Kijowska arena piwa
https://thebeervault.blogspot.com/2020/12/kijowska-arena-piwa.html
Górujący nad miastem na jednym ze wzgórz pomnik Matki Ojczyzny robi wrażenie swoim ogromem. Wysoki na 62 metry gigant ze stali nierdzewnej, spoczywający dodatkowo na czterdziestometrowym postumencie, przedstawiający figurę kobiety trzymającej w jednej ręce wyciągnięty ku górze miecz, a w drugiej tarczę z godłem ZSRR, jest doskonałym ucieleśnieniem kijowskiego monumentalizmu. Pomnik powstał w 1981 roku ku chwale poległych w trakcie tzw. Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej (czyli II WŚ). Co prawda część kijowian ponoć chętnie by przeznaczyła te 560 ton stali nierdzewnej w innym celu, ale trzeba przyznać, że robi wrażenie. Jest też ciekawym świadectwem historycznym – pierwotnie pomnik miał m.in. przyćmiewać położony nieopodal słynny obiekt sakralny, Ławrę Peczerską; w 1991 roku z kolei skrócono mu miecz, tak żeby to Ławra była górą w zakresie wysokości. W bitwie o symbole to Cerkiew Prawosławna wysunęła się na przód.
Na miejsce zawiózł nas całkiem sympatyczny uberowiec, który rajd jakiegoś oligarchicznego dzbana slalomem między autami, połączony z urwaniem lusterka samochodu zaparkowanego na poboczu i odjechaniem w siną dal (zdarzają się tutaj widoki jak z filmików robionych ruskimi kamerkami samochodowymi na YT) skwitował słowami, że „w Warszawie pełno takich widział”. Poza tym poinformował nas, że wille w rewirze milionerów niedaleko Matki Ojczyzny kosztują od mniej więcej 3 milionów dolarów za mały domek aż do 16 milionów za rekordzistę. Wnioskuję, że na Ukrainie jeszcze długo nie będzie podatku katastralnego.
Areał wokół Matki Ojczyzny jest pagórkowaty, naszpikowany starymi haubicami, helikopterami wojskowymi i innym sprzętem z demobilu, łącznie z czołgami w całości pomalowanymi na ukraińskie połączenie błękitu i żółci. Stąd rozciąga się piękny widok na Dniepr i całą lewobrzeżną część Kijowa, z blokowiskami majaczącymi w dwukilometrowej oddali. Komunistyczne uwielbienie dla pejzaży poprzetykanych betonem mamy tutaj jak na dłoni. Monumentalny pomnik, blokowiska, które nawet z kilku kilometrów odległości robią masywne wrażenie, zieleń, błękit Dniepru, ogromna przestrzeń, ale i również wystające zza drzew w kierunku północnym złocone kopuły Ławry Peczerskiej, symbol świata spokojniejszego i bardziej dostojnego. Monumentalizm tego miejsca, sparowany z gigantycznymi, dynamicznymi komunistycznymi płaskorzeźbami, przedstawiającymi znoje Wielkiej Wojny (w tym kobiety, która wyłowiła bombę z szuwarów) wprawił mnie w zadumę. Raportuję więc, że pierwotny zamysł tego miejsca chyba działa. Kontekst miejsca i przeogromna przestrzeń, która go otacza, zachęcają do kontemplacji.
Udaliśmy się w kierunku Ławry, zatrzymując się po drodze na bardzo dobre espresso na wynos i zamieniając kilka zdań z przemiłym miejscowym małżeństwem, które do nas z Anią zagadało, kiedy usłyszeli polski język.
Ławra Peczerska to miejsce piękne. Białe mury zwieńczone złotymi kopułami i dachami, freski na fasadach budynków, wiekowe drzewa, piękne kobiety z długimi nogami pogrążone w kontemplacji na ławkach wśród zabudowań klasztornych, mnisi przechadzający się w ciszy po ogrodach.
Jedenastowieczny klasztor, rozbudowany w XVII i XVIII wieku w stylu barokowym, oferuje sakralną odmianę monumentalizmu de facto w sąsiedztwie również monumentalnej, ale świeckiej Matki Ojczyzny. Zdecydowanie warto tutaj przyjść.
W tym rejonie przeszliśmy również nasz chrzest piwny w Kijowie. Jeszcze przed udaniem się do noclegowni, wbiliśmy do minibrowaru Syndicate Beer & Grill. Nazwa wydaje się być tutaj dobrana z rozmysłem, bo jest wysoce wątpliwe, żeby uczciwego Ukraińca żyjącego w mafijnym państwie było stać na taką inwestycję. Tak więc zasadne jest przypuszczenie, ze pieczę nad miejscem piastuje jakiś syndykat.
Określenie „doinwestowany” nie jest zresztą na wyrost – w obrębie browarów restauracyjnych, bądź browarów z wyszynkiem w Polsce, myślę, że z Syndykatem może konkurować w tym zakresie jedynie Browar Stu Mostów. Ogromny lokal ze sceną i perkusją, przyciemniony, klimatyczny, z mnogością skórzanych lóż. Wystrój elegancki, utrzymany w temacie połączenia stali z ciemnymi barwami. Dziesięć pionowych tankofermentorów, za nimi dwa rzędy tankofermentorów poziomych. Przestrzenne miejsce dopracowane do ostatniego detalu, z jazzową muzyką sączącą się leniwie z głośników. Wygląda ekskluzywnie i jest też drogo – za śniadanie, które spałaszowaliśmy w ogródku umieszczonym od strony ulicy zapłaciliśmy po 25zł. Ale było bardzo smaczne.
Piwa polewał barman w koszulce Lisopylki (czyli Varvara) – wnioskuję, że albo konkurencja między coraz liczniejszymi browarami nie idzie tutaj na noże, albo te akurat dwa przybytki są w komitywie. Deska degustacyjna 6x100ml to koszt 18zł. Do dzieła:
Syndicate Night In Cork – stylowy, kawowo-czekoladowy dry stout, wytrawny, kwaskowy, wyraziście palony i rześki. Bdb. (7/10)
Syndicate IPA – brzoskwinie, trochę cytrusów, sporo kociego moczu. Mało soczyste, goryczka raczej lekka, choć i cierpkawa, zalegająca. Rześkość zapewnia mu dobrą pijalność. (6,5/10)
Syndicate Chicago Lager – słodowy z chlebowymi posmaczkami i kukurydzą, trochę aldehydu octowego, dość mocna goryczka jak na lite lagera. Słabo. (3,5/10)
Syndicate Grisette – bardzo wytrawne piwo praktycznie bez ciała, wodniste, ciut chleba i delikatny goździk. Słabe. (3,5/10)
Syndicate Belgian Strong Ale – bananowo-morelowy z hojnym dodatkiem kolendry i owocowego kleju. Gęstawe, a przy tym szczypiąco alkoholowe. Słabe. (3,5/10)
Nie jest to pierwsza mafijna knajpa, którą trochę zjechałem, więc może i tym razem mi się upiecze. Chyba że nie jest mafijna. Generalnie jednak, jako knajpa jest to super miejscówka, no i można przecież pozostać przy dry stoucie.
II. Kijowska Arena
Nasze lokum znajdowało się w jednej z kamienic przy ulicy Baseina/Lesi Ukrainki, jednej z głównych arterii miasta. Centralnie, z widokiem na wieżowce oraz utrzymany chyba w pseudoklasycystycznym stylu centrum handlowe Arena. Z przejściami podziemnymi, w których kupowałem świetną kawę od miłej dziewczyny i dziwiłem się z cen w Billi – towary importowane są tutaj niesłychanie drogie, na przykład 100zł za 350ml Jacka Danielsa i 4,50zł za puszki Tatry i Warki, które tutaj na etykietach mają napisy, że „produced only in Poland” i „best Polish hops”.
Mieszkanie znajdowało się w obszczanej bramie, ale standard był w porządku, płaciliśmy w przeliczeniu na cztery osoby naprawdę niewiele, a mieszkaliśmy centralnie. Jak wiele mieszkań w Kijowie, tak i to miało obudowany balkon z oknami, połączenie tarasu zimowego z ochroną przed gołębiami. Z perspektywy trzeciego piętra widać, że kiepowanie za okno jest tutaj czynnością zwyczajową. Widać wieżowce kijowskiego downtown (jeśli tak to można nazwać), szeroką arterię naszpikowaną Porsche Cayenne, auta popularnego w Kijowie niczym Passat u nas, żywiołowość ulicy, pełno knajp. W Tiki Bar Surf Cafe naprzeciwko lubili puszczać In & Out Of Love, mój ulubiony utwór Armina van Buurena, więc można było stać z piwkiem w oknie i cieszyć się wolnym, słonecznym weekendem.
Zaraz po przyjeździe jednak wbiliśmy z Matkiem do This Is Pivbar, multitapu położonego jakieś pięćdziesiąt metrów obok naszej bramy. Bardzo stylowo urządzony piwniczny bar koktajlowy, tyle że z 20 kranami zamiast koktajli. New wave’owa muzyka dodawała klimatu, a portiernia przy wejściu (!) z fajną portierką zapewniała dodatkowy szyk. Dużo ciemnych barw, przytłumione oświetlenie, przeszklona chłodnia dla kegów na widoku – eleganckie, klimatyczne miejsce.
Deska kosztowała 17zł za 4x150ml, więc można było próbować miejscowych specjałów, okupujących tutaj około 40% kranów.
This Is Lager – robiony przez browar First Dnipro dla lokalu. Łagodnie słodowy, trochę maślany, lekka nutka mineralna, lekko przybrudzone ziemią. Podkreślona goryczka trochę je ratuje. (5/10)
Varvar Blanche de Blanche – bardzo łagodne piwo, kolendra i sok z białego grona, w smaku trochę cytrusa. Rześkie, ale bez substancji. (5/10)
Mah Beer (prawdopodobnie jednak Mad Brew) Amber Ale – masło, toffi, karmel, ciut estrów, nutka ziemi, umiarkowane nasycenie, umiarkowanie schłodzone. Dobrze emuluje te słabsze angielskie real ales i świadczy o tym, że mają strefową chłodnię. (4/10)
Varvar Milk Stout – kawa z mlekiem, delikatna goryczka, lekka słodycz, spora gładkość, wręcz kremowość. Bardzo smaczne. (7/10)
Następnym przystankiem była wspomniana Arena. No i skoro już ma być centrum handlowe w centrum miasta, to niech wygląda właśnie tak, a nie jak przeszklony magazyn. Ogromny, monumentalny, półokrągły budynek, pośrodku którego znajduje się... arena. Duży wybrukowany plac otoczony przez piętrzące się ściany budynku, w którym mają swoją siedzibę różne biznesy usługowe. Na płycie można się stołować w kiełbasianym food trucku albo w restauracjach, na zewnątrz Arena ma różne luksusowe butiki pokroju Saint Laurent.
We wnętrzu Areny można również znaleźć jeden z licznych kijowskich minibrowarów. Beer House Arena znajduje się na parterze po wewnętrznej stronie budynku (czyli wychodzi na arenę) i jest jednym z wielu niesamowicie doinwestowanych miejsc na gastronomicznej mapie Kijowa. Wygląda wręcz ekskluzywnie i nie zdziwiłbym się, gdyby dla wielu ludzi był ostatnim przystankiem przed wejściem do wspomnianego Penthouse’a.
Wystrój jest klubowy z oldskulowym sznytem – mosiężne słupy, stare skórzane sofy, kryształowe szkła, kuchnia za witryną. Warzelnia znajduje się za barem, przy którym dodatkowo zastosowano fajne, nietypowe rozwiązanie – jego lada znajduje się dość wysoko, zaś około 30 centymetrów niżej, od strony klientów, jest druga lada, przy której można sobie usiąść z laptopem albo po prostu na niej zjeść. W tym miejscu wbrew pozorom strasznie drogo nie jest – steki z polędwicy wołowej wychodzą po 25zł za 100g, czyli tyle samo co w This Is Pivbar. Wołowina amerykańska jest trzy razy droższa, ale po co sięgać po amerykańską, skoro ukraińska jest taka pyszna?
Ale nie przyszliśmy tutaj zjeść. W Beer House, co ciekawe, piwo jest tańsze niż woda i jest na tyle tanie, że widać było rozczarowanie na twarzy kelnera, gdy zamówiliśmy tylko browary. Na miejscu wychodzą po 9zł za pół litra, set 4x100ml kosztuje 7,5zł, a litr miejscowego piwa na wynos to koszt jedynie 9zł. To w sumie i tak dużo, bo piwa są okropne.
Beer House Rice Beer – mocno landrynkowe, trochę siarkowe, lekko kwaskowe, mocno wodniste oraz irytująco cierpkie, niczym słodzik. Bez sensu. (2,5/10)
Beer House Golden Ale – owocowo-kwiatowe piwo z wyraźnym posmakiem niemowlęcych wymiocin. Nie, nie jadłem nigdy, ale wąchałem nie raz. (2/10)
Beer House Munich Helles – w zasadzie same estry. Zielone jabłko wraz ze skórką zmiksowane z czerwonym jabłkiem. I tyle. (2/10)
Beer House Weissbier – zupełnie zaskakujące piwo (choć estrowy helles był może jeszcze bardziej osobliwy), mocno ziołowe z dominacją cytrynowych ziół pokroju werbeny. Wodniste, niemające niczego wspólnego z weissbierem, ale przynajmniej da się je wypić. (4/10)
Piwa w Beer House są do niczego, a szkoda, bo wyśmienita klubowa muzyka dawała asumpt do rewizyty.
Zaraz potem udaliśmy się do hali znajdującej się vis a vis Areny, czyli do Rynku Besarabskiego. Należy sobie wyobrazić jedną z tych zabytkowych, odnowionych hal targowych w centrum Warszawy, choćby Halę Mirowską, tyle że zorganizowaną nie w kierunku gustów wielkomiejskich utracjuszy, tylko dla przeciętnego człowieka. Stragany z owocami, warzywami, świeżym mięsem, wędlinami czy serami dominują tutaj liczbowo oraz powierzchniowo. Okoliczni mieszkańcy przychodzą tutaj na zakupy zamiast do hipermarketu, co jest stanem, który należałoby utrzymać jak najdłużej. Zaś prężące się naprzeciwko w bryle Areny sklepy Dolce Gabbana czy Chanel udowadniają, że w śródmieściu jest miejsce dla wszystkich.
Wewnątrz hali znajduje się również miejsce craftowe, mianowicie wyszynk browaru Tsypa (Tsypa Craft Beer Shop), który wygląda po prostu jak zaadaptowany pod piwo, sklecony z jakichś desek warzywniak. Mega klimatycznie się pije crafty w takiej hali, mając za szybą piwnego warzywniaka stertę arbuzów. Obsługa bardzo miła, klientela specyficzna (jacyś bodajże Węgrzy o aparycji meneli), natomiast obydwa wychylone piwa nie dały rady.
Tsypa Petros Pilsner – mocna, łodygowa goryczka, a do tego mocny odór siarkowodoru. Siarka przeszła w kanalizację. (3/10)
Tsypa NE Tsypa – mango, trochę karmelu, siarka i ziemisty kwasek. Goryczka mocna jak na styl, ale brak świeżości i być może infekcja zrobiły swoje. Spartolony nju ingland. (4/10)
Klimatyczne i w zasadzie odjechane miejsce. Szkoda, że dla piwa wracać nie warto.
Zaraz naprzeciwko, w budynku Areny, tyle że po jej zewnętrznej stronie, znaleźliśmy chwilę później fantastyczne miejsce, podążając w kierunku centrum całą czwórką. Znaczy się, najpierw w dwójkę skończyliśmy tam obchód z Matkiem, potem poszliśmy po resztę. Nie było to miejsce zaplanowane, niczego o nim wcześniej nie znalazłem, natomiast napis „Fcking Craft Beer and Kitchen” wespół ze starym rapem buzującym z wejścia zwrócił naszą uwagę. Parter widziany od strony ulicy był tak niepozorny, że coś wydawało się być nie tak – piętrzące się skrzynki po piwie, kilka kegów, garść krzeseł, na których nikt nie siedział, ale za to rozbudowana lista kranów?
Kelner widział nasze wahanie i od razu zaprosił nas do podziemi. No i Ked’s Pub vel Kedy Mystetstvoznavtsya to kolejny obowiązkowy punkt piwny w Kijowie. Obszerna, piwniczna, schludna knajpa jest mocno przemyślana – jasne i ciemne drewno, klimatyczne oświetlenie, poupychana w różnych miejscach zieleń, skórzane meble, nieotynkowane ściany, niezamaskowane rury wentylacyjne. Połączenie nieoczywiste, ale mega dobrze działa na oko.
Obsługa na bardzo wysokim poziomie, przy czym należy podkreślić, że obsługi w kijowskich multitapach jest zazwyczaj bardzo dużo. Wszędzie działa obsługa kelnerska, jest kuchnia z rozbudowaną ofertą, a i powierzchniowo są to zazwyczaj dość spore miejsca, w związku z czym sumaryczna liczba obsługi często mieści się w przedziale od 10 do 15 osób. Co swoją drogą wiele mówi o wynagrodzeniach w kijowskim gastro, które nie mogą być wobec tego specjalnie wysokie. Innymi słowy, w dobrym tonie jest zostawiać napiwki.
W Ked’s Pub znajdują się 23 rotacyjne krany, których uzbrojenie jest wyświetlane na bieżąco na monitorach. Pojemności to 200ml bądź 400ml, więc nawet brak deski degustacyjnej nie jest problemem. Tutaj miałem kolejną okazję dla dogłębnego poznania ukraińskiego craftu.
Rebrew Niben – stylowa NEIPA, zapach to multiwitamina, mango, trochę cytrusów i żywicy, kapka gruszki oraz siarki. W smaku nieco gorzej, mało rześko, mniej wyraziście, niskogoryczkowo. Ogółem niezłe. (6/10)
Varvar Blisss – lekko cytrusowe z maślaną nutką i lupulinowym pieczeniem. W miarę rześka, ale i lekko skopana session IPA. (5,5/10)
Volta Woodheart Coconut – silny kokos przechodzący w kokosowe masło. Kwaskowe, a przez to bez ciała, no i zbyt jednowymiarowe oraz maślane. (4,5/10)
Rebrew Wheat Beer – mocno kolendrowy witek z dodatkiem innych korzeni. Rześki, dobry, choć wręcz perfumowy. (6,5/10)
Varvar Samurai’s Daughter – cytrusowa, lekko limonkowa w smaku, soczysta, średnio gorzka APA. Jest imbir, który w trakcie picia kojarzył mi się również z koprem i kokosem, ale nie jest to chyba piwo z chmielem Sorachi Ace. Muszę jednak powiedzieć, że smakowało mi bardzo. (7/10)
Volta With Love To Lviv – bardzo fajna neipka totalnie zdominowana przez mango. Soczysta, wręcz przecierowa, lekko gorzka, w finiszu wytrawna i rześka. Bdb. (7/10)
Underwood Imperial Stout – deserowy risik, ale nie słodziak. Mocno czekoladowy, kuwertura, kawa, kwaskowość w połączeniu z goryczką w wytrawnym finiszu. Świetne piwo, antyteza dla pastry. (7,5/10)
Poza tym zjadłem bardzo smaczną zupę pho (ceny jak w Warszawie, trochę gorsza niż w Oh My Pho, ale za to w rewelacyjnym miejscu) i skosztowałem pysznych lodów z jakiejś ipki. Miejscówka jest fantastyczna, będąc w centrum Kijowa, pominięcie jej byłoby karygodnym zaniedbaniem.
Zaniedbaniem natury kulinarnej byłoby też ominięcie działającego zaraz obok, też w Arenie, na piętrze, Salo Baru. Jest to przybytek, który nazwę wziął od tradycyjnej ukraińskiej słoniny, zaś w kwestii wystroju oferuje wiejskość w wariancie miejsko-wymuskanym. Może brzmi nie najlepiej, ale jest w istocie fajne, szczególnie że kolory wewnątrz są żywe, a z piętra ma się dobry widok na Rynek Besarabski i przechadzające się na dole dziewczyny.
Tutaj można zakąsić tradycyjnymi ukraińskimi daniami na poziomie ekstraklasy. Barszcz po połtawsku smaczniutki, vareniki al dente z gęstą śmietaną mega dobre, lemoniada (no dobra, to akurat mało tradycyjna pozycja) bardzo kwaśna i esencjonalna. Świetne było tytułowe salo, czyli odpowiednio spreparowana, doprawiona słonina w plastrach. Do tego podawano infuzowaną jakimś ustrojstwem wódkę, która sama w sobie była ohydna, ale w połączeniu z salo zaskakująco dobrze wchodziła. Ciekawostka – napiwek jest w tym miejscu wliczany w taki sposób, że za każde przyniesione danie, łącznie z napojami, do rachunku z automatu dodawane jest dziesięć hrywien. Tego miejsca nie należy ominąć.
Można z kolei zdecydowanie ominąć jeden z bodajże najstarszych browarów w mieście, a raczej sieć minibrowarów Porter Pub. Można je znaleźć w różnych lokalizacjach rozsianych po całym Kijowie i wbrew ciekawej nazwie nie oferują niczego ciekawego. Poszliśmy do najbliżej położonego nas, zaraz przy Pałacu Sportu, ostatniego wieczoru w dwójkę z Matkiem, kiedy reszta już poszła w pielesze.
Usiedliśmy na podłużnym drewnianym tarasie od strony ulicy, wyposażonym w zamszowe brązowe loże. Środek knajpy jest lekko przyciemniony, z takimi samymi lożami, cegłami, grafikami z drzeworytów i metalowymi konstrukcjami na ścianach. Ciekawie, choć nie do końca spójnie – wnioskując z oprawy graficznej, sieć chce mieć wizerunek knajp dla bikerowców. Obsługująca nas kelnerka była bardzo miła, nie rozumiała ani słowa po angielsku i przyniosła mi rosół za 7,50zł, który smakował jak woda z dwoma kostkami rosołowymi i jeszcze garścią wegety dorzuconej na wypadek, gdyby jednak nie była dostatecznie przesolona. Piwa (5-6zł za pół litra) były na podobnym poziomie.
Krafter Svitle – woda z subtelną landrynką głęboko w tle, praktycznie bez goryczki, sporo nut fekaliów w rurach odpływowych. (2,5/10)
Sporter Svitle – ponownie totalna siarka i kibloza. Ciut słodowe, praktycznie bez goryczki, potężne nuty uwalonego kibla na festiwalu piwnym. (2/10)
Sporter Pszeniczne – Woda i ciut goździka. Dodatkowa porcja goździka czeka w finiszu, razem z landryną. Złe. (3/10)
Tak więc Porter Pub można, a wręcz należy sobie darować. Jako że była to noc z niedzieli na poniedziałek, skoczyliśmy jeszcze na pyszny Aurora Coffee Stout kilka przecznic dalej do knajpy Pro Rock, którą w tym miejscu muszę przedstawić, bo była najczęściej przez nas odwiedzaną miejscówką.
Było tak z jednej prostej przyczyny – ProRock to multitap otwarty przez całą okrągłą dobę. Mało tego, kuchnia także działa przez 24h! A cóż jest lepszego po całonocnym balangowaniu niż barszcz ukraiński z shotem wódki? No bo chyba nie kebab? W Pro Rocku barszcz był najsłabszy z wszystkich zjedzonych w Kijowie, czyli był jedynie bardzo dobry. W zestawie typu happy meal z setą wódki wychodził po 10zł, co czyniło go ulubionym kijowskim zestawem Spajdra.
Sama knajpa zgodnie z nazwą ma mocno rockowy klimat, co wieczór odbywał się w niej koncert na żywo, a barmanka co chwila waliła w dzwonek za barem. Nie wiadomo po co, wszak w tym barze nie istnieje coś takiego jak ostatnie zamówienie, a i nigdy nie byliśmy tam jedynymi klientami, nawet jak przychodziliśmy, kiedy już świtało.
Klimat, dostępność i ceny, miła obsługa, ładne dziewczyny – wszystko się zgadzało. Za domową lemoniadę płaciliśmy 3zł, za sałatkę z prosciutto crudo 15 zł i tyle samo za bardzo smaczną patelnię z warzywami i wołowiną. No i siłą rzeczy wychyliliśmy tutaj w rockowym klimacie sporo ukraińskich craftów.
First Dnipro Golden Ale – pełno kolendry, trochę moreli, słodycz i ciało, ułożone i zbalansowane. Bardzo dobry belg, propsy za to. (7/10)
Volta Turbo IPA – ciut karmelu i fest nachmielenie w rejonie cytrusów oraz delikatnych tropików, z uzupełnieniem w postaci motywów różanych. Dość treściwe z mocną goryczką. Bdb. (7/10)
Volta Vic Secret IPA – brzoskwiniowe nuty, trochę jabłka, ciut melona, bardzo umiarkowana goryczka. Łagodne piwo, sesyjne, choć trochę brakuje mu wyrazu. W porządku. (6/10)
Volta Sweet Dreams – laktozowo czekoladowe piwo z lekkim diacetylem. W miarę gładkie, raczej bezpłciowe. (5,5/10)
Aurora Coffee Stout – zapach espresso i smak espresso. Bez nut fasolkowych, bez przesadzonej kwaśności. Lekko oleiste, dość esencjonalne, a przy tym wytrawne w finiszu. Świetne piwo, które było najczęściej przeze mnie wychylanym browarem w Kijowie. (7,5/10)
A jak jeszcze do piwa dodałem okraszki, czyli wyśmienity chłodnik, to już w ogóle byłem w siódmym niebie. Rewelacyjna, klimatyczna miejscówka.
Pewnego wieczoru postanowiliśmy pójść do strip clubu, jako że dotychczas poza Ostrawą tylko ten we Lwowie ze wszystkich przeze mnie zwiedzonych nie miał odpychającej atmosfery. Zamiast uderzyć do jednego z wielu operujących obok naszego lokum (jak już pisałem, Arena to epicentrum rozrywkowe również w tym zakresie) poszliśmy spacerkiem do Club Rio. I nie zawiedliśmy się. Bardzo kulturalne miejsce z bardzo kulturalną obsługą i kulturalnymi ochroniarzami. Piękne dziewczyny wprawdzie nie wykonywały nadmiernych akrobacji podczas tańca (co zawiodło Anię), ale było na kogo popatrzeć i nie czuło się absolutnie atmosfery zakazanego miejsca ani nie miało miejsca natrętne namawianie do zakupu usług dodatkowych. Polecam.
Wracając, zahaczyliśmy o Pro Rock, gdzie dogłębnie zrekapitulowaliśmy miniony dzień, po czym udaliśmy się do lokum...
... ale moje sokole w kwestii piwa oko wypatrzyło zaraz przy naszej bramie otwarty 24h na dobę fast food o nazwie Furgoneta. To nie o jedzenie jednak chodziło, a o to, że wewnątrz, na tablicy z menu, wypatrzyłem cztery piwa browaru Varvar, nota bene jedyne piwa w ofercie. Zamówiliśmy po flaszce, a jako że lokal miał kilka siedzisk na zewnątrz, prosto na ulicy, to tam je zaczęliśmy spożywać. W ciągu kilku minut zaczęli się wokół nas zbierać inni ludzie i skończyło się to tym, że przez dwie godziny piliśmy wódkę na chodniku w reprezentatywnym miejscu Kijowa z trzema ekipami: kilkoma żołnierzami na przepustce, grupką miejscowych patodresów oraz przygodnymi imprezowiczami wracającymi z miasta.
Było fajnie i było dziwnie. Imprezowicze i część żołnierzy byli bardzo sympatyczni, cieszyli się, że turyści przyjeżdżają z Polski do Kijowa i fajnie się z nimi piło wódkę. Był zgrzyt, kiedy jeden z żołnierzy próbował ode mnie wydębić dokończenie brzydkiego hasła, zaczynając od „Sława Ukraini!”, ale nie ze mną te banderowskie numery. Co ciekawe, podkreślał, że babkę i dziadka ma Polaków. To pokazuje pewną schizofrenię, w której tkwi nowożytni banderyzm. Odnośnie dresów, to byli niby w porządku, ale jak to z dresami, fajnie się z nimi pije, aż któremuś w końcu jedna z niewielu posiadanych synaps zaiskrzy i wtedy trzeba dyplomatycznie studzić emocje.
Jeden z naszej rozszerzonej grupy, na szczęście nie byłem to ja, tak mocno zasmakował w ukraińskiej wódce, że począł się z wszystkimi siłować na rękę, przegrywając nawet z najmniejszymi konusami. W końcu wydukał „Ikskjuz mi” i zataczając się, wyruszył w kierunku wschodzącego właśnie słońca. Zataczając się, sadził pawia co trzy kroki bez zatrzymywania się, na głównej, reprezentatywnej ulicy europejskiej stolicy, podczas gdy pierwsi pracownicy w ancugach zmierzali do swoich stanowisk pracy w miejscowych firmach oraz korpo. Dwadzieścia metrów dalej wpadł w końcu do bramy. Po kilkudziesięciu sekundach wynurzył się i dokuśtykał do nas z powrotem, uśmiechnięty, z twarzą umorusaną na wzór donieckiego górnika ze starego filmiku. Jeden z dresów zaczął mu wycierać twarz mokrą chusteczką. Dobry ziomek dres. Koniec końców poszliśmy spać około godziny 7 rano, kładąc kres temu interesującemu mityngowi z lokalsami.