Mozela i Ren. Na styku światów.
https://thebeervault.blogspot.com/2020/09/mozela-i-ren-tam-gdzie-zmija-aczy-sie-z.html
Wijąca się między pasmami wzgórz Eifel a Hunsrückiem Mozela widziana z góry wygląda jak błękitna żmija, otoczona morzem zieleni, z którego wybijają się pojedyncze szare skały oraz brązowe połacie świerków wyżartych przez kornika drukarza. Po obydwóch brzegach rzeki ciągną się winnice, wyglądające w fazie rozkwitu jak falujące zielone dywany. Małe miejscowości wzdłuż rzeki zachwycają harmonijną mnogością form i schludnością. Leżące na zachód od Renu tereny tchną historią – niespełna dwa tysiące lat temu, za czasów świetności Rzymu powstawały tutaj najstarsze miasta obecnych Niemiec. Kraina stanowiła kresy Rzymu, którego granicą był Ren. Na wschód od największej rzeki z kolei rozciągały się tereny germańskie, o zupełnie innej kulturze i diametralnie odmiennym stopniu zaawansowania cywilizacyjnego. Później, po upadku Rzymu, żyzna, piękna kraina stała się na wiele wieków obiektem kontestacji między Niemcami a Francją, czego efektem są niezliczone zamki oraz ruiny nierzadko tysiącletnich twierdz, widoczne na wielu wzniesieniach, jadąc wzdłuż rzeki.
Zamków można znaleźć całe 44 sztuki na odcinku od Trewiru do Koblencji, w której Mozela dołącza do Renu. Formalnie rzecz ujmując, jest to najbardziej naszpikowana zamkami kraina na kuli ziemskiej. Poza zwiedzaniem zamków można w tym winiarskiej regionie również skoczyć na piwo – czy to miejscowe w jednym z nielicznych browarów restauracyjnych, czy to przywiezione ze sobą ciekawsze niemieckie krafciki, których spożywanie zaraz obok winnicy nad rzeką to czysta przyjemność – o ile są dobre.
Strawy kulturalnej było sporo, a pięknych widoków jeszcze więcej. Nad zamkiem Metternichów z XII wieku, a raczej jego ruinami, krążyło aż osiem kań – tych majestatycznych ptaków drapieżnych, których rozpiętość skrzydeł widziana z daleka sprawia, że mogą się kojarzyć z czaplą czy żurawiem. Wprawdzie hrabia Metternich, austro-węgierski dyplomata i jeden z najzdolniejszych polityków w historii świata, został właścicielem zamku już po jego zniszczeniu (i został z niego wykurzony przez zrewolucjonizowanych Francuzów), ale to od jego rodu zamek ma swoją nazwę. Jak wiele fortec w tym regionie, wytrzymał piekło wojny 30-letniej, by paść ofiarą Wojny o Palatynat pod koniec XVII wieku.
Wieża była zamknięta dla zwiedzających ze względu na koronapanikę, a i same ruiny nie robiły wielkiego wrażenia, nie licząc imponującej wielkości krzaczyska rozmarynu u ich boku, za to panoramiczny widok na Mozelę i leżącą u stóp zamku miejscowość Beilstein wraz z wielkim klasztorem, schodzącą doliną do Mozeli, był bajkowy. Jedno z tych miejsc w Niemczech, w których człowiek pod wpływem chwili wpada na pomysł, że fajnie byłoby usiąść na ławce i podziwiać widok, zaś właśnie wtedy okazuje się, że ktoś już wcześniej o tym pomyślał, bo obok znajduje się właśnie ławka.
Sam Beilstein jest śliczny – gąszcz wąskich i stromych kamiennych uliczek pełnych barokowych fachwerków, fantazyjnych wykuszy i łupkowych obić dachów i niektórych fasad, kojarzących się z pancerzem smoka. Kawiarenki pełne ludzi dają sygnał, że sezon turystyki wewnętrznej w Niemczech rozpoczął się na dobre. Przynajmniej w Palatynacie.
Kawałek dalej, na płaskowyżu Hunsrück, nieopodal stadniny koni i pól falującego, zielonego jęczmienia, znajduje się XII-wieczny zamek Ehrenburg. Prywatny, zaadaptowany na cele hotelu i znakomicie zachowany. A raczej odbudowany. Widoczne tu i owdzie wyłomy w murach świadczą o tym, że był obiektem kontestacji zbrojnej, aczkolwiek umiejscowienie na wzniesieniu w dolinie, w otoczeniu drzew, czyniło jego zdobycie z pewnością przedsięwzięciem trudnym, a stąd i w określonych okolicznościach nieopłacalnym. Niemniej jednak nie uniknął działań zbrojnych ze strony króla Francji Ludwika XIV, księcia Luksemburgu, księcia Trewiru, Hiszpanów, czy też mieszczaństwa Koblencji, które w odpowiedzi na zniszczenie 200 domów w tym mieście ostrzeliwali zamek pod koniec XIV z armaty, co wówczas było rzadkością.
Obecny stan odbudowy cieszy oko. Widok z drewnianego pomostu na kamienną rotundę, wieżę, pokryte gontami budynki mieszkalne oraz łopoczące w wietrze proporce zapiera dech w klatce piersiowej.
Ostatni średniowieczny zamek na dziś to fantazyjny Thyrant z początku XIII wieku, położony na usłanym winnicami wzgórzu piętrzącym się nad Mozelą. Dwie wysokie wieże po jego przeciwstawnych końcach świadczą o jego ciekawej historii. Po odbiciu fortecy z rąk rycerza rabusia w połowie XIII wieku posiadłość została podzielona między arcybiskupstwa Trewiru i Kolonii. Każda połowa dostała osobnego zarządcę, osobną wieżę i osobne wejście. Czyli taki średniowieczny zamek-bliźniak.
Obecny kształt zamku to efekt pieczołowitej prywatnej rekonstrukcji. 4 ojro za wstęp to dobra cena, jako że wnętrze zamku jest ładnie urządzone. Szkoda tylko, że dostęp do wież tymczasowo zawieszono ze względu na koronkę. Niemniej jednak jest to zamkowa perełka.
No i widoki – zarówno ten na sam zamek, jak i widok z zamku na wijącą się Mozelę i winnice to coś pięknego. Aż się człowiek chce czegoś napić. Można się w ogrodzie zamku raczyć pszeniczniakiem, ale lepiej sięgnąć po coś ciekawszego przywiezionego ze sobą. Nie miałem niczego ze sobą przy zamku, więc trzeba było przejechać kilka kilometrów dalej do lokum i odkapslować delicje rodem z północnych Niemiec przy winnicy.
Buddelship & La Pirata Jam Session 2 (alk. 5,7%) to wyśmienity trunek, jedna z najlepszych, a zarazem najciekawszych pozycji w portfolio tego craftowca z Hamburga. Pils chmielony na zimno Hallertau Blanc, leżakowany przez okrągły rok w beczkach po białym winie, jest wart tych 5 czy 6 ojro. Dosłownie bucha białym gronem i bednarnią, piękny aromat klepek z prominentną obecnością kokosowych laktonów dębowych wypełnia nozdrza, a w ustach ma się wrażenie obcowania z miąższem i skórką świeżo rozgryzanego grona w formie piwa. Jest też obecne pomelo oraz subtelny, dopasowany do całości funk. Kompleksowy, degustacyjny pils (8/10).
Buddelship Seewoatr (alk. 5,6%) to ‘funky spiced calvados barrel aged pale ale’ z dodatkiem moreli, kolendry, kwiatu bzu i wodorostów, leżakowany w beczkach po calvadosie. I ponownie Buddelship udowadnia, że lekkie piwa też mogą mieć degustacyjny charakter i nie muszą zarazem być kwasiurami. Skórzany funk, sporo pieczonego jabłka, wypieki morelowe nasączone calvadosem, mokre drewno z nutką wanilii i delikatna nutka mineralno-morska. W smaku ciałko jest subtelnie wspomagane umami, goryczka jest cytrusowa, a poprzedzają ją cytrusowe i gronowe nutki oraz pieczone jabłko. Kolendra się gdzieś w tym wszystkim straciła, ale nie szkodzi. To jest niesamowicie złożone, wyśmienite piwo, jedna z topek niemieckiego craftu (8,5/10).
Po takim posiłku można się udać dalej biegiem Mozeli, aż do Koblencji, w której mozelska żmija łączy się z reńskim wężem. Jako miasto ulokowane po zachodniej stronie limesu zostało założone już przez Rzymian, stanowi więc jedno z najstarszych miast na terenie obecnych Niemiec. Nie ma to jednak w zasadzie żadnego przełożenia na jego urodziwość.
Część Koblencji ciągnąca się wzdłuż Mozeli jest zupełnie nijaka, na starym mieście mało kamienic wybija się estetycznie, jest z kolei obecnych wiele powojennych plomb, dławiących ducha tradycji, którego człowiek w tak starym mieście się spodziewa. Brakuje rynku z prawdziwego zdarzenia i mimo że jest schludnie, to poza wzruszeniem ramionami miasto na tym odcinku nie prowokuje do żadnej reakcji.
Ciekawie robi się dopiero w miejscu łączenia się obydwóch rzek. Deutsches Eck, czyli Niemiecki Róg to wielki trójkątny plac, nad którym góruje ogromny, monumentalny pomnik Bismarcka na koniu, otoczony od tyłu kolumnadą z herbami wszystkich niemieckich prowincji. Mają rozmach. Chociaż kiedy od strony kolumnady spojrzałem w górę, okazało się, że materiału starczyło koniowi na jaja, ale tylko na połowę dzidy. Pod tymi monstrualnymi genitaliami z kolei bliskowschodnia para młoda odbywała właśnie sesję zdjęciową, co jest symboliczne na wielu płaszczyznach.
Atrakcyjna część Koblencji to ta ciągnąca się wzdłuż reńskiego nabrzeża. Umiejscowiona zaraz za Deutsches Eck kamienna bazylika św. Kastora zaprasza do odetchnięcia i zamysłu w swoich wypielęgnowanych ogrodach, stanowiąc azyl od niezbyt urodziwego miasta.
Ponad stuletni, secesyjny budynek sądu kawałek dalej imponuje i lekko przytłacza swoją monumentalnością – czyli wygląd jest atrakcyjny i skuteczny zarazem. Podobne wrażenie odniosłem, spoglądając na odpowiednik sądu w Dreźnie, przy czym ten w Koblencji jest ładniejszy.
Perełką jest ogromny, rozległy XVIII-wieczny pałac arcyksięcia nad Renem. Regularne kształty, blady błękit ścian, monumentalne kolumnady, a do tego rozległe, wypielęgnowane ogrody ze starymi, ogromnymi drzewami od strony Renu oraz równiutko przystrzyżone, bardzo rozległe trawniki od strony miasta – miejsce, w którym chce się spocząć i aż żal, że człowiek nie zadbał o stosowny prowiant.
Po strawę udaliśmy się więc do Maximilians Brauwiesen, wyszynku położonego po sąsiedzku z Koblencją od strony południowej Lahnsteiner Brauerei. Wyszynk bardzo stylowy, bo położony nad Renem, z rozległymi terenami zielonymi i boiskiem do piłki plażowej, no i usytuowany w zameczku Schamottschlösschen. Zwróciłem uwagę, że spora część obsługi, jak i gości tego stylowo niemieckiego browaru była włoska, co znając stopień przeżarcia niemieckiej gastronomii przez włoską mafię (patrz chociażby Brauerei an der Thomaskirche w Lipsku; zainteresowanych odsyłam do książki „Europa Mafii” J. Rotha) narzuciło pewne, rzecz jasna nieweryfikowalne przypuszczenia. Wnętrze browaru jest stylowe, drewniane i przepastne, obsługa z kolei dość pedantycznie podchodziła do obostrzeń koronkowych, wskutek czego czułem się w tym miejscu trochę jak intruz.
Miejscówka jest bardzo popularna, wskutek czego ma szanse przetrwać okres post-lockdownowej smuty. Jedzenie (patelnia z grillowanym schabem i polędwicą wołową, do tego potrawka z czerwonej fasoli, kukurydza z grilla oraz ziemniaki smażone) było ciężkie, ale i nad wyraz smakowite. Co do piw...
Helles – lekko słodowe, lekko słodkawe, nieco wodniste, proste piwo. Jako stołowe daje radę, choć brakuje mu substancji. Wad na szczęście jednak też nie ma. (5/10)
Maibock – trochę słodsze, trochę bardziej słodowe, reszta jak w hellesu. No, taki lekko podkręcony helles właśnie. (5,5/10)
Braunes – Lekko karmelowe, lekko słodowe, może słabiuteńko orzechowe piwo, ogółem jednak wodniste, acz pijalne. (5,5/10)
Schwarzbier – najbardziej konkretny z nich wszystkich, z nutami karmelu, orzechów i czekolady, a przy tym gładki niczym dobrze zrobiony stout, o odpowiedniej pijalności. Dobra rzecz. (6,5/10)
Co ciekawe, naprzeciwko Schamottschlösschen, po przeciwległej stronie Renu, znajduje się przemysłowy browar Koblenzer, którego szpetny, wielgachny, prostokąty budynek drażni oczy niemiłosiernie. Czy jednak Koblenzer Brauerei stanowi dla Lahnsteiner Brauerei poważną konkurencję? Jakościowo absolutnie nie, mimo niezbyt wygórowanych zameczkowych standardów. Sztandarowy Königsbacher Pils jedzie ostro gotowanymi warzywami i kartonem, tak że nawet nie ma o czym gadać. Z kronikarskiego obowiązku – ciut jasnego słodu i niemalże nieobecna goryczka. Absolutnie fatalny gniot (1,5/10).
Pozostańmy teraz po wschodniej, germańskiej stronie limesu ciągnącego się wzdłuż Renu. Od tej strony nad Koblencją góruje wzgórze, na którego wierzchu można zwiedzić potężną, przysadzistą twierdzę Ehrenbreitstein z zaokrąglonymi murami porośniętymi trawą. Pruskie dzieło z początku XIX wieku służyło do kontroli ujścia Mozeli i doliny środkowego Renu, który dla Niemiec stanowi ważną drogę komunikacyjną. Jako że nowoczesne twierdze mnie nie interesują, a i wstęp w wysokości 7 ojro był jednak przesadzony, zadowoliłem się panoramicznym widokiem na Koblencję, wijącą się na zachód Mozelę, wzgórza ciągnące się aż po smagany deszczem horyzont i pojedyncze snopki światła słonecznego przebijające się przez zachmurzenie. Dopiero z oddali i z góry okazuje się, że dość nowoczesna Koblencja ma jednak kilka fachwerkowych wstawek, tyle że trzeba ich aktywnie wypatrywać. Mimo że wiało okrutnie i było zimno, to dla widoku warto było w to miejsce przyjechać.
Ostatnim przystankiem wycieczki był określający się mianem craftowego browar Brexx nieopodal Renu po jego wschodniej stronie. Usytuowany jest w dolinie otoczonej gęsto zalesionymi wzgórzami, w bocznej części miasteczka Höhr-Grenzhausen. Ta jego część wygląda wręcz jak wkomponowana w malownicze wzgórza wioska o populacji nieprzekraczającej stu dusz. No ale mają hotel i browar.
Browar Brexx wyłamuje się z otoczenia nowoczesnością, która jednak jest na dobre widoczna dopiero wewnątrz browaru. Nowoczesny, przyjemny, ciepły wystrój z kompozycją z jasnego oraz ciemnego drewna, trochę klinkieru, lampki edisonowskie, spokojna radiowa muzyka i super miła obsługa ciesząca się z gości po okresie lockdownu.
Co warto podkreślić – pizza zamówiona na mały głód, rzecz jasna z pieca chlebowego, była przepyszna. Nie wiem, kiedy i gdzie ostatnio jadłem taką dobrą. Odnośnie do piw, to niestety jest to miejsce, w którym właściciel chyba stwierdził, że lockdown lockdownem, ale on składników nie będzie wyrzucał ani starego piwa wylewał, przecież zgłodniały klient wszystko kupi.
Amber Lager – totalne serowe czitosy, duszący smród kredek świecowych, patyna na żelazie. W smaku woda z posmakiem rutinoscorbinu. To jest taki dramat, że Edi by się zdziwił. (1/10)
Maibock – przepocone skarpety i serowe czitosy, ale mniej intensywne niż w Amberze, w smaku ciut słodowe z delikatną nutą jabłka. Mało wyraziste, z dominującą wadą, ale jednak 2,5x lepsze od Ambera. (2,5/10)
Weizen – zgodnie z oczekiwaniami fest goździkowe, ciut cytrusowe, kwaskowe. Rześkie, ale mało owocowe. (5/10)
Honig Porter – mógł stanowić wielką rehabilitację, ale nie pykło. Zabrakło świeżości. Esencjonalne lody czekoladowe, dyskretna paloność, lekka nutka miodu – w aromacie jest świetnie tak jak i pod względem wyglądu. W smaku piwo cienkie, rozczarowująco kwaskowe, nieświeże. Daleko mu do aromatu. Szkoda. (5,5/10)
Kilkaset metrów obok i kilkadziesiąt metrów w górę znajduje się zamek Grenzau z 1213 roku, którego ruiny górują nad wijącymi się wzdłuż przecinającego miejscowość wąwozu domkami. Panoramiczny widok na wioskę jest niesamowicie idylliczny. Jakbym tu mieszkał, to wiedziałbym, dokąd przyjść na piwo albo zabrać dziewczynę na randkę.
Co ciekawe, okolice miasteczka to ceramiczne zagłębie, w związku z czym przy ulicach znajdują się często gęsto wystawione ceramiczne, fantazyjne wazony, pomniki miejscowego rękodzieła. To jest fajne. A w dodatku nieopodal swoje fabryki mają również firmy Rastal oraz Sahm, znane m.in. z produkcji szkieł do piwa. Również w symbolicznym wymiarze to miejsce stanowi więc punkt przejścia w poprzek limesu oddzielającego niegdyś rzymski, wciąż winiarski rejon Mozeli od położonej na wschodzie piwnej, germańskiej barbarii.
Tak więc prost i na zdrowie!