Krótki wpis o Mikkellerze
https://thebeervault.blogspot.com/2016/05/krotki-wpis-o-mikkellerze.html
No dobra, jednak nie taki krótki. Mikkel Borg Bjergsø to jedna z bardziej kontrowersyjnych postaci piwowarstwa nowofalowego. Raz, że prowokuje często nazwami i etykietami swoich piw, dwa że zajęty jest głównie tworzeniem receptur w domowym zaciszu, zaś warzeniem zajmują się inni ludzie. Dla niektórych geniusz, dla innych przeceniany bufon, tworzy piwa o maksymalnej rozpiętości stylistycznej. Nie wszystkie są udane, ale za to większość jest ciekawa, niektóre zaś wybitne. Smakpiwa.pl przesłał mi paczkę mikkellerowych specyfików do testów.
330 ml Do Nieba (alk. 6,5%) jest piwem polskim bardziej z nazwy niż ze składu, w każdym razie obecna warka tego piwa jest chmielona Lubelskim, ale także Citrą i Mosaikiem. No i wyszła mocno amerykańsko. Cytrusy dominują, można wychwycić przebłyski mandarynki, jest może jeszcze efemeryczna ziołowość, ale piwo trzaska po zmysłach głównie cytrusami. Niezbyt tęgie ciało, smak jest tak samo zdominowany przez chmiel jak i aromat, natomiast goryczka jest grejpfrutowa, mocna i wytrawna. Teraz to „polskie” piwo smakuje zupełnie amerykańsko. A że jest proste, ale i rześkie, to i dobrze wchodzi. Względem pierwotnej wersji jest lepiej, ale nie nakłania do wyrażania zachwytu. Po prostu niezłe piwo, i tyle. (6/10)
To może coś cięższego? Beer Geek Brunch Weasel Islay Whisky BA (alk. 10,9%), czyli nie dość że odchody łaskunów, to jeszcze beczka i bandaże. I muszę powiedzieć że połączenie najdroższej kawy świata z aromatami torfowej whisky dało rewelacyjny wynik. Rozgrzany asfalt w nieprzesadzonej intensywności świetnie się zgrywa z kawą, do czego dołącza czekolada, swoją słodyczą antycypując obecność owocowych estrów. Są tutaj również nuty skóry, jak i silniejsze akcenty tytoniu, czyli na dobrą sprawę wszystko czego człowiek oczekuje po whisky stoucie roszczącym sobie pretensje do kompletności. Piwo jest kremowe i gęste niczym syrop, kawowe jak świeżo zaparzone espresso trzymane w ręce przez mumię (bandaże...), totalnie gładkie i prawie totalnie ułożone, jako że torf nieco podbija percepcję niemałego woltażu, co jednak zbytnio nie przeszkadza. Słodycz jest, ale nieprzesadzona, goryczka jest głównie balansowana masywnym ciałem. Tak masywnym, że nie wiem czy piłem gęstsze piwo. Aha, byłbym zapomniał – piana jest kremowa, brązowa i bardzo trwała, więc piwo nie dość że pachnie i smakuje, to jeszcze w dodatku wygląda. I o to chodzi. (8/10)
I znowu lżejsze klimaty. Wheat Is The New Hops (alk. 6%), uwarzony wespół z Grassroots, to IPA. Tyle że fermentowana brettanomycesami, co dało ciekawy rezultat. Nuty siana, kwiatu bzu, białego wina, rumianku, miodu i ziół są tylko uzupełnione subtelnym cytrusem. Poziom dzikości jako takiej trzyma się w ryzach, ale jednak trochę daje koniem – zdecydowałem się wypić piwo świeże, stąd i nie zdziczało jeszcze do końca. Za to bukiet jest mocno nietypowy jak na IPA, rzekłbym mocno wiejski. Słodycz resztkowa jest dobrze skorelowana ze średnio mocną goryczką, a piwo dysponuje miękkością charakterystyczną dla ajp od Mikkellera. Piwo nie dość że jest bardzo fajnie zrobione, to w dodatku ciekawe. (7,5/10)
Beczki po bourbonie, brandy czy winie to znana i w niektórych kręgach być może już wręcz nieco oklepana sprawa. Co innego beczki po grand marnier, czyli likierze z gorzkich pomarańczy z dodatkiem ziół, na bazie koniaku. Grand marnier mi nie smakuje, a jego skosztowanie wiele lat temu zaowocowało tym, że każda herbata aromatyzowana pomarańczą obecnie śmierdzi mi alkoholem, ale Arh Hvad (alk. 6,8%) to belgijskie pale ale, więc jego połączenie z aromatem beczki po wspomnianym alkoholu mogło dać ciekawy efekt. Ba, nie tylko mogło, ale i dało. Mamy tutaj bowiem silny, pomarańczowy charakter Grand Marniera któremu towarzyszy muśnięcie drewna, w połączeniu z ewidentnymi, dzikimi nutkami brettów przechodzącymi w klimaty siana i suszonych ziół oraz owocowy i lekko pikantny sznyt dostarczony przez drożdże belgijskie. W aromacie to gra, w smaku okazuje się jednak że piwu brakuje ciała, co słabo współgra z oczekiwaniami jakie człowiek ma po częściowo likierowym wstępie przez nos, a dwa, że finisz jest ściągająco gorzki w ziołowy sposób, kojarzący się z wytrawnymi wódkami ziołowymi. Czyli zapewne wyszło zgodnie z założeniami. Mnie nie do końca smakowało, ale komuś innemu taki profil może się akurat spodobać. (5/10)
13,1% alkoholu to nie są przelewki. To poziom imperialny i bynajmniej nie chodzi tutaj o imperium kieszonkowe. Black Hole jest takim bardzo mocnym stoutem imperialnym. Uwarzonym z dodatkiem kawy, miodu i wanilii. Pierwszy buch to nuta z okolic miodu pitnego, i to w stylu polskim, czyli przypominającym sherry. Ale cóż z tego, skoro dominantą jest aldehyd octowy, który uplasował się gdzieś w połowie drogi między zielonym jabłkiem a farbą plakatową, mając jednocześnie za towarzysza kompletnie nieułożony alkohol? Piwo ma ciało, ma kremowość, nie jest wbrew moim przypuszczeniom specjalnie słodkie, ma bardzo fajną nutę kawy w poza tym palonym finiszu. Słowem da się w nim wyczuć zamysł godny wcielenia go w życie, ale wykonanie siadło, bo piwo jest na wskroś przeszyte nomen omen przeszywającymi, ostrymi niczym szpilki nutami aldehydu i alkoholu. Które wprawdzie tracą nieco na sile wraz z ogrzaniem się, ale są przez cały czas obecne. Pozostaje mieć nadzieję, że jest to problem konkretnej warki. (3,5/10)
W Beer Geek Dessert nie ma w każdym razie tego problemu. Mamy tutaj do czynienia ze stoutem owsianym z dodatkiem wanilii i kakao. Nie jest to jednak zwykły, tylko imperialny stout owsiany, wszak woltaż to solidne 11%. Piwo pachnie jak imperialna owsianka, do której wrzucono duże kawałki gorzkiej czekolady i paczkę kakao, kilka łyżek budyniu waniliowego oraz garść wiśni. I właśnie owocowa wytrawność jest w tym piwie elementem zapewniającym w pierwszym akordzie kontrę dla czekoladowej pełni. Mimo waniliowej słodyczy w zapachu, w smaku jednak dominuje sucha, starta czekolada, co utrzymuje się aż po raczej niespodziewanie gorzki – jak na deser – finisz. Wbrew nazwie jest to więc piwo nie dla łasuchów, a dla tych którzy lubią kiedy po przełknięciu RIS-a mają w gardle sucho jak na pustyni. Smakowało mi bardzo, choć generalnie wolę jednak RIS-y z mniej wytrawnym finiszem. (7/10)
Spontangooseberry (alk. 7,7%), agrestowa wariacja w obrębie lambikowej serii Mikkellera ładnie daje po nozdrzach brettami, które mi się jednak w tym wypadku w ogóle nie chcą kojarzyć z koniem, a z owocami. Oczywiście dobrze to współgra z nutkami agrestowymi, którym jednak daleko do dominacji aromatyczno-smakowej. Przewijają się akcenty białego grona, trawy i siana, specyficzna korkowość oraz delikatna, okołomiodowa nutka. W smaku robi się nieco pieprznie i bardzo kwaśno. Tak kwaśno, że podniebienie zaczyna błagać o litość, a zęby w panice chowają się w dziąsłach. Ale to wszystko bardzo ładnie ze sobą współgra. Biorąc pod uwagę jego profil i specyfikę agrestu, to jest to takie nieco wiejskie piwo. Dla tych mieszkańców wsi których na nie stać. Bardzo dobre. (7/10)
Kolejne dwa piwa wypiłem w katowickiej Absurdalnej.
1000 IBU (alk. 9,6%) zawsze mnie ciekawiło, początkowo również fascynowało. I w sumie dostałem to, czego się spodziewałem. Piwo mocno nachmielone na aromat, kwiatowe, trochę korzenne, mocno ananasowe. Napakowane chmielem rzecz jasna również na goryczkę. Jest mega mocna a zarazem nieprzyjemnie zalegająca. Ciało wprawdzie jest zarówno konkretnie pełne jak i słodkawe, ale to nie wystarczy żeby zapewnić piwu balans. To jest piwo, które chyba bardziej ma szokować niż smakować. (5/10)
Spontanbasil (alk. 5,5%) powstał w wyniku kooperacji Mikkela z browarem Lindemans, specjalizującym się w dosładzanych lambikach. Lambik z bazylią – to pachnie jeszcze lepiej niż brzmi. Piwo jest napakowane po brzegi zielonymi, wiejskimi nutami, które bezbłędnie łączą się z brettami. Mocna bazylia, świeżo zdjęta z sałatki caprese, trawa, siano, zioła, lekka stajnia, wiejskie podwórko. Wąchać mógłbym godzinami. Pić już niekoniecznie, jako że w moim odbiorze zbytnia kwaśność działa zawsze na niekorzyść głębi, i tutaj właśnie zachodzi ten mechanizm. Bardzo dobre, choć to zapach wygrywa wszystko. (7/10)
Jak widać powyżej, Mikkel lubi bawić się piwem. Rezultaty czasami są dopieszczone, choć bywa, że padają ofiarą pospolitych błędów produkcyjnych. Czasami przekraczają granicę między dobrym piwem a prowokacją, czasami trzymają się pod tym względem w ryzach. Średnia wynikająca z moich dotychczasowych doświadczeń z tą marką jest jednak nadal wysoka.
Black Hole bez wad też jest raczej w kategorii "takie tam".
OdpowiedzUsuńŁaskun, a nie płaskun :) Pozdr
OdpowiedzUsuń