Konserwowanie polskiego craftu 7
https://thebeervault.blogspot.com/2020/09/konserwowanie-polskiego-craftu-7.html
Coraz to nowe piwa lądują w Polsce w puszkach, ale liczba producentów decydujących się na ten krok rośnie powoli. Pewnie z powodów kosztowych oraz – mam wrażenie, że po części wciąż! – wizerunkowych. Trzeba wszak pamiętać, że gros konsumentów craftu w Polsce to nie są wcale fascynaci, którzy z pamięci wymienią argumenty o wyższości puszki nad butelką. Jak sobie przypomnę, czego musiałem się nasłuchać, prowadząc knajpę i próbując ludziom pijącym craft na co dzień sprzedać puszki Fourpure, to mogę tylko wzruszyć ramionami. Dowiadywałem się, że puszki to dobre dla koncernów, a poza tym na pewno smakują metalem i „w życiu” taka osoba żadnego piwa w puszce nie kupi, bo to przecież badziew jest. Mogłem rzecz jasna zwrócić uwagę na to, że zwrotne kegi są też metalowe, więc w istocie są ogromnych rozmiarów puszkami, zaś większość craftów lanych ląduje w petainerach, a nie jestem do końca przekonany, czy plastik jest bardziej prestiżowym materiałem na opakowanie dla piwa od metalu, no ale nie chciałem stracić klientów. W każdym razie te kilka polskich marek, które puszkują, przecierają szlaki. I robią to na tyle z głową, że z reguły pakują w puszki te bardziej udane piwa. Tak więc jedziemy.
West coast IPA – święty graal polskiego craftu. Niby nikt go nie warzy, a jak już warzy, to wszyscy kręcą nosem, że to nie jest prawdziwy komu... znaczy się, to nie jest prawdziwa west coast IPA. W przypadku Salamander West Coast IPA Citra Mosaic Cascade (alk. 6,5%) z Browaru Stu Mostów wszelkie kręcenie nosem jest jednak moim zdaniem nie na miejscu, jako że jest to piwo stylowe, a zarazem świetnie wykonane. Sporo tutaj nafty, na drugim miejscu znajdują się nuty cytrusowe, zaś w tle jest też trochę żywicy, co daje oldskulowy bukiet z dominacją Mosaica. W smaku czyste, zaś przede wszystkim wytrawne i bardzo gorzkie. Nie ma tutaj nadmiernej słodyczy, która czyni w moich oczach większość krajowych prób uwarzenia tego stylu mało udanymi. Świetne piwo. (7,5/10)
Albo Sabro delikatnie, powoli zmienia swoją istotę albo krajowym piwowarom coraz lepiej udaje się go użyć, albo po prostu mnie się z czasem zmieniają smaki. W każdym razie Footprint (ekstr. 18%, alk. 7,3%), dzieło Funky Fluid we współpracy z Piwną Stopą, to świetna rzecz, w której Sabro dobrze zadziałał. A to dlatego, że został wtopiony w miks soczystej pomarańczy, pomelo, brzoskwini oraz grejpfruta. W zapachu jest nieco bardziej koprowo, w smaku kokosowo, z tendencją zwyżkową ku finiszowi. Inaczej niż w wielu ipkach od FF goryczka jest tutaj stonowana, co nadrobiono podwyższoną kremowością, dotychczas będącą domeną raczej Maltgardena. Świetnie wchodzi, oba kciuki w górę! (7,5/10)
Skoro już o Maltgardenie mowa – Boosted Reality (ekstr. 14%, alk. 5,3%) to jedno z najobrzydliwiej wyglądających piw, jakie ostatnio piłem. Błotnistość kojarząca się z utlenionym przecierem bananowym to nie jest nic fajnego. Smak jest lepszy, ale wciąż rozczarowujący. Melanż grejpfrutowo-melonowy z granulatem, lekką poziomką i zieloną cebulką ani nie jest ekscytujący, ani rześki, ani intensywny. Piwo jest zagęszczone czy wręcz zawiesiste, za sprawą czego mimo tym razem podkreślonej goryczki nie jest rześkie w smaku. W finiszu, pomijając wtręty jabłkowe, jest pusto i nudno. Nie ma to sensu. (4/10)
Na szczęście I’m The Ambassador (ekstr. 18%, alk. 7,2%) to piwo dużo, dużo lepsze. Gęste i kremowe, wypełnione po brzegi soczystą owocowością. Przecier z mango i marakui trafia na pomarańczę, brzoskwinię i morelę, co daje pomarańczowo-tropikalny koktajl, zwieńczony subtelną melonową nutką w finiszu. Przy marginalnym hop burnie nie ma tutaj niczego, co by przeszkadzało, zaś ponownie mięciutką kremowością MG nadrobił brak bardziej podkreślonej goryczki. Świetne piwo. (7,5/10)
Dotychczasowe puszki Dzikiego Wschodu były na tyle udane, że w koszyku wylądowały kolejne dwie. Decyzję ułatwia w przypadku tej marki fakt, że cenowo plasują się na polskim rynku naprawdę nisko – 8zł za puszeczkę to wręcz gratka, nawet jeśli jest to 440ml. Duch Mango (ekstr. 12%, alk. 4%) pierwotnie nie miał jednak wylądować w koszyku, bo po nazwie wnioskowałem, że jest to pastry sour, ale na szczęście błędnie. Gose z mango smakuje tak, jak powinno smakować gose z mango. Połączenie soczystości, ale i lekkiej zawiesistości rzeczonego owocu, umiarkowana kwaśność i subtelne posmaczki pszenno-cytrusowe oraz ledwo uchwytna mineralność. Fajne piwo. (6,5/10)
Jeszcze lepsza jest tropical IPA o nazwie Zemsta Irokeza (ekstr. 14%, alk. 5,7%). Dodanie do piwa mango i ananasa nie sprawiło, że smakuje jak piwo owocowe – na takim poziomie intensywności za rzeczone owoce mogłyby być odpowiedzialne również chmiele. To z kolei oznacza, że lupulina dobrze się z owocami zintegrowała. Jest jej tu zresztą trochę, czego potwierdzeniem jest minimalny hop burn i fajna, podkreślona goryczka. Owocowość, soczystość oraz wytrawność (ta ostatnia w finiszu) są atutami tego piwa. Bardzo smaczne. No i tanie. Polecam. (7/10)
Wspólne dzieło Nepomucena i Maltgardena o nazwie Proof Of Hops (ekstr. 18%, alk. 7,2%) znalazło swoją drogę do puszki, ponoć po zmianach w recepturze. Nie powinienem mieć pretensji o w zasadzie bezgoryczkowość tego trunku, bo etykieta o tym fakcie dobitnie informuje. Jest z kolei lekko cierpkie do lupuliny, a przede wszystkim kremowe i soczyste jak te lepsze maltgardenowe ipki. Profil aromatyczno-smakowy może się podobać – jest w nim sporo nut żółtych cytrusów, limonki, grejpfruta i soczystego pomelo. Z drugiej strony przewijają się nutki zielonej cebulki oraz diesla, całość jest też dość granulatowa, a finisz poza delikatną nutą na styku białych owoców i mineralności przynosi również lekki hop burn. Składając wszystko do kupy, wychodzi mi piwo dobre, ale bez szału. (6,5/10)
Szałowo wyszła z kolei kolejna odsłona leśnej serii Nepomucena. Like A Forest (ekstr. 13,5%, alk. 4,4%) zgodnie z oczekiwaniami jest zdominowany przez widniejące w składzie pędy sosny oraz świerku, efekt przypomina mi również roztartą świeżą szyszkę tuji. Aromat jest leśno-rześki, aczkolwiek wywołuje zarazem skojarzenia z sauną parową z dodatkiem olejków eterycznych. Jakby nie było, są to wszystko bardzo przyjemne skojarzenia. Cytrusy odchmielowe są obecne, ale w ramach uzupełnienia, bo zgodnie z nazwą to las jest treścią główną tego piwa. Nawet soczystość smakowa tego gładkiego, umiarkowanie gorzkiego wyrobu jest typu leśnego. Trzeba chyba naprawdę kochać las, żeby znaleźć upodobanie w tym piwie. Ja znalazłem. (7,5/10)
Najbardziej zapadł mi z tego zestawu w pamięć wyrazisty, leśny Like A Forest oraz West Coast od Stu Mostów jako jedna z niewielu faktycznie udanych ostatnimi czasy adaptacji tego podstylu w Polsce. Mało zapadł mi w pamięć Maltgarden, bo przyzwyczaiłem się do tego, że jedna puszek na kilka jest wybitnie nieudana, zaś te udane piwa, świetne i jeszcze lepsze, rozmywają mi się w pamięci, bo smakują dość podobnie, a i nazwy są w moim wypadku paradoksalnie mało chwytliwe. Niemniej jednak narzekać na udane piwo nie zamierzam, rzecz jasna.