Loading...

Kijów – Majdan, Podil, morze piwa


O ile przed 2013 rokiem przeciętnemu człowiekowi Kijów mógł się kojarzyć z ikonicznym, błękitnym klasztorem św. Michała Archanioła, Polakowi ewentualnie jeszcze ze Złotą Bramą, o tyle od czasów tragicznych wydarzeń, których zwieńczeniem był upadek rządów Janukowicza, pierwszym słowem, które chyba wszystkim na dźwięk nazwy stolicy Ukrainy przychodzi na myśl, jest Majdan.

Wiele dróg prowadzi na Majdan Niepodległości, a w trakcie naszego pobytu z uwagi na trwające święto narodowe podążało nimi codziennie, a szczególnie conocnie mnóstwo ludzi. W drugi dzień pobytu zjedliśmy śniadanko w opisanym już, całodobowym multitapie Pro Rock, zaraz obok ukraińskich oraz amerykańskich żołnierzy w pełnym uzbrojeniu i ich rodzin (Ukraina na wzór innych państw wschodniej Europy wymieniła jedną okupację na drugą) oraz zadzwoniliśmy do kumpla w Polsce z ukraińskiego numeru, udając ukraińskich stręczycieli, którzy chcą zaległej kasy za jakąś dziewczynę. Po krótkiej tyradzie złożonej z podstawowych słów po ukraińsku (w połowie przekleństw) wysłaliśmy jeszcze kilka gniewnych sms-ów. Przekonaliśmy się przy tym dobitnie o praktycznej bezużyteczności google translate – kwestia, która po ukraińsku miała znaczyć „oddaj pieniądze za moją dziewczynę, ty psie!” skrypt przetłumaczył na „chcę pieniądze na zakup małego szczeniaka!”, co odnotowaliśmy dopiero po wysłaniu wiadomości, sprawdzając tłumaczenie zwrotne. Żart się nie udał, choć początkowo mieliśmy niezły ubaw. Mam nadzieję, że wszelkie skrypty związane z coraz bardziej stręczonym gawiedzi transhumanizmem mają taką samą jakość jak skrypty tłumaczeniowe gugla.



Wyruszyliśmy ku parkowi Szewczenki (ładny), po czym udaliśmy się ulicą Włodzimierską w kierunku Złotej Bramy. Ta część Kijowa może się poszczycić wieloma starymi, ładnie odnowionymi budynkami pokroju Muzeum Pedagogicznego, imponującego gmachu Opery Narodowej, czy też wieloma secesyjnymi kamienicami. 


Złota Brama
robi wrażenie swoim rozmiarem. Jest to ogromna drewniano-ceglana rekonstrukcja oryginalnej bramy z XI wieku, która uległa zniszczeniu i zasypaniu kilkaset lat temu. Rekonstrukcja miała miejsce w latach 1970-ych i objęła umieszczoną na górze potężnego gmachu cerkiew. Daleko jej do organiczności, bo usytuowanie na wzniesieniu pośród secesyjnych kamienic sprawia, że ciężko sobie ją wyobrazić jako niegdysiejszą część średniowiecznych fortyfikacji. Natomiast estetycznie wszystko gra, szczególnie kiedy utalentowana dziewczyna w ludowym stroju przygrywa z boku średniowieczne dźwięki na lutni i ładnie do tego śpiewa. 


Brama według legendy (a i być może historii) wyszczerbiła Bolesławowi Chrobremu jego miecz, który tym samym został Szczerbcem. Nasz król wyruszył na wyprawę kijowską, bo chciał obsadzenia na tronie Rusi swojego zięcia Świętopełka, a przy okazji powziął sobie za punkt honoru zgwałcenie księżniczki kijowskiej, siostry Jarosława Mądrego, wielkiego księcia Rusi Kijowskiej, po tym jak Jarosław odmówił Bolesławowi jej ręki. Tak gdyby ktoś jeszcze uważał, że niegodziwości są domeną wyłącznie współczesnych polityków. Swoją drogą nasz pierwszy król dobrze się sprawdzał w wojaczce i gnębieniu swoich poddanych, natomiast politykiem był raczej małego formatu, wskutek czego Polska większość podbojów Bolesława prędko potraciła.


Główna część ulicy Włodzimierskiej kończy się ogromnym, monumentalnym (a jakże) Placem Sofijskim, przy którym wznosi się Sobór Mądrości Bożej, jedna z głównych budowli sakralnych Kijowa. Imponująca jak Ławra Peczerska, oferuje za 7zł wstępu dźwiękowy azyl od zgiełku miasta, piękne budynki sakralne z pozłacanymi kopułami oraz rozległe tereny zielone.


Niedaleko stąd mieści się Majdan Niepodległości, na który jednak najfajniej udać się podążając główną arterią miasta, czyli Chreszczatykiem

Ogromna aleja vel „prospekt” została odbudowana po ostatniej wojennej zawierusze w stylu „wschodnim nowoczesnym”, wskutek czego flankowana jest socrealistycznymi pałacami o klasycznej bryle, z ładnymi zdobieniami. Jest monumentalnie. Przy okazji na różny sposób rozprawiono się tutaj z komunistyczną przeszłością, oswajając architekturę z nowymi czasami. Chociażby przemalowując wielką czerwoną gwiazdę na jednym z pałaców na ukraińskie barwy narodowe. 


Zamiłowanie Ukraińców do kawy jest tutaj widoczne jak na dłoni. Nigdzie (może poza Lwowem) nie spotkałem się z tyloma budkami z kawą na wynos jak tu. Wszystkie spróbowane, czy to w postaci espresso, czy espresso tonic, były bardzo dobre i przy okazji niedrogie.


W jednym ze wspomnianych pałaców mieści się browar restauracyjny Shato, którego nazwa kojarzy się po angielskim z czymś innym, mnie dodatkowo za sprawą śmiesznych wstawek w pseudo staroangielskim w powieści „The Sotweed Factor” („Thou’rt beshat!”). I jest to skojarzenie zasadne. Sam lokal jest całkiem ładny i – jak to w Kijowie – mocno doinwestowany. Miał chyba robić wrażenie wiejskiej gospody, ale masywne skórzane meble i większość wystroju nadają mu aurę drogiego lokalu. Jest to miejsce tylko dla piwnego kompletysty, bo piwa marki Robert Doms są w większości do niczego.


Robert Doms Gold
– słodowe, słodkie, mydlane, siarkowe. Bez goryczki, za to z natrętnymi nutami kostki pisuarowej. (3/10)
Robert Doms Wheat – korzenne piwo z silnymi nutami mydlanej kolendry, całkiem rześkie. Dla mnie spoko, ale ja lubię kolendrowe mydło. (6/10)
Robert Doms Brewer Inspiration – karmel, skórka od chleba, ciut aldehydu, a do tego nuty wymiocin. Jako że te ostatnie są subtelne, da się to od biedy wypić do końca. Ale po co? (3,5/10)


Myślę, że nie ma po co iść do Shato – jest wszak tylko jedną z knajp przy Chreszczatyku, których jest tu multum tak jak i klubów. Jak się można domyśleć, wieczorem i nocą Chreszczatyk jest pełen w większości młodych ludzi, kluby pękają w szwach i można się cieszyć atmosferą żywiołowości. Co najlepsze – większa część „prospektu” jest wieczorem zamykana dla ruchu kołowego i staje się jednym wielkim, bardzo szerokim deptakiem; traktem pełnym klubowni i ładnie oświetlonych kamienic, pałaców i budynków rządowych. Tworzy to świetną atmosferę!


Z drugiej strony, jak już pisałem wcześniej – niezbyt zamożne społeczeństwo ma pieniądze na te wszystkie atrakcje z uwagi na brak inwestowania w dzieci. Kiedy dzisiejsza młodzież podrośnie, nie będzie jej kto miał zastąpić i nastąpi szybkie obniżenie żywiołowości otoczenia. Stąd też myślę, że obecny czas, kiedy ludzie jeszcze są młodzi i mają trochę pieniędzy na rozrywkę, to najlepszy moment na odwiedziny u naszych wschodnich sąsiadów. Za jakiś czas, o ile trendy się nie odwrócą, Ukraina stanie się wschodnim odwzorowaniem geriatrycznych Niemiec, tyle że nieporównywalnie biedniejszym.


Na razie jednak, będąc przyjezdnym, należy cieszyć się chwilą. W momencie naszej bytności w tym miejscu ruch był dodatkowo wzmożony przez trwające obchody ukraińskiego święta niepodległości. Niedaleko Majdanu było pełno food trucków (lawasz prosto z oak smokera za 15zł, bardzo dobry), młodzież dawała przed McDonaldsem pokaz bredgensa, zaś Majdan, czyli Plac Niepodległości, był napchany ludźmi do imentu.


Sam Majdan to ogromny plac z fontanną, otoczony kamnienicami i monumentalnymi budynkami rządowymi, nad którym góruje pomnik Założycieli Kijowa. Można cieszyć oko kolumnadami Międzynarodowego Centrum Kultury i Sztuki oraz Narodowej Akademii Muzycznej, oraz obcować z gigantyczną przestrzenią śródmiejską, która jednocześnie nie przytłacza. Z czego wnioskuję, że założeń rozmiłowanych w brutalizmie towarzyszy sowieckich nie udało się w tym miejscu urzeczywistnić. I dobrze.



Wysłuchaliśmy wieczorem oprawy muzycznej obchodzonego święta, która w moim odczuciu miała zbyt dużo rockowych elementów, nie doczekaliśmy się jednak parady czołgów ani wystąpienia Zeleńskiego, jako że pragnienie dało o sobie znać.


Objęliśmy kurs na Vidro, jeden z bardziej znanych kijowskich multitapów, mający swoje podwoje w jednej z wąskich uliczek odchodzących od Majdanu. Była to jedna z niewielu  odwiedzonych przez nas miejscówek, o której z całą pewnością nie można było powiedzieć, że jest doinwestowana. Podłużny, wąski lokal z siedziskami z obydwóch stron oraz równie wąskim ogródkiem piwnym ciągnącym się wzdłuż pubu za oknem bardziej przypomina atmosferą luźne knajpki w Belgradzie czy w Pradze niż typowe, dopakowane kasą kijowskie przybytki. Cenowo wychodziło zresztą przyjaźniej niż inne craftownie kijowskie, mimo centralnego położenia. Fajnie nam się tu siedziało (reszcie mógł trochę przeszkadzać metal cisnący z głośników), kelner był miły, a kranów było aż dwanaście.


Gonzo Malina Gose
– totalnie malinowe, soczyste piwo. Kwaskowe, leciutko słone, trochę cieliste, acz wciąż rześkie. Dobre. (6,5/10)
Gonzo Blanche – mydlano-kolendrowe. Lekkie, trochę nijakie, mdłe. Jak już pisałem – samo mydło mi w kolendrze nie przeszkadza, ale tutaj brakło mi ogólnej intensywności. (4,5/10)
OZ Tsi Trusi – mocny liść kaffiru, róża, tytułowe cytrusy. Całkiem rześkie, smaczne piwo. (6,5/10)
Gonzo Lavender Milk – ciekawe, bo połączenie lukrecji z lawendą, a na dodatek trochę czekolady. Zaskakujący, smaczny ciemniak. (6,5/10)


Gonzo American Pale Ale
– tyle kociego moczu, że aż w nosie kręciło. Trochę siana, lekkie nuty owocowe. W miarę sesyjne, jako tako. (5,5/10)
Hoppy Hog Lemondrop Hazy IPA – pachnie jak kropla ekstraktu cytrynowego do ciast zmieszana z różą. Goryczka trochę ściągająca, ciało ciasteczkowo-ciastowe – ten efekt jest wzmocniony dodaniem chmielu Lemondrop. Generalnie dobre. (6,5/10)
Vidro Mandarin IPA – trochę mandarynki, trochę ciasteczek, trochę brzoskwini i ciut róży. Dość soczyste, trochę zbyt cieliste. W porządku. (6/10)
Hummel Acacia – miód akacjowy, propolis, trochę rumianku. Mocno kwiatowe, ale z podkreśloną goryczką. Ciekawe podejście do piwa miodowego. (6/10)

Vidro stanowi pewien ewenement na craftowej mapie Kijowa, ale jest to element godny polecenia, zwłaszcza kiedy traficie na Majdan. A traficie.


Można po Vidrze skoczyć kilkaset metrów dalej Chreszczatykiem do kolejnego browaru, mianowicie Piwnej Dumy. Jest to piętrowy lokal o małej podstawie, ulokowany w jednym z gmaszysk po lewej stronie prospektu, idąc w kierunku Dniepru. W środku zastaliśmy odrapane ściany osłonięte czarnymi siatkowymi profilami, co wywołało wspomnienie metalowych płotów w teledysku Dittohead Slayera. Jest to minibrowar, aczkolwiek elementy produkcyjne były poza zasięgiem wzroku. Ważne jednak, że na miejscu zastaliśmy miejscowe piwo. 


Co jednak najważniejsze – kelnerka o urodzie Larisy Uljanowej (a sight to behold!) przyniosła mi najlepszy barszcz, jaki jadłem w życiu. Zupa ze wsadem mięsnym, fasolą, kremową śmietaną (nie ma lepszych śmietan niż ukraińskie) i tostami z salo (słoniną) kosztował 16zł, a był wart co najmniej trzy razy tyle. Przepyszny!


Pod względem piwnym jest to również miejscówka, którą śmiało mogę polecić. Przy okazji – tester 3x100ml kosztował 10zł.
Pivna Duma Lager – zapach mało charakterystyczny, słodowy z minimalnym aldehydowym jabłkiem; w smaku naprawdę porządny lager z nutą chlebową i szczyptą drożdżowego kwasku oraz podkreśloną goryczką. (6,5/10)
Pivna Duma Wheat Bock – lekko zagęszczony i słodkawy, cytrusowy weizenbock z dosadną goździkowo-gałkową nakładką. Dobry. (6,5/10)
Pivna Duma IPA – cytrusy, żywica, trochę nut kocich. Słodkawe z mocną goryczką, ciut chlebowości w posmaku, jest trochę ciałka. Oldskulowe, świetne piwo. (7,5/10)


Posileni i napojeni udaliśmy się w kierunku Dniepru. Przy ogromnym placu flankowanym brzydkimi gmaszyskami hotelu Dnipro oraz Domu Ukraińskiego (nasuwa się pytanie, po co Ukraińcom w ich stolicy dom ukraiński? Do kogo należą w takim razie inne budynki w mieście?) znajduje się gablotka poświęcona ofiarom protestów na Majdanie w 2013 roku. Fajnie. Obok cytat proroka Izajasza. Okej. A obok cytat Doncowa. Brrr...


Zaraz obok Domu Ukraińskiego ścieżka prowadzi w górę, na Wzgórze św. Włodzimierza. Kręty Szklany Most z widokiem na Dniepr, Podil i lewobrzeżną stronę Kijowa, oddzieloną szeroką rzeką oraz morzem zieleni pośrodku. Most pęka we szwach, miejscowi tłumnie przychodzą w to miejsce, z którego rozciąga się być może najfajniejszy panoramiczny widok w Kijowie. 


Zaraz obok znajduje się amfiteatr oraz Łuk Przyjaźni Narodów, przypominający miniaturę łuku z Los Angeles. Ludzie korzystają ze świetnej pogody i tłumnie wbijają do parku, robiąc sobie pikniki. Dzieci ubrane w kostiumy ludowe, kobiety w eleganckich sukienkach wzbogaconych o ornamenty ze wzornictwa ludowego. Fajnie. Atmosfera święta niepodległości jak ulał.

Widok na Podil, ‘bohemską’ dzielnicę stolicy Ukrainy, wyznacza trajektorię dalszego szlaku po Kijowie – tam znajduje się kilka multitapów, które trzeba będzie zwiedzić.


Na Wzgórzu św. Włodzimierza znajduje się Monaster św. Michała Archanioła, kompleks błękitnych budynków sakralnych ze złoconymi kopułami, do 2013 roku bodajże najbardziej ikoniczny symbol Kijowa, rozpoznawalny poza granicami Ukrainy. Główna świątynia Kościoła Prawosławnego Ukrainy powstała w postaci murowanej na początku XII wieku w ramach dziękczynienia za zwycięstwo nad Połowcami, jednym z wielu tureckich plemion, które się przewojowały w czasach Średniowiecza przez tereny na północ od Morza Czarnego i których pozostałością genetyczną jest lekki skos oczu niektórych autochtonów, mocno pociągający w przypadku urodziwych kobiet. Monaster był pierwszą budowlą na Rusi, której kopuły zostały pokryte złotem. Zniszczony częściowo przez Mongołów, rozbudowany w XVIII wieku, zniszczony doszczętnie przez komunistów, odbudowany dopiero w latach 90-ych – wańka wstańka kijowskiego prawosławia. 


Obok złoconej świątyni zachował się również bardzo ładny stary kościółek kryty gontem. Atmosfera, jak to w ogrodzonych świątyniach prawosławnych, zachęca do kontemplacji. I w tym miejscu jednak dziedzictwo komunistyczne jest namacalnie obecne – mieszczący się po sąsiedzku budynek Ministerstwa Spraw Zagranicznych, monumentalny i przysadzisty, z ogromną kolumnadą, jest mocno przytłaczający, tak więc mniemam, że powstał zgodnie z założeniami.


Pierwotnie mieliśmy zjechać ze wzgórza kolejką linową na dół w stronę Dniepru, bo już nas strasznie suszyło – kolejka była jednak nieczynna. Całe szczęście, bo tym sposobem udaliśmy się spacerem w dół naokoło Wzgórza św. Włodzimierza, ciesząc oczy kolejnymi kijowskimi widokami. Ot, po północnej stronie wzgórza mieści się piękna, błękitna Cerkiew św. Andrzeja, która majestatycznie góruje nad otoczeniem.


Żeby dojść w to miejsce trzeba jednak przejść ścieżką przez las pośród masy artystów oferujących rękodzieło, głównie obrazy. Spajder nawet chciał jeden obraz kupić. Po ile to macie? 1200. Hrywien? To biorę! Nie, dolarów. A, to jednak nie. Ku naszej uciesze spacer umilała nam spora liczba ulicznych grajków, produkujących się wzdłuż ścieżki, nierzadko na bardzo wysokim poziomie. Szczególnie zapadł mi w pamięć mężczyzna, grający melancholijne utwory na dosłownie rozpadającym się pianinie. Jeśli szukałem alegorii czasów współczesnych, to w tym miejscu i w tym momencie ją znalazłem.


Zurbanizowany teren okalający Wzgórze św. Włodzimierza od strony północnej to część kijowskiej starówki. Secesyjne kamienice, Zamek Ryszarda Lwie Serce (wybudowany na początku XIX wieku w stylu angielskim, jakieś 700 lat po śmierci swojego imiennika, który – w ramach ciekawostki – spędził w Anglii całe dwa tygodnie życia i jako francuski Norman mówił po francusku, a nie po angielsku) i pełno knajpek, a na górze widok na wspomnianą Cerkiew św. Andrzeja od dołu. No i cała masa ludzi – w taką pogodę pokryty kocimi łbami Andriejewski Zjazd staje się jedną z głównych pieszych arterii Kijowa.


Na dole w końcu znaleźliśmy się w Podilu, dzielnicy kijowskiej Bohemy. Ogromny Plac Kontraktowy, otoczony masywnymi budowlami robił dosadne wrażenie, śpieszyło nam się jednak na piwo. Udaliśmy się ulicą Sahajdacznego wzdłuż Dniepru, jedną z ulic, na których zatrzęsienie knajp i ludzi dorównuje epicentrom największych zachodnich metropolii. Ulica jest zamknięta dla ruchu, co druga czy trzecia knajpa reklamuje się craftem na kranach, zaś zabiegi stosowane w celu przyciągnięcia przechodniów mają różny charakter – od zespołu na żywo po grającego na chodniku loungową muzykę didżeja. 


Dłuższy przystanek zrobiliśmy sobie w multitapie Punkraft. Piwnicznym, ale schludnym, w miarę obszernym. Z ogromnym barem utrzymanym w tonacji czarno-czerwonej, liczną, miłą i uczynną obsługą, klimatyczną wave’ową muzyką i automatami arcade z początku lat 90-ych jak ulał pasującymi do klimatu knajpy. 


Przeszklona chłodnia była napakowana kegami, których zawartość lała się z aż 39 kranów. Zgodnie z nazwą lokalu silną reprezentację miał BrewDog, ale liczbowo dominował kijowski Varvar. Cenowo było na poziomie dość wysokim (burger za 30zł), ale klimat knajpy pierwszorzędny, wyśmienita miejscówka.


Skupiłem się na Varvarze.
Varvar Raspberry Schaum – pyszny malinowy kwas, soczysty, pestkowy i lekko jogurtowy, z podkręconym, ale nie wykręcającym gardła kwasem. Super. (8/10)
Varvar IPAnema – gorzkie, cytrusowe piwo z delikatnymi nutami kocimi. Oldskulowe, wytrawne, z mocną ziołową goryczką. (7/10)
Varvar Artisan Pilsner – sympatyczny pilsik z przyjemną, podkreśloną, ziołową goryczką, nutką chmielową i akcentami chlebowymi. Sesyjny, fajny. (6,5/10)


Varvar Hoppy Lager
– mocno cytrusowe, mocno kocie piwo, słodkawe, goryczka stonowana. Trochę bezpłciowe plus jednak zbyt dużo kociego moczu. (4,5/10)
Varvar Doppelsticke 4.0 – karmel, trochę czekolady, estry niczym w Uerige, szlachetne nuty chmielowe. Zagęszczone ciało, podkreślona goryczka, doskonale ułożone piwo przy 9,4% alko. Byłbym absolutnie wniebowzięty, ale płatki dębowe dały mu trochę zbytecznych nut drewnianego parkietu, za co odejmuję jeden punkt. (7,5/10)
Varvar Imperial Stout – solidne ciało, czekolada, trochę kawy w finiszu, wyraźnie palone. Bejcowaty aldehyd niestety popsuł zabawę, ale koncepcja wytrawnego risa znajduje u mnie posłuch. (5/10)


Kolejna wyśmienita miejscówka, do której będę kiedyś chciał wrócić. Nie będę z kolei z całą pewnością nigdy wracał do drugiego z dwóch głównych multitapów Podilu. Żeby się do niego dostać, zrobiliśmy sobie błogoczynny, trawienny spacerek wzdłuż nabrzeża Dniepru. Pomieszanie rozpadającego się industrialu, ciekawego street artu oraz perełek w rodzaju cerkwi Mikoli Cudotwórcy, wybudowanej na małej wysepce kilka metrów od brzegu, połączonej z nabrzeżem wąskim pomostem, dostarczyły nam różnych odcieni klimatów Kijowa.



Po długim marszu dotarliśmy do celu. Jeśli ktoś byłby rozczarowany wysokim poziomem kijowskiego gastro i chciałby zaznać stereotypowego postkomunistycznego paździerzu, to powinien się udać do centrum Podilu. Działa tam multitap o dziwacznej nazwie Craft vs. Pub. No, w końcu trafiliśmy do piwnicy z kaflami i upaćkanymi betonowymi ścianami, w której śmierdzi piwnicą, jest gorąco jak w saunie i generalnie kojarzy się raczej z miejscem, w którym meksykańskie kartele torturują zakładników niż z porządną pijalnią piwa.


Po raz pierwszy spotkaliśmy się w końcu z otwarcie niemiłą obsługą. Zaindagowany o spicy sandwich barman stwierdził, że nie mają. Na pytanie o polecenie czegoś trzasnął mi menu o ladę i sobie poszedł. Koniec końców zamówiliśmy burgera (mięso w porządku, ale bułka zimna) oraz słabe danie skomponowane z pity i chipsów. Wszystko przynoszone przez wolną i niekumatą kelnerkę. Piwa lane z około 20 kranów też nie dostarczyły mi przyjemności.


Didko Sziszki IPA
– landrynkowo-melonowe piwo niemalże bez goryczki. Zupełnie mdłe. (4,5/10)
Hoppy Hog Apricot – gdybym wiedział, że to milkshake, to bym nie zamówił. Dodane morele absolutnie dominują, piwo jest gładkie, ale zupełnie bez pazura, mdłe. (4,5/10)
Był jeszcze Gremlin Mr. Dynamite (double brown ale), ale zostawiłem je bez oceny. Słabe było.


Do Craft vs. Pub z całą pewnością nie wrócę, do Punkraft poleciałbym czarterem nawet jutro! I nie mogę się doczekać, kiedy znowu wyjdę w trasę pieszą wzdłuż Chreszczatyka, na Wzgórze św. Włodzimierza, po czym udam się na bardziej dogłębną eksplorację Podilu.

Vidro 371752575738284871

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)