Loading...

Czeski schyłek wieku

Fin de siecle. Koniec wieku. Melancholia nieodłącznie powiązana z tym określeniem trafiła ongiś w mojej nastoletniej duszy na podatny grunt. Pod koniec liceum przemówiła do mnie poezja Leopolda Staffa – jako jedyna poezja w ogóle – a rozmyślanie nad życiem i światem patrząc na opadające, brązowe i żółte liście ogrodu widzianego przez okno mojego mikołowskiego pokoju w pamięci sensorycznej połączyło mi się z zapachem młodojesiennego smogu, złożonego z zapachu gnijących oraz palonych liści, oraz zasilającego kiepsko izolowane budynki jednorodzinne życiodajnym ciepłem śląskiego węgla. Zapach przemijania. Muzyczną oprawę dla zazwyczaj nieco przygnębiających przemyśleń stanowił wówczas głównie polski doom metal – Nightly Gale, Melancholy Cry, Sacriversum, czy Tenebris. Szczególnie upodobałem sobie jednak krakowski Cemetery Of Scream. Ostatnią fajną płytą tego zespołu było właśnie Fin De Siecle. Późniejsze płyty mnie nudziły, zresztą zacząłem słuchać mocniejszych dźwięków, jak również elektroniki, no i stałem się weselszym człowiekiem. Peace, love and death metal. Do dzisiaj jednak, kiedy jestem w Mikołowie wczesną jesienią i widzę opadające liście na tle poszarzałego nieba, a moje nozdrza wypełnia charakterystyczny zapach jesiennego przemijania, mam przed sobą w głowie te trzy słowa – fin de siecle. Koniec wieku. 

Nigdzie z kolei poza Mikołowem mojego późnego dzieciństwa to określenie nie było dla mnie tak namacalne, jak w Mariańskich Łaźniach, które nawiedziłem w samym środku lata. Czechy latem 2020 roku były jasnym punktem na tle ogólnoeuropejskiej lockdownowej tristessy. Wszystko pootwierane, knajpy pełne ludzi, pojedyncze maseczki można było ujrzeć tylko w pojedynczych sklepach na twarzach pojedynczych osób – czasami zresztą polskich czy niemieckich turystów. Życie toczyło się z grubsza dawnym trybem. Przy czym należy jednak zaznaczyć, że – poza turystyczną Pragą – nasi południowi sąsiedzi obserwowani z poziomu śródmiejskich traktów komunikacyjnych charakteryzują się dużo mniejszą żywiołowością od tej, do której jesteśmy przyzwyczajeni z polskich ulic. Czeskie miasta i miasteczka robią w zestawieniu nawet z Opolem czy Chorzowem wrażenie nieco wymarłych, szczególnie w niedziele, które to Czesi ponoć zwyczajowo preferują spędzać w gronie rodziny w domu bądź na łonie natury.


Toteż i Mariańskie Łaźnie w ten wyjątkowo nieturystyczny rok nie tętniły życiem, co tylko potęgowało wrażenie obcowania z manifestacją świata, który skończył się ponad sto lat temu, wraz z nadejściem wojennego kataklizmu, który przeorał Europę, włączając w to dynastie panujące, systemy polityczne, ale i architekturę. 


Przechadzając się otoczonymi niewielkimi wzgórzami, wyludnionymi terenami zielonymi, wokół których wyrastały neoklasycystyczne kamienice, stare hotelowe gmachy, pawilony i kolumnady, wyobrażałem sobie, że lada chwila zza kolejnego klombu wyłoni się sunąca miarowym tempem karoca ciągnięta przez dwa ozdobione pióropuszami konie albo przynajmniej przy oczku wodnym za winklem ujrzę dżentelmena z cylindrem, czarującego damę w długiej sukni z falbankami i ozdobnym kapeluszem na głowie, trzymającą w ręce parasol („para sol” to od hiszpańskiego „na słońce”). Może to brzmieć kiczowato, ale nie odczuwałem tego w ten sposób. Widok starej części tego zachodnioczeskiego miasteczka poruszył we mnie nutkę nostalgii, która wybrzmiewała aż do momentu opuszczenia Mariańskich Łaźni w kierunku zachodnim.


Tymczasem Mariańskie Łaźnie są miejscowością wbrew pozorom młodą, wszak prawa miejskie dostały – jako Marienbad – dopiero w 1865 roku. Od początku XIX wieku jednak miejsce pełniło funkcję uzdrowiska, będąc odwiedzane przez znanych świata tamtych czasów – Chopina, Goethego, Wagnera, czy Twaina. W tym okresie też została w znacznej mierze stworzona tkanka miejska, która przetrwała po dzisiejszy dzień. W zabytkowym centrum neoklasycyzm dominuje nad neorenesansem w otoczeniu secesyjnych kamienic, tworząc przestrzeń świetnie zaimpregnowaną na wszelkie przejawy modernizmu, konserwującą tchnienie czasów minionych. 


Przemijanie najbardziej dosadnie symbolizuje dawny hotel Weimar. Wybudowany w 1821 roku, przebudowany w stylu pseudo-barokowym, stanowił ongiś klejnot Mariańskich Łaźni i najbardziej luksusowy hotel w miejscowości. W 1900 roku goście hotelowi mieli do dyspozycji bieżącą ciepłą wodę oraz prąd, co wówczas było czymś niebywałym. Obecnie plakietka informująca o tym, że hotel był ulubionym miejscem pobytu angielskiego króla Edwarda VII, jest jedyną pozostałością dawnej chwały. Potężne gmaszysko górujące nad starą częścią Mariańskich Łaźni robi jednak wrażenie samą kubaturą – i to mimo że po zamknięciu hotelu w 1994 roku (w okresie poprzedniej komuny funkcjonował pod nazwą Kavkaz) zrównano z ziemią dwa z jego skrzydeł. Odrapana fasada i ziejące pustką wnętrza dawnego hotelu, widziane przez zakurzone, oznaczone zaciekami okna, potęgują wrażenie obcowania ze światem minionym.


Naprzeciwko zamkniętych już na zawsze drzwi dawnego hotelu mieści się schodzący w dół zielony plac z przystrzyżoną trawką, kolorowymi klombami oraz pomnikiem Goethego, którego tęskne spojrzenie na starą część miejscowości zostało uwiecznione w godnym miejscu. Cięgnące się naokoło stare hotele Paris, Hvezda, czy Lazensky bezbłędnie wpisują się w spójną architekturę Marienbadu tak jak imponujący kościół pw. Wniebowzięcia NMP naprzeciwko. 


Kolejny element układanki architektonicznej miejscowości znajduje się zaraz za wspomnianą świątynią – jest to jedna z wielu kolumnad, które wybudowano na miejscu niektórych z funkcjonujących w mieście kilkudziesięciu źródeł (cz. Pramenów) wody leczniczej. Początkowo miały te kolumnady służyć kuracjuszom do spacerów leczniczych połączonych z konsumpcją miejscowej wody. 


Kilkaset metrów dalej, przy Śpiewającej Fontannie, mieści się główna Kolumnada, chyba najbardziej ikoniczna budowla Mariańskich Łaźni. Bogato zdobiona, długa (119 metrów), o łukowym kształcie sklepienia korytarza, wyróżnia się na mapie architektonicznej nie tyle samej miejscowości, czy też Czech jako takich, ale myślę, że całego świata. Co prawda funkcjonujące na jej terenie biznesy częściowo psują ogólne wrażenie pstrokatą konwencją szyldów i banerów reklamowych, ale zawsze można spojrzeć w innym kierunku.



A w Mariańskich, gdzie nie spojrzeć, tam jest zielono, neoklasycystycznie bądź secesyjnie. Ciąg kamienic na tle niewielkich zielonych wzgórz nie ujawnia oczom ani jednej powojennej prostokątnej plomby, które są estetyczną zmorą śródmieść większości miast w krajach postkomunistycznych. Tak więc po Mariańskich Łaźniach najlepiej jest po prostu spacerować i chłonąć atmosferę oraz widoki. Czyste powietrze, piękna architektura, cisza i spokój.


A, no i Wietnamczyk sprzedający w swojej budzie sok z koncentratu z mango po 15zł za litr, co zauważyłem dopiero po zakupie. Swoją drogą, była to jedyna osoba w maseczce, którą tego lipcowego dnia w Czechach widziałem. 

Jako że cena podniosła mi ciśnienie, trzeba je było gdzieś wyrównać. W tym celu udaliśmy się do jedynego browaru w mieście, który został mi jakiś czas temu polecony przez czytelnika. I było to polecenie ze wszech miar słuszne!


Rodinný Pivovar Kronl
działa od 2018 roku w południowej części miasta, w otoczeniu domków jednorodzinnych. O ile dobrze zinterpretowałem towarzystwo, klientela w sporej mierze składa się z miejscowych uzupełnionych przez wszechobecnych w ciepłych miesiącach w Czechach cyklistów, co czyni go kolejnym z wielu browarów sąsiedzkich w Czechach. Prawdziwy neighbourhood feel, którego na ogół brakuje w polskich browarach. 


Swoją nazwę wziął od rabusia Kronla, który za czasów Średniowiecza ponoć siał postrach w okolicy, czyniąc ją jedną z mniej bezpiecznych na terenie Czech. Grabił klasztory, karawany kupieckie i wioski, a z ludźmi nieprzychylnymi rozprawiał się na różne sposoby, chociażby wieszając parobka młyńskiego do góry nogami z głową w mrowisku. Czy tak makabryczna postać zasługuje na bycie patronem świetnego browaru? Nie wiem, ale pamiętajmy, że Czesi do dzisiaj cyklicznie odprawiają rytuał symbolicznego palenia czarownic, więc ewidentnie mają lekkie ciągotki ku makabrze.


Browar Kronl to przytulna, obita drewnem gospoda z jadalnią na planie litery L i mikrowarzelnią (a wręcz nanowarzlelnią) ustawioną obok. Drewniane belki podtrzymujące strop, lekko przyciemnione miejsce, kilka malowideł ściennych. Naprawdę fajnie urządzona gospoda, nieco rustykalna, ale daleka od cepeliady. Jedzeniowo cymesik – to, co na karcie funguje jako parówki, okazało się być wiejskimi frankfurterkami prosto z grilla, zaś grillowana karkówka z cebulką i boczkiem była wyśmienita. Tak jak i dwa piwa z browaru, przy czym oprócz trzech własnych, do kranu był podpięty Kasteel Rouge, a w lodówce wśród butelek królowała Schlenkerla.


Kronl Sarka Farka 11°
– podkład zbożowo-chlebowy (czuć lekki wpływ niemiecki), dosłownie ciut masełka, wyrazista ziołowość, podkreślona goryczka. Świetny, świeżutki pils. (7,5/10)
Kronl Black Bandit 14° – tmave chorujące na częstą w Czechach przypadłość, czyli masło kakaowe. Dużo kandyzowanego cukru, trochę ciemnego pieczywa oraz lukrecja. Zbyt dużo diacetylu. (4,5/10)
Kronl Gauner 15° – świetna ipka, w której stosunkowo niewielki balling nadrobiono oleistością dodanego żyta. Żywica i cytrusy rządzą, jest też częste w czeskich ipkach geranium prosto z ziemi, no i mocna goryczka, bo w Czechach reagują na trendy w piwowarstwie z pewnym opóźnieniem, stąd IPA czeska zwykle jest faktycznie gorzka. (7,5/10)


Świetny browar, dwa świetne piwa, no i świetna atmosfera. Po położeniu dzieci oraz Ani spać wróciłem do Kronla samemu na ostatnie piwo. Okazało się, że tych ostatnich piw było jednak więcej, bo Ivan to mega sympatyczny barman, z którym przegadałem przy barze do późnej nocy, wykraczając o dwie godziny poza oficjalną godzinę zamknięcia browaru. Postać o ciekawym życiorysie – rosyjski Żyd, ojciec z Uralu, przeprowadził się z Moskwy półtora roku temu i nie zamierza wracać. Po czesku gada tak, że ja się nie zorientowałem, ale miejscowi ponoć są w stanie wychwycić akcent. Swoją drogą, coraz łatwiej jest mi się porozumieć z Czechami, nawet jeśli moja esperantowa mieszanina polskiego i turbobiedaczeskiego na ogół jest interpretowana jako słowacki.


Mariańskie Łaźnie dostają ode mnie wielki plus. I jeśli kiedyś zawitacie do Kronla, pozdrówcie ode mnie Ivana!


.

.

.


Drugi ciekawy browar na dalekim zachodzie Czech, nieopodal niemieckiej granicy, to Kynšperský Pivovar. Samo miasto, czyli Kynšperk, to zapadła pięciotysięczna dziura ze starymi, rozpadającymi się domami z odpadającym tynkiem. Kilka odnowionych budynków nie potrafi wygładzić ogólnego wrażenia, pokrewnego temu, jakie miałem dwa lata wcześniej, wizytując Bogatynię. Mnogość kamienic na sprzedaż, wyglądających jak zaległe na dnie zamrażarki żeberka z promocji poświadczają istotny odpływ ludności, który ma miejsce od przeszło dwóch dekad. Byłoby wręcz depresyjnie, szczególnie w zestawieniu z Mariańskimi Łaźniami, jednak na terenie miasteczka działa jeden z najstarszych czeskich browarów, który stanowi ciekawostkę również dla wielbicieli dawnej architektury przemysłowej. 


Kynšperský Pivovar odwołuje się do roku ufundowania 1595, aczkolwiek od tego roku historia odnotowuje w różnych momentach wieloletnie przerwy warzenia w Kynšperku, zaś obecna działalność jako de facto centrum turystyczne to wynik przebudowy i ponownego otwarcia browaru w 2013 roku przez firmę Absolut Active s.r.o. i jej CEO Siergieja Czerniczkina. Wspomniany rok 1595 to jedynie rok przyznania miejscowości prawa do warzenia piwa. Browar w obecnym miejscu powstał nieco później, w drugiej połowie XIX wieku rozbudował swoje moce do 10 tysięcy hektolitrów rocznie i wygryzł z rynku wiele mniejszych browarów w okolicy. Na przełomie XIX i XX wieku browar przeszedł kompletną przebudowę – ze starych zabudowań oszczędzono jedynie słodownię oraz piwnice, zaś moce produkcyjne zostały rozbudowane do 80 tysięcy hektolitrów rocznie. Czyli cztery razy obecny browar Pinty. W wyniku burzliwych dziejów pierwszej połowy XX roku browar zmniejszył swoją produkcję po IIWŚ do 30 tyś hl rocznie, po czym w roku 1951 został zamknięty. Przy życiu pozostawiono jedynie słodownię, przekształcając resztę zabudowań dawnego browaru w magazyny. Ponowne otwarcie nastąpiło, jak wyżej, dopiero w 2013 roku, po wykupieniu areału przez prywatną firmę. Obecnie Kynšperský Pivovar warzy piwo, ale na jego terenie znajduje się również hotel z piwnym SPA oraz dyskoteka, która z czeskiego nosi nazwę „duparnia”, co wydaje się być uroczo figuratywne, ale tak naprawdę bierze się od tupania, a nie od... zresztą sami wiecie.


Browar robi wrażenie, szczególnie że jest jednym z nielicznych reprezentatywnych budynków mieściny. Stare, pieczołowicie odnowione zabudowania przemysłowe sprzed stu lat, pokryte żółtym tynkiem, z wielkim ceglanym kominem z boku są pięknym odniesieniem do epoki przemysłowej. Sam browar mieści się lewym skrzydle i nie udało nam się go zwiedzić, przy czym jest to browar o charakterze w zasadzie przemysłowym, bo moce produkcyjne w wysokości 10 000 hektolitrów rocznie to nie w kaszę dmuchał. Naprzeciwko mieści się obszerna restauracja, w większości zajmująca przestrzeń piwnic. Łukowe, ceglane sklepienie podtrzymywane starymi kamiennymi kolumnami oraz kaflowa ciemna podłoga wespół z półmrokiem panującym w sali głównej tworzą atmosferę. O małych gości zadbano w formie kącika z zabawkami, zaś obok baru mieści się żywa maskotka browaru, czyli królik w klatce. Wprawdzie marką Kynšperka jest Kynšperský Zajíc, a nie Králik, ale większość stołujących się tutaj gości, w sporej mierze Niemców z drugiej strony granicy, pewnie nie zwraca uwagi na ten szczegół.


Obsługa miła i uczynna, jedzenie w porządku – burger, sznycle z kurczaka, sałatka cezar i kiełbasa – wszystko okej, ale nic nas też nie porwało. A piwa?
Kynšperský Zajíc Světlé Výčepní 10° – mocno wodniste. Ciut chleba, trochę siarki, delikatne masło. Lekka, ale zarazem nieco cierpka goryczka. Słabo. (4/10)
Kynšperský Zajíc Světlý Ležák 12° – sporo masła, które dominuje nad chlebowością, do tego kukurydza i nuty zupy warzywnej. Poza tym raczej wodniste, nikła goryczka, ciut trawy. Niedobre. (3,5/10)
Kynšperský Zajíc Polotmavý Ležák 12° – orzech i tosty jak w altbierze, dużo orzechów laskowych, trochę siarki, lekka goryczka. Mankamentem jest niska intensywność, ale ogółem pijalne. (5,5/10)
Kynšperský Zajíc Tmavý Ležák 12° – trochę masła kakaowego, trochę skórki od chleba, śladowa paloność, delikatna słodycz. Maślane i nijakie tmave. (4,5/10)


Tak więc sumaryczna recenzja kynšperskich piw – mógłbym się nimi w takim otoczeniu nawalić, jak najbardziej, ale liczyłem jednak na więcej. Głównym atutem browaru w Kynšperku jest więc jego wygląd. Zarówno obejście, jak i restauracja robią wrażenie, natomiast farsz, czyli jedzenie i piwa, nie potrafiły temu wrażeniu sprostać.


Wycieczkę do Mariańskich Łaźni polecam w opór – szczególnie wtedy, kiedy chcecie po prostu odpocząć, podziwiać piękne widoki, powzdychać za starymi czasami, no i napić się świetnego piwa. Wycieczkę do Kynšperku polecam ludziom lubiącym rozczarowania. Ale tak właściwe to możecie po prostu zajrzeć do browaru jako kierowca. Nie pijąc piwa, niewiele stracicie.

piwne podróże 1455429104147206954

Prześlij komentarz

  1. Mówiłem!!! (Znaczy pisałem). starka Farka jest zawsze. Inne piwa się zmieniają. Na mnie potężne wrażenie zrobiła IPA na Żateckim. Genialna.
    PS Trzeba było wziąć nakladany hermelin własnego wyrobu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak jest, miałem Twoją niegdysiejszą rekomendację z tyłu głowy. Odnośnie hermelina, to póki co w zasadzie każdy jedzony na miejscu w Czechach mnie w mniejszym bądź większym stopniu rozczarował. Zazwyczaj był zbyt świeży. Lepiej go zrobić samemu.

      Usuń

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)