Czeskie góry i trzy browary
https://thebeervault.blogspot.com/2020/09/czeskie-gory-i-trzy-browary.html
Fajnie jest mieszkać w Polsce południowej. Bliskość gór daje komfort psychiczny i możliwość dosłownego wzniesienia się ponad codzienne problemy, do morza zdatnego do kąpieli jest stąd bliżej niż z innych rejonów kraju, no i jeszcze po krótkiej jeździe autem można przekroczyć granicę z naszymi południowymi sąsiadami. Ja akurat najbliżej mam do Czech, a konkretnie do kraju morawsko-śląskiego, krainy obfitującej nie tylko w ciekawe miasta i ładne krajobrazy, ale również browary. Pod względem zagęszczenia browarów najbardziej na wschód wysunięta część Czech kroczy zaraz za Pragą, Brnem i Pilznem. Postanowiłem odwiedzić wszystkie z nich, co zapewne trochę potrwa, no ale zobaczymy. Oto kolejna odsłona moich peregrynacji w tamte strony.
W jeden z ładnych weekendów wybraliśmy się z rodziną i przyjaciółmi na przejażdżkę po rejonach na południe od Ostrawy. Celem głównym było miasteczko Štramberk i piwo. Albo najpierw piwo, potem Štramberk, nieważne. W każdym razie po minięciu Ostrawy, udając się w kierunku południowym, w stronę nieodległych gór, zaproponowałem pierwszy przystanek w miejscowości Hukvaldy. Towarzysze podróży rzecz jasna wiedzieli, co się święci (wszak jestem dość tendencyjny, jeśli chodzi o planowanie wycieczek i wkomponowanych w nie postojów), ale nie protestowali, kiedy zaparkowałem auto obok zastavki (przystanku autobusowego) przy jedynym chyba lokalu gastronomicznym w małej dziurze na prowincji Moraw.
Minipivovar Hukvaldy pełni zapewne rolę centrum życia towarzyskiego w tej obskurnej wiosce (w zasadzie to chyba wszystkie miejscowości w Czechach poza Pragą są przynajmniej częściowo obskurne, tak przy okazji). Wygląda z zewnątrz jak dawny sklep spożywczy w podwadowickiej Ponikwi, w którym można było jeszcze w 2008 roku zakupić poplamioną koszulkę z turnieju piłkarskiego France 98. Czyli symetryczny od frontu, brzydki, otynkowany na brązowo-sraczkowo budynek, wewnątrz którego mieści się urządzone na bakier z jakimkolwiek zmysłem estetycznym, jasne, częściowo sosnowe wnętrze. Miejscowi karnie ustawiają się w kolejce za capovanym piwem, ja obracam głową i łapię się na myśli, że gdyby w takim miejscu stoły okazały się czyste, nieklejące od rozlanego przez miejscowych pijaczków w poprzedni dzień piwa, to chyba byłbym jednak lekko rozczarowany. Pewną zagadką jest szpaler zdjęć twarzy (typowych mugshotów) typów w średnim wieku, umieszczony przy suficie naokoło głównego pomieszczenia. Zgaduję, że są to stali klienci przybytku, jednak wygląda to jak informacja o podejrzanych ściganych listem gończym, ewentualnie niepłacących alimenciarzy.
Szutrowo-błotny ogródek mieszczący się za browarem stanowi dopełnienie owej prowincjonalnej, ale i śmiesznej, dobrotliwej czeskiej rubaszności. Fajnie, że pogoda dopisała, wskutek czego mogliśmy raczyć się miejscowym piwem przy stoliku skąpanym w słońcu, niemalże w cieniu wyrastających u brzegu miejscowości wzniesień, podczas gdy latorośl bawiła się na rudymentarnie urządzonym, ale jednak istniejącym, przybrowarnym placu zabaw.
Określenie konsumpcji mianem raczenia się jest tutaj jednak nieco na wyrost. Hukvaldsky Ležák Světly 12° spełnił podstawową funkcję niesienia orzeźwienia – słodowy, delikatnie chmielowy, ze średnio mocną goryczką. Bez wad, ale i bez charakteru, takie średnio aromatyczne piwo stołowe (5/10). Hukvaldska Svata Desitipolka (tak właśnie, dziesięćipół a nie desitka) to trochę zboża, lekko podkreślona goryczka i tym razem również delikatny diacetyl. Ponownie meh, za mało charakterne (4,5/10). Hukvaldsky Polotmavý Ležák 14° również nie grzeszył wyrazistością, był bowiem raczej lekki i mało intensywny jak na ekstrakt. Ot, trochę przybrązowionego cukru, trochę prażonych orzechów, umiarkowana goryczka i jazda dalej, zapomniawszy o tym, jak to piwo właściwie smakowało (dobrze, że robiłem notatki; 5/10).
Następnym punktem wycieczki było miasteczko Příbor, do którego jechaliśmy (od tego momentu prowadziła oczywiście Ania) krętą aleją prowadzącą na zachód od Hukvald przez oświetlone wczesnojesiennym słońcem, falujące pola. Jak ktoś przemierzał kiedyś samochodem obfite w pola i winorośle pogranicze czesko-austriackie, to jest sobie w stanie wyobrazić tę drogę. Tyle tylko, że tutaj winorośli brakowało, ale reszta się zgadzała.
Sam Příbor to całkiem urokliwe, małe miasteczko z dość dużym jak na gabaryty miejscowości rynkiem, ładnym kościołem, no i klimatycznymi, krętymi uliczkami ze starą zabudową. Jednocześnie można tutaj dostać depresji, albowiem jak na czeską miejscowość przystało, za dnia sprawia wrażenie wymarłej. Serio, niedziela, piękna pogoda, słońce, a na rynku raptem dwie osoby przy stoliku kawiarni. Pustki panujące w ładne niedziele w czeskich miejscowościach pozostają dla mnie sporą zagadką. Zresztą ta akurat miejscowość ma nie do końca proste psychicznie tło, tutaj bowiem urodził się Zygmunt Freud. Czesi wybudowali mu niezwykle brzydki pomnik, wyglądający jak wojenne trofeum w postaci odrąbanej głowy wbitej na cokół, a nawet nazwali jedną z piekarni jego nazwiskiem. Na tyle widocznie zasłużył.
Dalsza droga wiodła na pogranicze miejscowości Štramberk i Kopřivnice, stwierdziłem bowiem, że skoro na Bilej Horze jest wieża widokowa, to z pewnością będą fajne widoki. Taki ze mnie spryciarz. Nie przewidziałem jednak, że jak Gugiel Maps pokazuje, że do samej wieży dojedziemy autem, to tylko tak pokazuje. Zapomniałem już, przez jakie chaszcze mnie ten nicpoń chciał prowadzić na Korfu i że na Cyprze parę razy chciał mnie wrąbać pod prąd w ulice jednokierunkowe. Nic to, auto zostawiliśmy u podnóża Białej Góry i poszliśmy w górę oczywiście nie częściowo wyasfaltowaną droga jak Czesi, tylko kilkaset metrów dalej po leśnym trakcie, po trawie i mokrej ziemi. W trampkach.
Jedyny Czech, jakiego spotkaliśmy po drodze, pokazał nam mniej więcej, jak mieliśmy iść. Okazało się, że było to raczej mniej niż więcej. Tak więc po kilkuset metrach wzdłuż zbocza wzgórza postanowiłem pokierować wycieczkę prosto w górę, prostopadle do ścieżki. Przez chaszcze. W trampkach. Bo wiecie, na przełaj jest krócej. Przeszliśmy te kilkaset metrów w ciągu bodajże czterdziestu minut, odzierając się o wystające badyle i wpadając w niewidoczne pod ściółką leśną zagłębienia mogące pełnić funkcję prymitywnych pułapek na dziki i nikt się nawet na mnie nie wydarł. Mimo tych chaszczy. I trampków. Po dotarciu do celu trzeba było zapłacić 30 koron wstępu u Murzyna w okienku (w tych okolicznościach i tym miejscu, na wzniesieniu pośród niemalże niczego na morawskiej prowincji, był to zgoła niespodziewany widok), można się było raczyć widokami.
Wieża jest godna polecenia. Wprawdzie leżącego po drugiej strony góry (raczej może jednak górki) Štramberku z niej nie zobaczycie, ale Kopřivnice, Ostrawę, Łysą Górę oraz wzniesienia naokoło już tak. I był to chyba najfajniejszy okres na wycieczkę w to miejsce, jako że bardzo wczesna jesień pokryła gąszcz liściastych drzew w tym paśmie górskim plejadą ciepłych barw. Aż szkoda, że trzeba było szybko znikać coś zjeść i wypić.
Ale, ale. W tym miejscu na małą podróż w przeszłość, była to dla nas bowiem druga wizyta w Štramberku. Niecały rok wcześniej bowiem postanowiliśmy skorzystać z fajnej, ale jednak lekko kapryśnej pogody i miast zwyczajowo dzień spędzić na położonym na zachód od Ostrawy kąpielisku Poruba, udaliśmy się w końcu bardziej na południe, do Morawskiej Wołoszczyzny. Telefon do piwnego biura podróży Piwne Podróże po wskazówki i ruszyliśmy w kierunku Trojanowic, skąd prowadzi wyciąg krzesełkowy na przełęcz Pustevny. Po przekroczeniu autostrady E462 w kierunku południowym naszym oczom ukazały się czeskie Beskidy w pełnej krasie. Mocno pofalowany teren ze wzniesieniami, które zachodzą jedno za drugie, a pomiędzy nimi przycupnięte niewielkie osady. Przy dobrej pogodzie widok jest cudowny. Nie tylko zresztą widok. Kiedy już dojechaliśmy do wyciągu w Trojanowicach, dla mnie zaczęła się dosłownie orgia oddychania. Nie pamiętam bowiem, kiedy ostatnio miałem okazję napełnić płuca tak czystym i rześkim powietrzem. Wprawdzie w Mikołowie aura nie jest tak rakotwórcza, jak w Krakowie czy Nowym Sączu, no ale prawie.
Wyciąg zabrał nas za 25zł w obie strony na szczyt, który okazał się stosunkowo zagospodarowany. Pełno knajp i restauracyjek, ceny w porządku, ale piwnie w zasadzie oferta ograniczona do Radegasta, którego desitka to totalna lura, porównywalna do gorzkawej wody. No ale tu właśnie, dwa kilometry dalej mieści się posążek słowiańskiego bożka Radegasta, a i browar mieści się o kilka rzutów kotem w kierunku północno-wschodnim, więc sytuacja nie jest w pełni niezrozumiała. Szkoda jednak, że przy takiej liczbie minibrowarów w okolicy króluje pod tym względem korponuda. Szkoda też, że dziewczyna w jednej z budek próbowała mnie orżnąć na 100% zamówieniu. W pomyłkę nie wierzę przy czterech prostych pozycjach na rachunku. Trudno. Widoki za to cudowne, szczególnie przy zjeździe krzesełkiem. Tym razem mieliśmy tylko przeszło godzinę na samej górze, żeby złapać ostatni zjazd, następnym razem musimy przyjechać wcześniejszą porą.
Na obiadokolacjodegustację podjechaliśmy wówczas właśnie do XIV-wiecznego miasteczka Štramberk. Trzyipółtysięczna miejscowość nazywana ‘morawskim Betlejem’ to niezwykle klimatyczna mieścina, której stara część mieści się na wzgórzu, poniżej wieńczącej szczyt Truby, wieży widokowej, pozostałości po miejscowym zamku. Pełno tu jest starych, kamiennych oraz drewnianych domów, pełno wąskich uliczek. Ma ta mieścina w sobie coś z północnych Włoch, a zarazem pochylony rynek z kościołem i pasmem zieleni pośrodku wywołał wspomnienia z wycieczki do słowackiej Levocy. Absolutny must see, jeśli kogoś zawieje w tę okolicę. Gorzej jest z parkowaniem, ale za 50 koron można dać czterem kołom spocząć na parkingu hotelu oddalonego jakieś 300m od starego miasta.
Piękno i klimat Štramberku odkryliśmy jednak tylko przypadkiem, bo właściwym celem tego odcinka podróży był mieszczący się na rynku Mestsky Pivovar Štramberk, wówczas bodajże najwyżej oceniany minibrowar w tej części Czech na Ratebeer. No i Ratebeer mnie oszukał. Sam browar jest świetnie położony, w środku wygląda niezgorsza, jak trochę droższa wiejska restauracja w Czechach (może dlatego, że w istocie jest tego typu przybytkiem), choć warzelnia umieszczona przy barze chyba nie jest obecnie używana, o czym zaraz więcej.
Obsługa byłaby w porządku, gdybyśmy nie musieli na jedno z dań czekać półtorej godziny, bo pani sobie zapomniała. Tutaj można więc przyjechać, jak człowiek ma w zapasie sporo wolnego czasu. Zupa czosnkowa była jak najbardziej zjadliwa, choć brakowało mi w niej sera. Samo jajko sprawy nie załatwia w przypadku tego dania. Pieczony świniak fajny, nawet słodki piernikowy sos, który do niego podali, mi pasował. Ale piwa... otóż piw w ofercie było cztery, dostępne w ‘ochutnavce’ 4x100ml każdego. Dwa robione ponoć na miejscu, dwa gościnne, z Valasskiego Pivovaru Kozlovice, mającego tych samych właścicieli.
Z tymi wołoskimi miałem już wcześniej styczność, z butelki, kilka lat temu. Dunkel był w porządku, pils bardzo dobry. No i coś się, coś się popsuło. Valassky Vojvoda (pils) był totalnie, ale to totalnie maślany, z przenikającymi w tle trawiastymi akcentami chmielu i popielniczkowym posmakiem. Niedobry (3/10). Kozlovicky Fojt (dunkel) z kolei pachniał jak masło kakaowe zmieszane ze skórką chleba i ponownie popielniczkowym posmakiem (3,5/10). Piwa z browaru Mestskiego z kolei to był Trubač, pils jedenastoballingowy – pomieszanie frontalnego uderzenia puszki słodkiej kukurydzy, masła i biszkoptów z popielniczkowymi nutami oraz gryzącą goryczką (2/10) – oraz czternastoballingowy Usak. To drugie piwo, tmave z przyprawami, o dziwo mi podeszło. Jako jedyne nie miało nut popielniczki, natomiast było przesiąknięte świątecznymi przyprawami, sprawiającymi, że pachniało jak piernik. Cynamon, goździk, gałka muszkatołowa, trochę imbiru, ciut anyżu, może wspomnienie ziela angielskiego. Zwykle mi takie piwa nie odpowiadają, w tym przypadku kompozycja mi siadła. W smaku tylko lekko słodkie, słodowe, lekko pikantne. Smakowało mi (6,5/10).
Przenosząc się z powrotem do czasów niedawnych, Trubač nadal był popielniczkowy. Rozwiązanie zagadki przyszło niedawno, kiedy dowiedziałem się, że browar w Štramberku już oficjalnie stał się restauracją, w której podaje się piwa z Valasskeho Pivovaru Kozlovice, dokąd przeniesiono również produkcję Trubača. Widocznie w trakcie naszej wizyty taka sytuacja miała miejsce, tyle że nieoficjalnie, stąd też zapewne powtarzająca się popielniczkowość w piwach pochodzących oficjalnie z dwóch różnych browarów o tożsamej strukturze właścicielskiej, ale nieoficjalnie pewnie z jednego z nich. Tym razem przynajmniej obsługa dawała sobie radę bezproblemowo, gulasz był dobry, a i sam Štramberk, na którego różnokolorowe kamieniczki i domki zachodzące słońce rzucało ciepłe barwy, ponownie bardzo mi się spodobał.
Kiedy wyjeżdżaliśmy ze Štramberku, słońce już dawno skryło się za horyzontem, no ale jest jeszcze przecież browar w Koprivnicach, po drugiej stronie Białej Góry. Kopřivnice swoją drogą znane są głównie z fabryki Tatry (nie piwa, lecz czechosłowackiej ciężarówki z czasów poprzedniej komuny). Mają nawet w związku z tym muzeum techniki, które mnie nie interesuje w najmniejszym zakresie. Bardziej mnie interesował browar Polivar, umiejscowiony na obrzeżu centrum miejscowości, naprzeciwko Kauflandu.
Lokal jest bardziej nowoczesny od zarówno Mestskiego, jak i Hukvaldskiego – sporych rozmiarów witryny, zielonkawy tynk, trochę drewna i klinkieru, no i bardziej współcześnie wyglądające meble od ciężkich drewnianych kolubryn w Štramberku. Usiedliśmy obok wyeksponowanej z lewej strony lokalu warzelni, a miła obsługa przyniosła nam lokalne wyroby, które poczęliśmy degustować przy akompaniamencie dudniejącego ponad miarę radia.
Poležák 10° Světlá była lekka, raczej słodowa, z chuchnięciem masła, delikatną miodową słodyczą, no i lekką goryczką. W porządku piwo stołowe (5,5/10). Poležák 12° Světlá wypadła gorzej – słód, warzywa przypominające kostkę rosołową, delikatna siarka. Chmielowość i goryczka na podobnym poziomie co desitka, ale piwo wadliwe (4/10). Poležák 11° Polotmavá z jednej strony w miarę – karmel, kawa zbożowa, orzechy, zboże – z drugiej wodnistość oraz nieprzyjemna cierpkość (4/10). W teorii najlepiej rokował Kobra 11° Brown Ale, ale niestety – wprawdzie palono ziemista podstawa, żywiczno-cytrusowa nadbudowa oraz lekkie ciało mogą się wydawać dobrym opisem amerykańskiego sesyjnego ciemniaka, Kobra jednak była wodnista, a na dodatek bardziej kwaśna od paloności niż rzeczywiście gorzka. Średnie, przykro mi (5/10).
Najlepiej więc w ramach wycieczki wypadły walory krajoznawcze oraz towarzyskie. Co do piw, to poza walorami poznawczymi w zasadzie niczego dobrego o nawiedzonych browarach nie mogę powiedzieć. Niemniej jednak zwiedzone miejsca, czyli przełęcz Pustevny, Štramberk oraz Bilą Horę polecam. Na piwo z kolei lepiej wybrać się do nieodległego Ogara. Ale to już jest temat na inną relację.
Strmberk jest cudowny. Przyjeżdzamy tam co roku na weekend (przy okazji pokazów lotniczych NATO DAYS).Polecam noclegi w Hotelu Sipka na rynku - położenie wiadomo, fajne pokoje i bardzo rozsądne ceny. Nie wiem czy się jeszcze ta impreza odbywa, ale dwa razy byłem tam jesienią na wystawie piw rzemieślniczych - takich naprawdę rzemieślniczych (restauracyjne i minibrowary - tam na przykład piłem pierwszy raz świetnego pilsa z browarku w Lipniku nad Becvą). Poza piwem fajne jedzenie (w dużej mierze też "rzemieślnicze", lokalne kapele rockowe na scenie. Piwo można było na szczęście kupować też w małych kufelkach (100 ml). Jedyny minus to niestety sporo nawalonych a jakże - naszych rodaków.
OdpowiedzUsuńW Czechach popularne są takie małe, lokalne, mało reklamowane minifestiwale piwne. Rok temu zaliczyłem takowy kawałek dalej na północ, przy wyszynku browaru Starobelskiego:
Usuńhttp://thebeervault.blogspot.com/2019/06/czeski-wiejski-industrial-czyli-trzy.html
Może i na stramberski się uda wyskoczyć, jeśli się znowu odbędzie.