Loading...

Tajski impres, tajski ekspres


Przyjazd do Tajlandii z Singapuru jest szokiem cywilizacyjnym. Takowym jednak skończyłby się też przyjazd do kraju Tajów z malezyjskiego Kuala Lumpur. A przynajmniej jeśli jest to przyjazd do położonego nad Morzem Andamańskim Krabi. Rzecz w tym, że Tajlandia nie jest specjalnie biednym krajem. Na papierze, bo wnioskuję z obserwacji poczynionych na miejscu, że kontrast między Bangkokiem a prowincją musi być podobny albo nawet większy niż między Bratysławą a cygańskimi wnioskami nieopodal Przeszowa. 


Pierwsze konstatacje po przyjeździe – jest wyraźnie brudniej niż w Singapurze i Malezji. Większa odległość od równika oznacza, że roślinność jest tropikalna w mniejszym stopniu, niższa wilgotność oznacza konieczność zraszania tych bardziej wypielęgnowanych klombów, zaś zieleń gdzieniegdzie jest nieco wyblakła. Mniejsza majętność tubylców niż w krajach na południe stąd objawia się między innymi bardziej oszczędnym używaniem klimy, co mi akurat odpowiadało, bo w zamkniętych pomieszczeniach w Singapurze czułem się często jak kawałek schabu z/k w chłodni. W drodze z lotniska mijaliśmy sporą liczbę rozpadających się blaszanych bud. Smutne, że zamieszkałych. Za to wyglądało na to, że każdy z ich mieszkańców ma smartfona. Trzeba mieć w życiu priorytety. Samochody zresztą też świadczą o skromnej ilości środków w rękach miejscowych szaraczków, choć zdarzają się stosunkowo często solidne pick-upy. Nic dziwnego przy takiej organizacji ruchu – dojechaliśmy taksą do skrzyżowania typu T, a tam zielona strzałka, pokazująca do przodu. A co było z przodu? Rów. A za nim mur. Tak więc auta muszą być wytrzymałe.


Jeżeli też wcześniej myślałem, że wiązki kabli wiszące nad ulicami w Bukareszcie są czymś osobliwym, to w Tajlandii doprowadzono strategię łączenia każdej puszki osobnym kablem z rozdzielnią do perfekcji. Pewnie, po co się bawić w złączki i kombinowanie, skoro można każdemu klientowi pociągnąć prąd dedykowanym kablem? Wiązki o średnicy przekraczającej znacznie pół metra są tutaj więc na porządku dziennym.


Railay

Dojechaliśmy do stacji longboatów i zakupiłem bilety na przejazd u sympatycznej sprzedawczyni, która podejrzanie często wykonywała palcem gest podrzynania gardła, śmiejąc się przy tym. Na szczęście nie patrzyła wówczas w naszym kierunku. Południe Tajlandii w odróżnieniu od reszty kraju jest w sporej mierze zamieszkałe przez tajskich muzułmanów. Szczerze współczuję kobietom konieczności owijania się szczelnie w mało przewiewne szaty w tym upale, no ale trudno.


Dziesięciominutowy przejazd longboatem za równowartość 10zł, raz po raz zalewanym przez morskie fale, zakończył się pierwszym przystankiem naszej bardzo ograniczonej terytorialnie podróży po tym kraju. Tajlandia miała być po niesamowitych, ale i męczących pobytach w Malezji i Singapurze miejscem błogiego wypoczynku na koniec wycieczki. Trzy noclegi na półwyspie Railay i trzy na Phuket. Minimalna ilość zwiedzania, maksymalna ilość relaksu. A że nowy kraj i nowa kultura, to i tak było mnóstwo okazji do popełnienia obserwacji.

Ikoniczna Railay Beach to w istocie cypel wcinający się w Morze Andamańskie w kierunku południowym, górzysty, z wyrastającymi niemalże pionowo z morza formacjami wapiennymi, wysokimi na nawet 300 metrów. Geograficznie jest wymarzonym miejscem na wypoczynek, bo nie prowadzi do niego żadna droga z lądu stałego, dostać się można na miejsce jedynie drogą morską. Co oznacza, że jest to wprawdzie miejsce turystyczne, ale wskutek ograniczonego dostępu nie jest doszczętnie zadeptane. Poza tym pora deszczowa też robiła swoje. 


W celach opisowych najlepiej jest podzielić Railay Beach na trzy sekcje. Jedna to ta, do której przypłynęliśmy, czyli część wschodnia. Dla gołodupców. Wzdłuż wybrzeża prowadzi szeroki na metr, rozpadający się betonowy trakt, wzdłuż którego można zakupić jakiś chiński szajs, wycieczkę albo niedrogie jedzenie. Niedrogie z perspektywy widzenia Europejczyka, bo w Tajlandii jest nawet dwa razy drożej niż w Malezji pod tym względem. Zielone curry za 10zł (rewelacja), szejk z liczi za 5zł, sajgonki 10zł (bdb), mango lassi 8zł (pycha), zupa ze wsadem z makaronu i wołowiny, czyli miejscowy odpowiednik pho za 9zł. Ania zadurzyła się w kurczaku z orzechami nerkowca i zielonym curry, mimo że na co dzień nie jada ostro i to już jadła do końca pobytu.


Pomijając budy z jedzeniem, wycieczkami i tandetą, po jednej stronie jest morze. W trakcie przypływu brakuje w zasadzie plaży, zaś w trakcie odpływu woda odsłania mułowate dno, po którym zasuwają tysiące małych krabów i w którym utkwiły korzenie niewielkich drzew, zdolnych do przetrwania w środowisku słonym i podmokłym. Brzmi lepiej, niż jest, bo to wygląda po prostu jak ożywiona masa błota.


Po drugiej stronie traktu mieszczą się hotele. Jak już wspomniałem, jest to miejsce dla gołodupców naszego pokroju, więc poza dwoma czy trzema dizajnerskimi miejscówkami z efektownymi swim-up barami są to lokalizacje budżetowe. Co nie znaczy, że złe. Ania stwierdziła, że Diamond Cave to był najlepszy hotel tego wypadu. Cena około 60zł za osobonocleg, spory klimatyzowany apartament bez luksusów. Za to hotel wcinał się klinem w głąb lądu, w dżunglowy gąszcz palm, otoczony wapiennymi skałami z lewa i prawa. Wbrew popularności Railay był to więc hotel, który robił wrażenie usadowionego w dziczy. Basen też miał fajny.


Atmosfera w tym miejscu jest bardzo luźna, chyba ze względu na brak nadęcia i niskie ceny. Po zjedzeniu pysznej barrakudy udaliśmy się na degustację do jednego z małych barów, gdzie poznaliśmy Amerykankę i Meksykanina i piliśmy razem do późna, obsługiwani przez barmanów zjaranych co najmniej jak Laska z Chłopaki Nie Płaczą. Mimo że nawet za miękkie dragi grożą w państwie Tajów – jak w każdym państwie tego rejonu świata – drakońskie kary, może być to prawo tak samo martwe, jak to karzące korupcję wśród urzędników śmiercią za czasów Sanacji u nas.


Mimo sporej liczby muzułmanów w tej części Tajlandii, w miejscach turystycznych tego nie widać. Inaczej chyba lejdiboje nie mieliby prawa zaistnieć w tym otoczeniu. Samo ich zjawisko jest szeroko znane – Tajowie są ogólnie rzecz biorąc drobni i mają delikatną urodę, stąd są bardzo podatni na plastykę chirurgiczną. No i to działa w zatrważającym stopniu. Kiedy szliśmy do hotelu wzdłuż promenady, ujrzałem z daleka dziewczynę sprzedającą wycieczki. Ale fajna laska! Aż zbliżyliśmy się i odezwał się donośnym barytonem...


Druga częścią Railay jest plaża południowa, Phra Nang Beach. Dostać się do niej można ze strony wschodniej ścieżką prowadzącą wzdłuż skał, z których zwisają stalaktyty. Naokoło skaczą znudzone, zblazowane makaki, które chyba mają wręcz zbyt dużo pożywienia względem swoich rzeczywistych potrzeb. 


Z pożywieniem nie ma problemów przy samej plaży, mimo braku stacjonarnej gastronomii, poza dwoma drogimi miejscówkami. Tutaj bowiem cumują za dnia longboaty, w których całe rodziny pod zadaszeniem pichcą paszę dla głodnych turystów. Na logikę ceny powinny być wysokie, bo albo bierzesz żarło z longboata, albo głodujesz, ewentualnie staczasz pojedynek o banana z makakiem. Nic z tych rzeczy, za sycącą porcję pad thaia z kurczakiem zapłaciłem równowartość 7zł. Ludzkie podejście.


Sama plaża jest flankowana pionowymi wapiennymi skałami, od strony południowej wręcz wiszącymi nad piaskiem, wyglądającymi jakby się miały zaraz zwalić na plażę. Widoki są nieziemskie, szczególnie patrząc na wyrastającą strzeliście w górę wyspę Ko Rang Nok naprzeciwko, do której można dopłynąć wpław. Właśnie, można, ale jest to mocno utrudnione. A to dlatego, że jest to jedyne miejsce, w jakim byłem, w którym dla takiego zmarzlucha jak ja woda była zbyt ciepła. To nie była woda, to była wręcz zupa. Nie dawała żadnej ochłody, której jednak człowiek szukał, bo gorąco w pieron. Tak więc do wyspy koniec końców nie dopłynąłem, bo stwierdziłem, że po drodze bym się ugotował.


Jak się człowiek zmęczy, to może zawsze pójść na chwilę zadumy do świątyni fallusa, znajdującej się na południowym rogu plaży. Nie wiem, o co w niej chodzi i w sumie to nie chcę wiedzieć, ale turystom się ten lasek różnokształtnych drewnianych prąci bardzo podoba. Niektórzy widocznie lubią być otoczeni chu... ee, fallusami.


Zamiast do Phra Nang, można z części wschodniej wybrać inną ścieżkę i udać się do trzeciej części Railay, czyli właściwego Railay Beach, znajdującego się u jej zachodniej strony. Plaża jest również flankowana przez skały, natomiast na wprost nie ma takiego fajnego widoku na wyspę jak z Phra Nang. Jest za to wiele innych, mniejszych wysp w oddali, no i można obserwować zachody słońca. Czy urokliwe? Tak kolorowo nie jest. W tej części Tajlandii efekt Sumatra Haze, czyli mgły z płonących lasów tropikalnych na indonezyjskiej Sumatrze naprzeciwko, jest wizualnie silnie odczuwalny. Można więc nie wierzyć folderom turystycznym, w których niebo nad Morzem Andamańskim jest obłędnie nasycone błękitem. Owszem, słońce praży, ale przez lekką mgiełkę, nieboskłon jest więc bardziej szary niż błękitny.


Tutaj jest też naprawdę drogo. Hotele z górnej półki i ceny zwalające z nóg. Piwo 25zł, drugie danie 50zł+. Trzeba więc brać ze sobą na plażę własny prowiant, choć małe puszki Changa i Leo są sprzedawane przez plażokrążców za 6zł, więc bez dramatu. Przy okazji: lekko słodowy, słodkawy, ultrawodnisty Leo (solidne 2/10) < tyskowaty Chang < całkiem pijalna Singha, w której obok lekkiej słodowości można nawet wyczuć chmiel (4/10).


Jako że w tym miejscu jest drogo, to jest i ekskluzywnie, a jako że ekskluzywnie, to i widoki na plaży są najlepsze. Jeśli chodzi o ludzi, to jest sporo Amerykanów i Francuzów, a nawet Brazylijek ze stereotypowo umięśnionymi udami, wyglądających, jakby mogły powalić z półobrotu średniej wielkości brzozę. Jest z kolei bardzo mało Tajów. Żeby bardziej poobcować z lokalsami w miejscu jak na ironię jeszcze bardziej turystycznym, można się wybrać 50 kilometrów promem na zachód, do Phuket.



Phuket

A konkretnie Patong, czyli jego epicentrum. Miejsce fascynujące i przepełniające zgrozą zarazem. Piękne i szpetne. Warto je przeżyć, ale nie wiem, czy bym do niego wrócił.


Sercem Patongu jest jego główny bulwar, czyli Bangla Road. Oraz plaża. Jak to wszystko wygląda? Hasło: seksturystyka. Wzdłuż Bangla ciągnie się z jednej, jak i z drugiej strony szpaler barów go-go, poprzetykanych knajpami z muzyką na żywo, spelunkami z bilardem oraz mikrusowymi sklepikami z ciuchami. Jako że jest ciepło, to i jest swawolnie – kluby nie są odgrodzone od ulicy częściowo nawet ścianami, a rury z pannami znajdują się tuż przy chodniku. W jednym z klubów naliczyłem z poziomu ulicy 50 rur! Wieczorami przy rurach gibają się (bo nie tańczą) miejscami naprawdę atrakcyjne, czasem wręcz śliczne Tajki. Nie są to lejdiboje, rewir tych ostatnich znajduje się na początku bulwaru, gdzie wypatrują turystów chcących sobie z nimi robić odpłatnie zdjęcia. W klubach jednak rządzą dziewczyny, przy czym okoliczności tajskiej przyrody są takie, że człowiek jednak rzuca dyskretnym, sceptycznym spojrzeniem w stronę ich krocza, czy majtki aby nie są wybałuszone. Taki klimat. Swoją drogą, powiedzenie, że kobiety rządzą, jest nieodpowiednie. Jest ich dużo, ale to one są towarem. Pochodzące zwykle z biednego interioru kraju, nierzadko dzieciate dziewczyny, udają się do miejsc typu Patong, żeby obsługiwać zagranicznych turystów. Czasami są sprzedawane przez własne rodziny do takich miejsc. Gibają się w rytm muzyki przy rurach, a jak ktoś chce więcej niż tylko popatrzeć, to musi zagadać. Do załatwienia jest praktycznie wszystko. Blichtr Patongu to w rzeczywistości bagno o nazwach wręcz parodystycznych, acz jednoznacznych – Rock Hard, Pink Paradise czy Gloryhole.


W jednym z takich miejsc w końcu zauważyliśmy wysoką, trzymetrową rurę, przy której zmieniały się trzy tancerki pole dance. Takie faktyczne tancerki, z umiejętnościami i gracją wykonujące imponujące akrobacje. Z jedną zamieniliśmy kilka słów – miła dziewczyna, ćwiczy od trzech lat. Jednak nawet większe umiejętności nie chronią tutaj przed niczym – chwilę później była obmacywana przez rozpitego starego grubasa z Anglii, zmuszona udawać, że jej się to podoba. 

I tak gdzie okiem nie sięgnąć.


Przemierzając Bangla szczególnie po zmroku nie sposób się opędzić od naganiaczy. Oprócz nachalnych zaproszeń do klubów w wykonaniu hostess, które są na tyle egalitarne, że oprócz ewidentnych seksualnych aluzji próbowały obmacywać Anię po piersiach, zdarzają się prostytutki polujące na klientów i natarczywe namowy do uczestniczenia w tzw. ping-pong show. W trakcie jednego przejścia ulicą (około 20 minut) nagabywano mnie tylko w tej jednej sprawie prawie dwadzieścia razy. Kojarzyłem to-to z kinowej edycji Southparka, więc namówiłem Anię, żebyśmy sprawdzili, wstęp bezpłatny. I to, co zobaczyliśmy, można określić mianem upadku ludzkości. 

Po kolei – establiszment miał wygląd typowej ciemnej speluny oświetlonej neonami, jakie znamy z hollywoodzkich filmów. Archetypowy den of sleaze. W środku było pełno białych i arabskich turystów oraz personel, który można podzielić na cztery grupy. Po pierwsze, kelnerki. Widocznie wkurzone, ale całkiem ładne. Sprzedają małe piwo po 90zł, bo to napój jest w istocie biletem wstępu. Druga grupa to hostessy. Jedna ciemno- i jedna jasnowłosa Tajka, obie po dziś dzień chyba najpiękniejsze Azjatki, jakie widziałem na żywo. Skąd wiem, że Azjatki, a nie Azjaci? Ano, bo co chwila rozpinały plażowe ręczniki, którymi były owinięte i przeciągały się leniwie, prężąc swoje kompletnie nagie ciała. To był zdecydowanie najlepszy widok w klubie. Ich zadaniem było opychanie klientom tequila body shotów za 50zł, z solą zlizywaną z sutków (klientów) i przekazywaniem kawałków limonek z ust do ust. Taka trochę bardziej rozbudowana wersja opychania shotów Becherovki w U Fleku w czeskiej Pradze. Trzecia grupa to były striptizerki o średnim wyglądzie, które na scenie rozbierały się do rosołu albo malowały sobie nawzajem ciała za pomocą pędzli trzymanych w ustach. To wszystko byłoby jeszcze całkiem cywilizowane. 

Była jednak jeszcze czwarta grupa. Nieurodziwe, wyraźnie naznaczone zębem czasu kobiety, których atutem były niecodzienne umiejętności. Ponieważ ten blog mimo wszystko ma być safe for work, toteż skrótowo powiem tylko, że show obejmował strzelanie z rurek kulkami w balony trzymane przez śmiałków z publiki, przy czym rurki nie były wsadzone między te wargi, co zwykle, wyciągnięcie sobie z pewnej części ciała dziesięciometrowej chusty, powtórzenie tego samego z ciągiem połączonych ze sobą na oko piętnastocentymetrowych patyczków i stworzenie z tego trójwymiarowej konstrukcji, „urodzenie” do akwarium trzech żywych złotych rybek oraz „urodzenie” jakiegoś wielkiego włochatego gryzonia, który potem został puszczony po głowach siedzących pod sceną w pierwszym rzędzie pijanych europejskich czy tam australijskich debili. Po tym stwierdziliśmy, że dość tego (Ania miała dużo wcześniej dość, no ale skoro zapłaciłem prawie dwie stówki za dwa małe piwa...) i wyszliśmy z tej speluny. Grupa Arabów wyszła tuż przed nami, z dyzgustem i konfuzją wymalowanymi na twarzach.

Teraz już wiem, skąd wziął się ten znany mem z napisem „Asians...”


Metod na ekstrakcję kasy od turysty jest tutaj więcej niż tylko te kręcące się wokół spraw cielesnych. Można na przykład usiąść w knajpce i zamówić piwa, po czym przyjdzie kelnerka, rozkłada jakąś planszówkę-zręcznościówkę, a po dwóch minutach grania żąda za swoje towarzystwo zapłatę. Odmowa spotyka się z agresją, ale pomaga odwarknięcie, że jest się Polish student i dają za wygraną. Można też pójść do kibla, gdzie przy umywalce znienacka zostaje przeprowadzony „napad” polegający na tym, że jeden Taj nagle skacze od tylca (nie, nie tak) i zaczyna energicznie masować kark, a drugi myje białemu człowiekowi jego ręce (sic!). Oszołomienie w związku z kompletnie dziką, niespodziewaną sytuacją udaremniło szybką reakcję, no a taki serwis to tutaj 10zł. To była dobra sytuacja na odtworzenie na żywo memu o nazwie „I’m gonna pay you 5zł to fu*k off.”


Wracając jednak do seksturystyki, to podaż nie istniałaby rzecz jasna bez popytu. Sporo turystów przyjeżdża tutaj z innych krajów Azji wschodniej, ich zachowanie jednak mi nie podpadło. Podpadło mi z kolei, że w kantorach wymiany walut najpopularniejszymi walutami, czyli tymi widniejącymi na szczycie tabeli, nie są wcale dolar i euro jak chyba wszędzie indziej, tylko waluty... Kataru, Arabii Saudyjskiej i Emiratów Arabskich. I faktycznie przybyszy z tych stron jest tutaj multum, częstokroć łażą po ulicach z jakąś kupioną roznegliżowaną młodą Tajką przy sobie. U siebie by kamieniowali, ale tutaj no problemo. Niektórzy z nich bawią się jednak grzecznie, choć dziwnie. Ot pewnego wieczora zauważyliśmy dwóch z nich, którzy rozłożyli sobie na plaży kocyk, porozstawiali wokół siebie imponującą ilość przystawek i przegryzek (bez alkoholu), puścili na komórce jakieś kozie zawodzenie i klaskali i śpiewali sobie do tego podkładu. Dziwne, ale i przyjemnie kontrastujące z zepsuciem naokoło.


Równie często można jednak przyuważyć spasłych, obleśnych (naprawdę turboobleśnych, szanująca się prostytutka powinna żądać 2000zł za godzinę) Amerykanów, Australijczyków oraz Europejczyków (głównie Angoli, ale i Skandynawów) łażących leniwie po ulicy z zakupioną miejscową dziewczyną (albo chłopakiem, bo w sumie to nie wiadomo), być może przed zakupem dla próby publicznie poobmacywaną, jak to widzieliśmy niejednokrotnie. U nas w hotelu rezydowała z kolei dwudziestoosobowa grupa izraelskich Żydów po sześćdziesiątce. Każdy z nich przy śniadaniu siedział przy małym stoliku z inną młodą Tajką. Patrząc na to wszystko, przypomniały mi się opisy targów niewolników w Konstantynopolu sprzed paru stuleci.

Inną grupą turystów są Rosjanie, którzy mają nawet własne kluby, ukryte bardziej wgłąb zabudowań na Bangla, do których zapraszają piękne, wysokie blondyny o długich nogach i wyniosłym spojrzeniu. Nas zresztą rutynowo brano za Rosjan. Taki klimat.

Z każdym dniem ciężej się to oglądało. Na samym początku było widać dużo ludzi, gwar i natłok neonów. Potem rury. Potem obmacywanie. A potem te Tajki kupowane przez jakichś oblechów, którzy bez kasy nie wyrwaliby nikogo. Przygnębiające.


Knajpy przy Bangla zresztą, jak już wspomniałem, to albo miejscówki go-go albo restauracje z muzyką na żywo (niedaleko plaży dokonano syntezy i stworzono knajpę z muzyką na żywo i tancerkami go-go) albo piwne spelunki. W kilku z tych ostatnich wychyliliśmy sporo piwa, poznając przy okazji kilku Nowozelandczyków, np. pewnego leciwego wytatuowanego jegomościa, z którym graliśmy w bilarda i którego tajska dziewczyna/konkubina/niewolnica wprawdzie miała już lata świeżości za sobą, ale widocznie było stać ją/chłopaka/właściciela na konserwujące walory operacje plastyczne. Piwa, które piliśmy w tych miejscach, to był absolutny szajs. Archa to niby makrolager, ale wyczuwalna obecność alkoholu i aldehydu octowego tłumi w nim szczątkową słodowość, o chmielu nie wspominając (1,5/10). Cheers Xtra miał pełno estrów, był cierpkawy i wódczany (2/10).


Zaobserwowaliśmy reakcję natury religijnej na tę Sodomę i Gomorę. Otóż pewnego dnia starym pick-upem na środek Bangla podjechał buddyjski mnich. Zgasił silnik i usiadł na pace pod piekącym słońcem, medytując. Kiedy przechodziłem obok, zaczął bez oczywistego powodu na mnie wrzeszczeć i chlapać na mnie jakąś (nie)święconą wodą. Dostałem tą substancją w oko. Bardzo się zdziwiłem nieoczekiwanym atakiem, na który instynktownie odparłem w postaci nakreślenia w powietrzu przed mnichem ogromnego znaku krzyża, jak w filmie o wampirach. Jeśli była to bitwa na nerwy, to została ona wygrana przez chrześcijaństwo, bo mnich się zaczął pluć tak bardzo, że wydawał się o krok od zawału. Pewnie rzucił na mnie jakąś klątwę i stąd nie smakują mi teraz piwa pastry. Pożegnaliśmy się swojskimi pozdrowieniami, czyli niezrozumiałym tajskim kwaczeniem (on) i swojskim „ch** z tobą” (ja). Tak się nawiązuje więzi międzykulturowe. Swoją drogą, u nas ludzie psioczą na procesje Bożego Ciała, ale nie słyszałem, żeby jakiś ksiądz wydzierał się po postronnych osobach, oblewając ich wodą święconą.


I tak to jest w centrum Patongu. Nie jest to absolutnie miejsce dla dzieci. Absolutnie. Ja jestem takim strasznym męskim szowinistą, że przykro mi się patrzy na okna wystawowe z dziewczynami w dzielnicy czerwonych latarń w Amsterdamie (tym bardziej że według rządowych szacunków, nawet 2/3 może być zmuszanych w stolicy Holandii do swojego zawodu), a co dopiero to tutaj. W celach poznawczych warto było poznać, ale po dwóch dniach natłok zgnilizny moralnej zaczyna męczyć. Na szczęście można w Patongu robić jednak również fajniejsze rzeczy.

Można się na przykład targować. „Ile za te dwie żonobijki?” „60zł.” „Ee, za drogo.” „No to 50zł.” „Nie, za drogo, wychodzę.” [w trakcie wychodzenia] „40zł!” [jak już byłem na ulicy, kilka metrów od sklepu] „Dobra, 30zł!!” I tak przepłaciłem, ale niech ma. Inny przykład – szliśmy akurat do galerii handlowej w centrum, kiedy zaczepiła nas jakaś kobieta. „Patrzcie, świecąca figurka z Krainy Lodu! Tylko 30zł!” „No spoko, wziąłbym. Ale nie mam tyle.” „A ile masz?” „8zł.” „Ok, to daj.”


Przy czym niektóre ciuchy są fajnej jakości, no i targując się, można je wyhaczyć za naprawdę dobrą cenę. Zdarzają się jednak również rzeczy wysoce osobliwe, w rodzaju opasek na rękę z wydzierganymi tekstami. Okej, jestem w stanie zrozumieć, jeśli ktoś sobie takową przypnie do nadgarstka, eksponując tekst „FC Barcelona”, „Real Madrid”, „Don’t Forget Me”, czy chociażby „Eat Shit And Die”. Ciężko mi jednak pojąć istnienie ludzi – a skoro towar taki się sprzedaje, to znaczy, że istnieją nań kupcy – którzy przypinają sobie na nadgarstek opaskę z tekstem „Eat jizz”, „Sperm dumpster”, „Cock Block”, „I Love Rape” (sic!), „Small dick”, „Fat cunt”, „Cut dick”, czy chyba najbardziej kosmiczne „Fuck Email”.


Można też jeść. Zielonego curry po pijaku niedaleko hotelu pod koniec pewnej upojnej nocy nie zapomnę nigdy. Podsumowująca pobyt zupa won-ton (specjał z Hong Kongu; knajpa Noooodles, 16zł) była jedną z najlepszych zup w moim życiu. Za to wpałaszowane w food courcie szaszłyki z krokodyla były ohydne. Gumiaste, mączne mięso. Może mi dali szczura, ciężko ocenić. Dobrze, że do tego wziąłem bardzo smaczny rosół z wołowiną za 8zł.


Można też pójść do miejscowego browaru, jednego z ledwie kilku w całym kraju. Full Moon Brewworks zaprasza do swojego wyszynku w galerii handlowej Jungceylon w centrum miejscowości. Całe miejsce jest na wskroś zachodnie, neonowe, nieco kiczowate, pełne drogich sklepów, w których się nie targuje. Taki jest też sam browar – niewielki, z nowoczesnym wystrojem, wyeksponowaną warzelnią, ścianą naszpikowaną importowanymi piwami oraz solonymi cenami ich własnych, biorąc pod uwagę zwyczajowe ceny tajskiej gastronomii. Za bardzo smaczną zupę tom yam kung zapłaciłem ponad dwie dyszki i jeszcze się z nią musiałem męczyć. Uwielbiam skorupiaki, ale nie cierpię, kiedy muszę je obierać, bo w połączeniu z moimi zdolnościami manualnymi jestem wówczas w stanie ochlapać siebie, współbiesiadników i jeszcze stolik obok. Przynajmniej obsługa była bardzo miła i wyrozumiała.


Piwa były dwa, w cenie po 16zł za pół litra. Od wtedy ceny wzrosły o połowę, co odzwierciedla obecne ceny craftów w korespondujących establiszmentach w Wietnamie.

Full Moon Andaman Phuket Dark Ale (alk. 4,7%) – słodkawe piwo, dominują śliwki, trochę ziemistości i opiekanego słodu, dwoista infekcja dała piwu trochę goździkowego fenolu z jednej strony i trochę brettów z drugiej. Te ostatnie przesuwają profil trochę w kierunku flandersa, w związku z czym koniec końców ten deklarowany amber ale jest co prawda efektem totalnego bałaganu, ale ogólnie smakuje całkiem nieźle. (6/10)
Full Moon Chalawan Pale Ale (alk. 4,7%) – trawiasty, kwiatowy, trochę drożdżowy, z przyjemną nutą liczi. Za bardzo trawiaste i drożdżowe jak na mój gust, aczkolwiek złe nie jest. (5,5/10)


Inną rzeczą, którą można robić w Patongu, jest plażowanie. I to jest w zasadzie najfajniejsza rzecz w tym miejscu. Półkolista, szeroka, długachna, piaszczysta plaża zachęca do leżenia i nicnierobienia. Można się legnąć w płytkim morzu i odpoczywać od gorąca, jako że temperatura wody jest w tym miejscu dużo przyjemniejsza niż w Railay. Można obserwować luksusowe latynoskie prostytutki z pięknymi krągłościami ubrane w dwa sznurki, plażujące codziennie z innymi Arabami. Można się cieszyć słońcem przesłanianym przez opisany już efekt Sumatra Haze, dzięki któremu nie jest nadmiernie męczące. No i człowiek się w tym miejscu wcale nie kisi – w porze deszczowej rejon Bangla jest napakowany ludźmi, ale na plaży, co ciekawe, jest przyjemnie przestronnie. 


Minusem jest brak pryszniców na plaży, plusem to, że nie trzeba drałować nigdzie po piwo, bo miejscowi plażokrążcy chętnie sprzedają je w cenie 8zł za małą puszkę prosto z lodówki turystycznej. Są wprawdzie dość nachalni, ale mają towar pierwszej potrzeby, więc nachalni nawet być nie muszą.


To plażowanie było przyjemnym zakończeniem bardzo męczącego, ale zarazem niezwykle ciekawego, fantastycznego wyjazdu do Indochin te kilka lat temu. Singapur już opisałem wcześniej (został mi jeszcze do opisania pobyt Singapurze w zeszłym roku, o wiele pełniejszy wrażeń), Wietnam czeka na swoją kolej, zostaje jeszcze Malezja. W której o mało co nie zginąłem. Ale to temat na inny wpis.

Tajlandia 3676875503561801143

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)