Armenia. Kraj tysiąca krajobrazów.
Stoję na molo wchodzącym do jeziora Sevan i wpatruję się w przeciwległy brzeg, dziwiąc się, że przy takim skwarze nie widać żadnych zwodo...
https://thebeervault.blogspot.com/2016/07/armenia-kraj-tysiaca-krajobrazow.html
Stoję na molo wchodzącym do jeziora Sevan i wpatruję się w przeciwległy brzeg, dziwiąc się, że przy takim skwarze nie widać żadnych zwodowanych wehikułów, nie licząc samotnego skutera wodnego, który robi niedaleko mnie pętlę za pętlą po delikatnie zmąconej ledwo uchwytną bryzą tafli jeziora. Mój wzrok wędruje bliżej, ku dnu, które można obserwować bez problemu przez kilkumetrową warstwę czystej wody. Na molo przystanęły również dwie ładne dziewczyny o południowej urodzie. Założyłem, że miejscowe, no bo któż inny mógłby latem przebywać nad jeziorem Sevan, w kraju mało turystycznym? Postanawiam zaindagować.
- Piękny kraj macie.
- To znaczy?
- No, piękny kraj macie. Bardzo mi się tutaj podoba.
- Ano tak, pięknie tu jest.
- Sevan, Erywań, cudowna natura.
- No... tutaj jest podobnie jak w Izmirze czy Antalyi, tylko mniej turystycznie.
- Eee... zaraz, skąd jesteście?
- Z Turcji (uśmiech).
Zaskoczony nieoczekiwaną odpowiedzią zapominam się zapytać, jaką drogą dziewczyny dotarły do Armenii, biorąc pod uwagę, że granica między obydwoma krajami pozostaje zamknięta. Można przez Iran, można przez Gruzję, można i drogą powietrzną. Ale jestem zbyt zbity z tropu żeby podjąć temat. Człowiek ma tak głęboko zakodowane istnienie nienawiści Turków do Ormian, nienawiści która posuwa wielu z tych pierwszych do żądań dokończenia ‘dzieła’ likwidacji ormiańskiego narodu rozpoczętego przez Młodoturków w 1915 roku, a raczej już przez sułtana Abdulhamida pod koniec XIX wieku, że nie bierze pod uwagę możliwości spotkania kogoś bardziej normalnego z tamtych stron. Już nie wspominając o tym, że w Turcji mieszka trudna do oszacowania ilościowo grupa ukrytych Ormian, którzy w czasach prześladowań pozornie przyjęli wiarę mahometańską, ale po kryjomu nadal praktykują swoją religię i obyczaje.
Dziewczyny mówiły o Sevanie jako mniej turystycznym miejscu od tureckiej riwiery. Jest to eufemizm. Wprawdzie początek lipca to jeszcze nie jest dla tego regionu sezon turystyczny, ale specjalnie wielu ludzi w północno-zachodniej, najbardziej zagospodarowanej części akwenu nie ma. Nie w tym jednak rzecz. Otóż infrastruktura turystyczna tego słodkowodnego morza śródlądowego Armenii to lekko podpicowana najtańszym pudrem komuna. Parę straganów z pamiątkami oraz ‘restauracje’ a raczej rozsypujące się budki z fast foodem, z których każda jest odgrodzona często zardzewiałym płotem biegnącym prostopadle do brzegu i kończącym się już w wodzie. Żeby przejść od jednego do drugiego trzeba się udać kilkadziesiąt metrów wgłąb lądu, obchodząc ogrodzenie. Nie ma więc nawet promenady, wzdłuż której można by spacerować. Dla kontrastu,16 zł za butelkę piwa Ararat nad wodą to cena zbójecka. Jako że w barze w którym je kupowałem nie było wystawionych cen, być może zostałem po prostu potraktowany jako nadający się do strzyżenia turysta. Nie wiem. Ale metaliczny trunek pełen nut stęchłego zboża, z jako tako jak na piwo z Armenii konkretną goryczką nie jest wart jednej ósmej tej ceny (3/10).
Ogółem rzecz biorąc, wakacje nad jeziorem Sevan to rzecz dość osobliwa. Raz, że rozsypujące się budki nie mogą konkurować z wybrzeżem gruzińskiego Batumi; dwa, że woda w położonym na wysokości 2000m n.p.m. jeziorze ma 15 stopni. Po kilku godzinach spędzonych w słabo klimatyzowanym autobusie kąpiel w takiej wodzie, rześkiej, zimnej i czystej, okazała się dla nas wręcz zbawienna, ale będąc w takim miejscu na dłużej pewnie temperatura przeszkadza. Na dłużej potrafią w takim zimnie przesiadywać tylko twardziele, jak moja Ania. Ja nie. I z uwagi na powyższe Ormianie raczej preferują wakacje nad Morzem Czarnym w Batumi właśnie, a nie nad swoim Sevanem.
Widoki są jednak ładniejsze nad Sevanem właśnie, szczególnie z wcinającego się w jezioro cypla przy miejscowości Sevan, na którym mieści się, a jakże, pięknie położony klasztor o nazwie Sevanavank. Warto wspomnieć, że u wlotu do miejscowości wybudowano jeden z paru (na ten dzień bodajże czterech) armeńskich minibrowarów. Warto również wspomnieć, że wybrałem jednak kąpiel w jeziorze nad miejscowe piwo, ha.
Na molo podbiega jakiś chłopaczek, trajkoczący bez przerwy po rusku. Napnij mięśnie! Aaa, muskuluuur, muskuluuur! Chcecie świece do chramu? Sprzedam wam. Nie, już tam byliśmy. A, to dajcie mi sto dramów. A masz terminal do kart? Nie mam. A to dajcie ruble. Jakie ruble? My nie z Rosji ino z Polski... wiesz gdzie jest Polska? Nie wiem. A to dajcie w takim razie jakieś pieniądze z Polski. Rezolutny człowiek, wróżę mu karierę na straganie, bez sarkazmu.
Sevan jest zresztą tylko jedną z osobliwości armeńskich krajobrazów które, jak to na Zakaukaziu, są liczne, zróżnicowane i wszystkie położone o rzut beretem od siebie. Ot wyjeżdżając w kierunku Sevanu, trawersując cały Erywań, pniemy się na północny wschód. Zanim nasze oczy ujrzą coś pięknego, co nie jest tutejszą kobietą, możemy kontemplować dziwadła socrealizmu. Na Placu Republiki pokazuje on swoje atrakcyjne oblicze, ale już blok, na którego fasadę nałożono ogromną płytę z betonowych kręgów, których przęsła zasłaniają każdorazowo mniej więcej połowę znajdującego się za nimi okna, już tylko dziwi, a wręcz przeraża. Podobnie jak widok slumsów, rozsypujących się budek z drewna i blachy, którymi obrosły wzgórza w północno-wschodniej części stolicy.
Pniemy się jednak w górę, co zostaje wynagrodzone pięknym widokiem na położoną na wschód od Erywania dolinę. W Gruzji dominującym kolorem była zieleń, na zachodzie lekko 'przybrudzona', na południu soczysta. W Armenii zachodniej ta zieleń znowuż nieco wyblakła, przeistaczając się w częściowo wysuszone, wyżynne pastwiska, a na wschód od Erywania panuje już logiczna konsekwencja takiej sekwencji kolorystycznej, mianowicie żółć. Stepowa, miejscami wręcz piaskowa żółć. Przemierzamy krętą drogą pagórkowate zbocza pokryte zeschłą trawą, taką armeńską, górską Sawannę. Nagle na wschodzie wyrasta ściana niemalże gołych gór. Dosłownie ściana, tak to wygląda. My na grzbiecie wzniesienia, przed nami dolina, a po naszej przeciwległej stronie ściana. Jak kraniec mapy w grze komputerowej. Za którymś zakrętem zmienia się znowu kolorystyka krajobrazu i naszym oczom ukazuje się soczyście zielona dolina, pięknie kontrastująca z żółtawym, suchym otoczeniem. Spomiędzy morza (no, raczej jeziora) zieleni wystają dachy domostw.
Dojeżdżamy do miejscowości Garni, położonej na otoczonym górami płaskowyżu. Na tle majestatycznego krajobrazu znajduje się tutaj świątynia bóstwa solarnego Mitry. Garni to też historyczna, letnia rezydencja królów ormiańskich, wybudowana jeszcze przed naszą erą, kiedy Armenia znajdowała się w strefie wpływów kultury helleńskiej. Wpływy helleńsko-rzymskie w architekturze świątyni są zresztą aż nazbyt oczywiste. Podziwiamy łańcuch gór okalający miejscowość od strony wschodniej, poprzedzony płaskowyżami wystającymi spomiędzy urwisk. W dole płynie rzeka Azad i znajduje się rezerwat przyrody z lampartami, ale brakuje nam czasu i odwagi na bliskie spotkania trzeciego stopnia.
Po 301 roku i przyjęciu chrześcijaństwa przez Ormian świątyni nie zburzono, ale używano jako miejsca do spotkań, dobudowując obok kościół oraz łaźnie. W 1679 wraz z potężnym trzęsieniem ziemi, które zrównało z ziemią wiele zabudowań na Zakaukaziu, wszystko trafił szlag, obecna świątynia jest więc rekonstrukcją. Przy wejściu ślepy, wyglądający jak krewniak Makłowicza Ormianin sprzedaje na płytach CD ormiańską muzykę narodową w swoim wykonaniu, komunikując w przeszło 20 językach. Próbuję armeński bimber, czyli czaczę, która ma z 60% alko i skutecznie wypala mi z przedniej części traktu trawiennego wszelkie bakterie. Wszak trzeba dbać o zdrowie.
Po 301 roku i przyjęciu chrześcijaństwa przez Ormian świątyni nie zburzono, ale używano jako miejsca do spotkań, dobudowując obok kościół oraz łaźnie. W 1679 wraz z potężnym trzęsieniem ziemi, które zrównało z ziemią wiele zabudowań na Zakaukaziu, wszystko trafił szlag, obecna świątynia jest więc rekonstrukcją. Przy wejściu ślepy, wyglądający jak krewniak Makłowicza Ormianin sprzedaje na płytach CD ormiańską muzykę narodową w swoim wykonaniu, komunikując w przeszło 20 językach. Próbuję armeński bimber, czyli czaczę, która ma z 60% alko i skutecznie wypala mi z przedniej części traktu trawiennego wszelkie bakterie. Wszak trzeba dbać o zdrowie.
Dosłownie kilka kilometrów dalej znajduje się klasztor Geghard, gdzie piaskowe kolory poprzedniego krajobrazu ustępują zieleni, spośród której wystają skaliste zbocza. Klasztor znajduje się w scenerii, która może przypominać Montserrat. Część kompleksu sakralnego jest wzniesiona w pięknie położonej niecce, a część jest dodatkowo wykuta w skale. Mieli rozmach. Wszędzie charakterystyczne ormiańskie krzyże, czyli chaczkary, z których jeden jest stylizowany na drzewo życia. Surowy, kamienny wystrój z ciemnego budulca i kopuły z których każdorazowo pada na posadzkę bądź jedną z podtrzymujących budowę kolumn snop światła. Kolorowo jest tylko wokół ołtarza. Księża intonują śpiew sakralny i klimat się wzmacnia. Niesamowite miejsce.
Przy stoiskach na których lokalni ludzie sprzedają lokalne wyroby kupujemy gatę, czyli świeży placek drożdżowy faszerowany białym serem i miodem oraz w niczym mu nieustępujący sznur orzechów laskowych w otoczce z zasuszonego soku z granatu, przyprawiony cynamonem i imbirem. No, to ostatnie to już jest rewelacja i lepsze od analogicznych, mocno gumiastych gruzińskich churcheli.
Ponownie zmieniamy krajobraz, pnąc się dalej w górę łączącą Erywań z Sevanem autostradą, wijącą się pomiędzy wystającymi skałami. Parę z nich mieni się w słońcu niczym potłuczone, czarne szkło. To obsydian, czarny jak smoła kamień wulkaniczny, którego kawałki są w tym rejonie na wyciągnięcie ręki i leżą sobie niczym odkrojone od zbocza bloczki lukrecjowego Haribo. Takie bezpańskie obsydiany są potem sprzedawane na stoiskach dla turystów za konkretny hajs. Parę z nich zresztą staje się pańska, w odróżnieniu od dram które chciałem wydać na zakup kawy, ale przed automatem opisanym tylko ormiańskim alfabetem koniec końców skapitulowałem.
Jedziemy dalej. W pewnym momencie kierowca dostawczaka zrównuje prędkość z naszym autokarem, po to tylko żeby jego pasażer mógł pomachać każdemu z naszych pasażerów. Potem nas wyprzedza, znowu zwalnia i scena się powtarza. No właśnie, przecież przebywam w kraju, w którym nie jestem traktowany jak natręt, tylko wręcz przeciwnie. Dlatego między innymi nie ciągnie mnie wcale do Europy zachodniej. W końcu zamykam oczy, trzeba odpocząć, bo droga do granicy z Gruzją jest niby krótka, ale pokonuje się ją długo.
Kiedy przemierza się Armenię od stolicy na północny wschód, jezioro Sevan stanowi w trakcie podróży pewnego rodzaju granicę w krajobrazie. Widoki które rozciągają się na południowy wschód od jeziora, w stronę stolicy, opisałem powyżej. Przy Sevanie znajduje się z kolei kilkukilometrowy tunel, po którego drugim końcu jest tak bardzo odmiennie, że człowiek zastanawia się, czy to w ogóle ten sam, malutki kraj. Przed tunelem Dilidżan stepy, łąki wysokogórskie, żar lejący się z nieba. Za tunelem góry pokryte soczysto-zielonymi lasami, niższa temperatura i zachmurzone niebo. Trochę podobnie do Czarnogóry. Ten tunel to chyba jakiś portal.
Kawałek dalej po lewej mijamy dolinę, po której drugim krańcu zalesione góry toną w chmurach. Tutaj z kolei mam skojarzenia z północną Słowacją, tyle że góry wydają się być wyższe. Po prawej suną się zaraz przy drodze zielone, bezleśne zbocza poprzecinane urwiskami. Falują wraz z jazdą, co jakiś czas przechodząc w malownicze załamania, w których pasą się konie. Czyste piękno.
Przejeżdżamy przez zbudowany z charakterystycznego czerwonego kamienia, brzydki ale ładnie położony Wanadzor. Dalsza droga prowadzi przez gęsto zalesione wzgórza, które ponownie przywołują wspomnienia z Czarnogóry. Nawet zachmurzone niebo nie przeszkadzało w kontemplowaniu widoków, zagryzanym miejscowymi rolkami z sera wędzonego. Coś a la grube korbaciki.
Dojeżdżamy kanionem rzeki do miejscowości Alawerdi. Widoki bajeczne. Z lewej strony wspina się strome, wycięte pionowo niczym ciasto zbocze, na którym mieści się płaskowyż. Zamieszkany, czego z dołu oczywiście nie widać. Z prawej strony brak barierek i wysoka skarpa. W dole rzeka, a naprzeciwko, po drugiej stronie wąwozu fantazyjnie pofalowane góry. Spomiędzy gęstej zieleni wystają skały, a w wielu miejscach widać ślady zejścia kamiennych lawin.
Dopiero kiedy przekraczamy wąwóz i wjeżdżamy na szczyty które mieliśmy po prawej, widzimy skupiska ludzkie i pola uprawne na płaskowyżach, które górowały nad nami po stronie lewej. Miejscami wyglądają tak, jak lawiny domków, które zlewają się na płaskowyż prosto ze skąpanych w chmurach gór, tworzących tylną ścianę płaskowyżu. Wspinamy się na wysokość chmur, gdzie w części Alawerdi skupionej wokół górującego nad doliną, nieco zrujnowanego klasztoru Sanahin, w obskurnych, komunistycznych blokach rezyduje część mieszkańców miasta. Jest biednie, niektóre mieszkania mają tutaj nawet folie zamiast okien, ale mieszkańcy wydają się zadowoleni, że ktoś przyjechał. Być może na dobre samopoczucie wpływa w tym miejscu widok zza okien, piękny, monumentalny, mocno kontrastujący z estetyką zabudowań.
Kawałek dalej mieści się klasztor Haghpat z 997 roku, wybudowany na wzgórzu, z którego jak na dłoni widać wspomniane, osiedlone płaskowyże. W dole z huty miedzi unosi się dym, dokładając swoje do zachmurzenia. Klasztor wprawdzie wymaga sporego doinwestowania, jego głównym walorem jest jednak piękne położenie, sprawiające, że roztacza wokół siebie niezaprzeczalny urok.
W poprzedni wieczór raczyłem się w Erywaniu, na balkonie hotelu, w którym gotowane ziemniaki podają na śniadanie, ostatnimi butelkami armeńskich piw, więc uroki jakie mnie czekały w podróży w następny dzień skompensowały mi mizerne wrażenia sensoryczne.
Zaczęło się nie tak źle, bo Krombacher Weizenem w knajpie nieopodal hotelu, w którym jednak obsługa była do luftu. Nie wobec nas co prawda, ale smród pozostał. Reszta piw poszła na balkonie. Kotayk Cani zalotnie wonie zalanym i odstanym zbożem, kartonem i nutami gumy. Da się to wypić tylko dlatego, że goryczka jest trochę bardziej wyraźna niż u konkurencji (3/10). Warzone w Armenii Zyghulevskoe (ekstr. 12%, alk. 4,8%; ruska marka) to ponownie stęchłe zboże, karton i jakieś grzybowe nuty przypominające spleśniały korek. Serio. Katastrofa (2/10). Był też przywieziony z Gruzji Kazbegi Porter, kupiony w przydrożnej jadalni na gruzińskim południu. Średnio pełny, karmelowy, miodowo-utleniony, co mu akurat na dobre wyszło. Delikatnie słodkawy i lukrecjowy. Daje radę (6/10). A na koniec symboliczna, mała butelka Kilikia Beer. Ohydne piwo, cóż za zakończenie przygody z armeńskim piwowarstwem... Jest 2 godzina w nocy, za 4 godziny pobudka i opisana powyżej trasa przez Armenię północną.
Wracam myślami do klasztoru Haghpat. Kawałek dalej jest granica z Gruzją, na której pracuje bodajże drugi uśmiechnięty celnik, jakiego spotkałem w moim bogatym w podróże życiu. Po przekroczeniu limesu mam od razu objawy odstawienia. Z odległości paru kilometrów widać, że soczystą zieleń Armenii północno-wschodniej zostawimy już definitywnie za sobą. Nie do końca szczęśliwy z biegu wydarzeń wpatruję się w nieco pagórkowaty, ale jednak stosunkowo płaski krajobraz za oknem autobusu. W stepowe kolory, bloki zbudowane z wielkiej płyty. Dojeżdżamy do Tbilisi. Ale to jest już temat na inny wpis.
Kotayk Cani? Cani to moja ksywka od dawien dawna i tylko 3/10? Aż wstyd, że piwo tak się zowie :(
OdpowiedzUsuńCzad!
OdpowiedzUsuń