Loading...

W poszukiwaniu ostatniego tradycyjnego lichtenhainera

W miejscu w którym przecina turyńską Jenę na pół, rzeka Saale dawno temu stanowiła pogranicze słowiańsko-germańskie. I odwrotnie niż w przypadku Chemnitz, Drezna czy Cottbus, nazwa miejscowości nie jest słowiańskiego lecz germańskiego pochodzenia. Tak samo jak również germański Lichtenhain, ongiś osobna wieś, stanowiąca obecnie część Jeny. Lichtenhain byl znany dzięki piwu jakie w nim wyrabiano, na tyle innego od pozostałych, że niektórzy widzieli w nim osobny gatunek, a zarazem na tyle podobnego do dwóch innych styli, że niektórzy obstawali i nadalą obstają przy zdaniu, że jest to piwo hybrydowe. A raczej było, bo popularny lokalnie jeszcze w XIX wieku lichtenhainer praktycznie wymarł. I oto kiedyś, bodajże u Martyna Cornella, wyczytałem, że istnieje jeszcze jeden browar parający się wyrobem tego piwa. Potem jeszcze przeczytałem wpis na temat lichtenhainera u Macieja Husa i postanowiłem odwiedzić ten browar przy nastepnej okazji jechania autostradą A4 przez Niemcy wschodnie.

Przy okazji gorąco wszystkim radzę odbycie kursu ratownictwa medycznego. Sam mam taki zamiar od dłuższego czasu, ale wrodzone lenistwo sprawia że na zamiarze się dotychczas kończy. Rzecz w tym, że dojeżdżając do Jeny i widząc roztrzaskaną w rowie obok autostrady osobówkę uświadomiłem sobie, że nie wiedziałbym jak postępować w takiej sytuacji. Na szczęście już się sporo samochodów zatrzymało, więc pomoc nadążała. Inna rzecz, że gdybym się jakieś dwa kilometry przed tym miejscem nie zatrzymał za potrzebą, to kto wie jak by się to dla mnie skończyło.

Do Jeny dojechałem jednak cały i zdrowy. Browar jest umiejscowiony w przełęczy wcinającej się wzdłuż Pennickenbachu w rozciągające się na wschodzie miasta góry. Czyli po onegdaj słowiańskiej części obecnych Niemiec wschodnich. Podjazd jest momentami dość stromy, a uliczka wąska. Przy gospodzie zaś okazało się, że miejsc parkingowych jest tyle co Honnecker napłakał. Myślałem, że będąc na miejscu kwadrans po otwarciu lokalu, koło południa, w dodatku lokalu położonego z dala od centrum, na pewnej wysokości, przy drodze prowadzącej w jakieś bory, zastanę wiejącą pustkę. A tu klops, miejsca mało, te które są, zajęte przez innych podróżnych. Nic to, zastawiłem jakichś Madziarów i wszedłem do wielkiej altany, do połowy wypełnionej raczej geriatryczną, porozumiewającą się nieco oślizgłym wschodnioniemieckim akcentem klientelą. Znalazłem wolny stolik, ale po pewnym czasie dosiedli się ludzie. Widać browarowi się powodzi, wszak jest położony jednak przy całkiem popularnym szlaku wędrówkowym. Ciężko jednak ocenić na ile działa tu lokalizacja, na ile warzone na miejscu piwo a na ile kuchnia. Jeśli miałbym lokal oceniać po tej ostatniej, nie wystawiłbym mu wysokiej noty, albowiem golono było duszone a nie pieczone, podane z niedobrym sosem chrzanowym. Both thumbs down.

Co do piwa, to też nie wiadomo jaki procent sprzedaży na miejscu stanowi Wöllnitzer Weissbier. Wszak browar leje również ciemnego Köstritzera, a na szyldzie na zewnątrz nie reklamuje się własną marką, tylko Franken Bräu. Mały zgrzyt.

Kwerenda na RateBeer predestynowała ten browar jako miejsce do odwiedzenia dla kierowcy. Wszak Wollnitzer Weissbier ma ponoć 2,5% alkoholu, a więc jest niemalże na poziomie radlera. Dobrze, a czym w takim razie jest ten lichtenhainer, cel mojej podróży? Jest to lekkie piwo pszeniczne, fermentowane lactobacillusem, jak berliner weisse, a wedle niektórych przekazów powinno mieć w zasypie słód pszeniczny wędzony, tak jak grodziskie. No i już wiadomo dlaczego według niektórych lichtenhainer to styl hybrydowy.

Talschänke Jena-Wöllnitz to ponoć jedyny pozostały browar warzący tradycyjnego lichtenhainera, choć z tego co wiem, niektórzy craftowcy też robią do niego przymiarki, jak chociażby Pinta. Nie sądzę jednak żeby ktokolwiek warzył to piwo w taki sposób jak robią to w Jenie, i nie chodzi mi bynajmniej o jego skład. Otóż teren na którym mieści się browar i gospoda nie jest zbyt rozległy,  za to jest nierówny. No i musiano sobie jakoś poradzić ze sprzętem. Piwowara akurat nie było na miejscu, więc nie miał mnie kto oprowadzić, ale nic wielkiego się nie stało, wszystko bowiem miałem na widoku. Otóż fermentownia mieści się w garażu, czyli miejscu, w którym można mniej lub bardziej kontrolować temperaturę. Choć z drugiej strony w ten piękny, ciepły poranek drzwi do garażu były szeroko otwarte, stąd nie wiem na ile piwowara takie kwestie w ogóle obchodzą. Warzelnia zaś, jak i tanki leżakowe, wszystko full nierdzewka, stoją sobie w ogródku, w pełnym słońcu. Bądź deszczu. Chyba nie byłem dotychczas w bardziej bezobciachowym browarze. Poczułem się zupełnie tak jakby piwowar chciał zdumionym obserwatorom przekazać niewerbalnie, że on ma gdzieś warunki w jakich produkuje piwo, bo wie że i tak wyjdzie tak jak ma wyjść.

A wyszło bardzo dobrze. Ma rześki aromat, zdominowany przez wyraźny kwas mlekowy, choć jest i słodowość, a i miejsce dla ulotnej nutki chmielu się znalazło. Subtelna ogniskowa wędzonka pełni funkcję dopełniającą. Jest nieco pełniejsze niż się spodziewałem, choć dzięki lactobacillusowi nadal rześkie. Kwas jest według moich odczuć optymalny, czyli wyraźny ale nie wykręcający gardło, mniejszy niż chociażby w Berliner Kindl Weisse. Stąd kolejnym atutem jest miękkość tekstury, a najfajniejszy w piwie jest posmak, w którym zsiadłe mleko jest doprawione szczyptą chmielu. Jest też subtelna siarka, ale moim zdaniem pasuje do profilu. Bardzo dobry kwas. (7/10)

Ale i tak go nie dopiłem do końca, okazało się bowiem na miejscu że piwo ma jednak 4,2% alkoholu, a byłem kierowcą. Trudno się mówi. I bierze sześciopak na wynos do domu. Fajnie że mogłem wreszcie poznać legendę.

piwne podróże 5914599026292210638

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)