na tym poprzestał, bo niczego innego tutaj nie czuć. Słabe. (4/10)
Bossa Brew House Amber Ale – nazwa wprowadza trochę w błąd, jest to bowiem całkiem stylowe ESB z ciasteczkową podbudową, czerwonym jabłkiem, odrobiną truskawki, no i kwiatowo-ziemistymi nutami chmielu. W smaku miej intensywne, tutaj estry są z kolei najsilniej obecne. Herbata z czerwonymi owocami w finiszu. Dobre. (6,5/10)


Jak to często bywa w przypadku portugalskich minibrowarów, jedzenie wyśmienite, obsługa bardzo miła, ale piwa w sporej mierze niedopracowane. Fajnie jednak, że zajechaliśmy tutaj, notabene po raz pierwszy na wycieczkach z przyjaciółmi to nie ja optowałem za tego typu miejscówką. Jeśli będziecie oglądać europejskie ultima thule, to warto tutaj wpaść na wołowinkę i amber ejla.

Na koniec pierwszego wpisu z Portugalii selekcja miejscowego craftu z butelek, kupowanych w małych sklepach. Z czasem w tych cząstkowych opisów powinien się wyjawić poziom portugalskiego craftu a.D. 2022. Na początek marki Ocean, Colossus oraz Cinco Chagas – te ostatnie w pięknych aptecznych buteleczkach z ładnymi etykietami.


Ocean IPA
– lekka i łagodna, trochę białych cytrusów, kwiat bzu. Rześka i wytrawna, acz oszczędnie gorzka. Ok. (6/10)
Colossus Wonderlust IPAciut ziemistego funku, ananas, brzoskwinia, mandarynka. Ziemista cierpkość w dość gorzkim finiszu. Takie sobie. (5/10)
Colossus Vasco Imperial Stout – jest fest palony, wręcz jak spalony chleb, wafelki w czekoladzie, trochę kawy – ciekawa oldskulowa kompozycja, ale w parze niestety z brakami w zakresie ciała i głębi, więc potencjał nie został wykorzystany. (6/10)
Cinco Chagas IPAsmakuje jak sok jabłkowy po rozpoczęciu i przerwaniu fermentacji i odstawieniu go na długi czas do utlenienia. Finisz cierpko-alkoholowy, spirolowaty. Szajs okrutny. (1,5/10)
Cinco Chagas American IPA – nic nie odrzuca, przynajmniej tyle. Cytrusy, pomarańcza i żywica, dość gorzkie, proste i takie sobie. (5/10)
Cinco Chagas Imperial Black IPA7% i imperial? Przełknąłbym, ale to piwo jest trochę wodniste. Sporo ciemnych słodów wpadających w paloność, lekka palona kwaśność, umiarkowana goryczka – piwo jest bardziej palono-kwaśne niż chmielowo-gorzkie, trochę żywicy w tle. Taki zjadliwy, rozwodniony american stout. (5,5/10)

Praia da Bordeira 3101581232816396896

Prześlij komentarz

  1. Cześć, moim zdaniem prowadzisz najlepszy blog podróżniczy w Polsce, a że o piwie też piszesz to miły dodatek. Ten wpis jak zawsze napisany świetnie, ale zabrakło mi w nim jakiegoś kontekstu. Po przeczytanie uderzyłem w archiwum, bo miałem wrażenie, że przegapiłem pierwszy wpis z wyprawy i że przeczytałem środek z relacji.

    Oczywiście czekam na kolejne wpisy, dzięki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć! Dziękuję za miłe słowa i cieszę się, że z zewnątrz widać przesunięty punkt ciężkości na podróże - w taki sposób też patrzę na moje dzieło, które kilkanaście lat temu wystartowało jako projekt wyłącznie piwny, a obecnie jest właściwie blogiem podróżniczym, z piwem jako dodatkiem. Odnośnie brakującego kontekstu, to jest to poprawna diagnoza - tym razem postanowiłem na zasadzie eksperymentu pomieszać chronologię i zacząć od ostatniego wpisu. Niemniej jednak podzieliłem wycieczkę do Portugalii na sekcję o południu kraju, sekcję o Lizbonie i sekcję o Azorach i planuję publikację każdej z tych sekcji w bloku.

      Usuń

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)