Dwa tygodnie z życia blogera piwnego, cz.2
https://thebeervault.blogspot.com/2016/01/dwa-tygodnie-z-zycia-blogera-piwnego-cz2.html
W niedzielę wieczór pauzowałem. Tak samo w poniedziałek i wtorek. W środę udaliśmy się z kumplami na spacer po Mikołowie. Ponieważ droga jednak nigdy nie powinna być celem, dotarliśmy szybko do pierwszej wodopojni, czyli Kino Caffe, nieoficjalnej knajpy firmowej Kraftwerku. Na kranie było Ale Czarne (ekstr. 12,5%, alk. 4,8%) z gliwickiego Majera, mało intensywne, ale za to dobrze ułożone piwo z wyczuwalnie jasnosłodowym, ciasteczkowym ciałem i narzutą w postaci nut prażonego ziarna i czekolady. Gdyby coś zrobić z delikatnym popiołem w finiszu, to byłoby jeszcze lepsze (6,5/10). Miałem też okazję napić się przedpremierowo Jolly Rogera (ekstr. 21%, alk. 9,8%), bałtyckiego portera z Kraftwerku. I w tym miejscu rada dla obsługi knajp – jak macie na kranie mocno przyprawowe piwo, to przewody po nim trzeba czyścić wręcz podwójnie. No bo po zwyczajnym czyszczeniu instalacji do której było podpięte Bożonarodzeniowe z Wąsosza, świeżo podpięty Jolly Roger smakował tak, że się dobre dziesięć minut głowiłem nad tym, jak to jest możliwe że dodanie do ciemnego piwa lukrecji i wanilii daje w efekcie tak piernik. Z przepchanej instalacji było inaczej. Jolly Roger jest piwem niezbyt pełnym jak na styl, słodkawym, wyzbytym nut palonych. Jest wanilia, jest karmel, jest czekolada, jest sporo śliwki, jest też finisz który ma lekko lukrecjowy charakter. Przy jako rzekłem niezbyt konkretnym ciele słodycz jest wyraźna, co niektórym może przeszkadzać. Ja je jednak odebrałem jako zbalansowane, bardzo smaczne piwo (7/10). A jeszcze co do instalacji niedostatecznie 'przepchanej' po piwie świątecznym –identyczną sytuację miałem ledwo dwa tygodnie wcześniej w słowackim Buntavarze. Tam ofiarą przypraw padł ich stout.
Po tym doświadczeniu skierowaliśmy nasze drogi do Trąbki, czyli eks-Pryzmatu, czyli eks-Innu. Knajpy mojego dzieciństwa. Czy tam lat pacholęcych. Jak człowiek ma te –naście lat to czuje się królem świata, a kiedy mu minie kolejne tyle lat, to dochodzi do wniosku, że był tylko dzieckiem. Jak by nie było, Inn był knajpą docelową większości moich wypadów na miasto w liceum. Wtedy jeszcze Tyskie się piło. Ba, Warkę Strong się piło. Tylko od Old Kega się stroniło. Po kilku zmianach właścicieli nazwa przepoczwarzyła się we wspomnianą Trąbkę, a nowy właściciel jako hurtownik piw czeskich zadbał o to, żeby wybór piw był odpowiedni. To było jakieś bodajże 6 lat temu, a wtedy Primatory w istocie wzbudzały zachwyt, szczególnie że ich forma różniła się na plus od tej znanej z obecnych warek browaru Nachod. Czas mijał, craft się rozwijał, a Trąbka nie. Tyle tylko że z czasem oferta butelkowa się wzbogaciła o kilka mało ekscytujących czeskich koncerniaków. Tej pamiętnej środy mój wybór padł na Krusovice Weizen, który był najgorszym hefeweizenem jakiego piłem od czasów polskiego kontraktowca Antidotum, którego pod tym względem chyba już nic nie przebije. To piwo było goździkowe, jednocześnie jednak również maślane, aldehydowe i zapalczano-siarkowe. Pierwszy weizen w którym wyczułem dwuacetyl i jednocześnie jeden z najbardziej skopanych z jakimi miałem nieprzyjemność (3/10).
Następnego dnia, tradycyjnie w czwartek, żona tradycyjnie poszła ćwiczyć, a ja tradycyjnie wybrałem odpoczynek w Absurdalnej. Tym razem jedzenie stanowił klasyczny smażony ser z frytkami. Jednak nie tak bardzo klasyczny, bo ser był wędzony, panierka z pestek dyni co by o prostatę przy okazji zadbać, a zamiast sosu tatarskiego była żurawina. Polecam.
Polecam również Hopium Krzysztof Kolumbus (ekstr. 15,2%, alk. 6,6%), w której nie króluje bynajmniej tytułowy chmiel, a dodany rozmaryn. Trzeba lubić rozmaryn rzecz jasna, bo piwo jest pod tym względem tak intensywne, że pachnie jak gruit bądź olejek eteryczny dodawany do sauny. Na drugim planie przebija cytrus Columbusa, są też nuty z rejonu owoców jagodowych. Miękkie uczucie w ustach jest plusem, finisz natomiast ma suchy, ziołowy charakter, który co prawda współgra z bukietem, ale jakby jednak był trochę mniej ściągający, to ocena byłaby jeszcze wyższa (7/10). Zaserwowałem sobie ziołową kurację, bowiem następnym piwem był bazyliszkowy Szpieg z Krainy Bluszczowców (ekstr. 15,2?%, alk. 5,6%). Początkowo chciałem go odstawić na bok i udać się do baru po coś w zastępstwie, bo masło dominowało w sposób absolutny, zostawiając tylko niewielkie luki dla ostrawych nutek ziołowych. Kiedy się ogrzało, dwuacetyl się częściowo wycofał, odsłaniając jednak drugie niedociągnięcie, czyli nuty taniego, szarego mydła. Ostra ziołowość stała się jednak również silniejsza, wskutek czego przesadą byłoby stwierdzenie, że piwo jest wyzbyte walorów, niemniej jednak w takim kształcie moim zdaniem nie przynosi browarowi chluby (4/10). Inaczej rzecz się miała z American Psycho (ekstr. 15%, alk. 4,6%), również tworem Bazyliszka. Żywiczno-cytrusowa AIPA o dość sporym ciele jest tylko wspomagana przez nutkę piołunu. Początkowo dyskretną, nabierającej na sile ku finiszowi. Ten zgodnie z oczekiwaniami jest gorzki, ziołowy i nieco ściągający, ale nie agresywny. Poprzedzające go nuty żółtych owoców tropikalnych są słodkie, zaś piołun łamie ciało, wprowadzając do piwa element wytrawny. Bardzo dobre (7/10). Załapałem się jeszcze na piwo świąteczne, a konkretnie Ale Ciacho (ekstr. 16,5%, alk. 6,5%) z Bednar w wersji korzennej. Obyło się bez niespodzianek. Goździk, imbir, cynamon i górująca nad nimi gałka muszkatołowa w aromacie, a w smaku spore ciało i piernikowa synteza powyższego, z posmakiem gałkowo-czekoladowym. Słodowy akcent pojawia się dopiero w finiszu właśnie, ale to słodkie (choć nie zalepiające) piwo jest raczej trunkiem dla fanatyków pierników a nie browarów. Niemniej jednak było smaczne (6,5/10). No i bynajmniej nie Bednary stanowiły w trakcie tej posiadówy mój deser, ale Evil Twin Barley Wine Auchroisk BA (alk. 12%). Barley łajno leżakowane w beczce po Auchroisku, szkockiej whisky. No i cóż to jest za złożone piwo. Whisky jest w nim bardzo intensywne, beczka dała nuty drewna i wanilii w optymalnej, czyli intensywnej ale nie przytłaczającej dawce. Piwo bazowe jest mocno owocowe, są w nim nuty czerwonych jabłek, wiśni a nawet porzeczki, jest też sporo orzechów. W smaku dołącza do tego sos sojowy oraz lekki kwasek, który wespół z drewnianymi taninami łamie ciało i słodycz, ożywiając piwo. Niebagatelna moc jest wyczuwalna, ale ma szlachetny charakter. Super sprawa (8/10).
W piątek było spokojnie. Pojechaliśmy wraz z rodziną do znajomych i wziąłem ze sobą ostatnie piwa własnej produkcji które mi jeszcze zostały – hefeweizeny chmielone na zimno. Jeden Hüll Melonem i Simcoe, drugi Hallertau Blanc i Citrą. Całkiem spoko wyszły, ale za mało lupuliny na leżak wrzuciłem. Jak się skończyły nie pogardziłem Lechem. True story.
W sobotę zaś niezbadane ścieżki życia ponownie zawiodły mnie do Absurdalnej, tyle że w dużo większym gronie. Nie mogę sobie nigdy odmówić wypróbowania ich kuchni, więc zamówiłem świetny rosół z bażanta, a potem jeszcze ‘popcorn z kurczaka’, czyli małe kawałki kurczaka w panierce z oleju. Dobre jako ‘finger food’, no i z pewnością lepsze od Kej ef si. Napojowo postanowiłem się skupić na trzech piwach, z których dwa już znałem. Pan IPAni Double od Trzech Kumpli (ekstr. 19%, alk. 7,2%) jest piwem fantastycznym, teraz już nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Mnie można łatwo kupić konkretną, pszeniczną podbudową słodową, a jeśli jest jeszcze przepleciona niesamowicie soczystym, żółto-tropikalnym, cytrusowo-brzoskwiniowym nachmieleniem, goryczka trzyma się w ryzach, a niebagatelna moc jest w zasadzie kompletnie niewyczuwalna, no to czuję się ponownie jakbym pił pierwszą warkę Viva La Wita. Rewelacja, moim zdaniem jedno z najlepszych polskich piw (8,5/10). Drugim z piw była Gandawa 1944 (ekstr. 11,8%, alk. 4,4%) z mikrusa Probus. Na festiwalu w Poznaniu piwa Jacka Przywary mnie nie powaliły (choć stout bodajże był bardzo spoko), ale ten witbier był bezbłędny. Zdecydowanie zdominowany przez kolendrę, która jednak ma charakter zdecydowanie korzenny, na przeciwległym biegunie do mydlaności i perfumowości, które są obecne w wielu witach. Jest więc korzenność, lekki cytrusik i białe grono, piwniczne akcenty drożdżowe i owsiana gładkość. Na jednym poziomie z najlepszymi witami z Belgii, brawo (8/10)! Trzecim piwem na którym skupiłem swoją uwagę konsumencką (bo uwagę ogólnie skupiałem jednak na innych rzeczach, tak jak się to powinno czynić w przypadku wyjścia ze znajomymi), był Smoke On The Porter (ekstr. 19%, alk. 7%) z browaru Beer Bros, uwarzony przy współudziale Latającego Rosomaka. To piwo już znałem, ale muszę powiedzieć, że z każdą szklanką doceniałem coraz bardziej. Widniejące w składzie słody wędzone dały mu aż trzy rodzaje nut dymionych – najsilniejszą torfową, ale również ogniskową i śliwkową, przy czym ta ostatnia kojarzy się też z suszem owocowym. I ta wielowątkowa wędzoność świetnie współgra z porterowymi nutami czekolady. No bo było ‘święto Portera Bałtyckiego’, więc koniec końców złamałem się i spędziłem dłuższe chwile przy porterze. Nawet jeśli był górnej fermentacji i udawał dymioną herbatę (7,5/10). No i proszę – cały, długi wieczór w akompaniamencie trzech polskich craftowych piw na bardzo wysokim poziomie. Można? Można.
No a po wyścigach trzeba się posilić, wybraliśmy się więc do katowickiej Kontynuacji, która w niedzielne popołudnie świeciła pustkami i pulsowała spokojną muzyką elektroniczną. Początkowo optowałem za czymś lekkim, pasującym do muzyki i poimprezowej atmosfery. Mój wybór padł na Back In White (ekstr. 11,3%, alk. 4,3%) z Piwnego Podziemia. Session wit IPA czy cuś. W każdym razie piwo jest trochę tropikalne, trochę cytrusowe, trochę ziołowe z zacięciem rumiankowym, a poza tym trochę kolendrowe. Sesyjność przejawia się w jego wypadku w postaci wodnistości, braku treści i niskiej aromatyczności smaku. Aromat sam w sobie w porządku, ale jednak da się takie coś uwarzyć mniej wodniście (5,5/10). Proporcja (ekstr. 12,2%, alk. 4,9%) z Antybrowaru rozczarowała. Profil chmielowo-korzenny, trochę owocowo-estrowy, z subtelnie ziemistym akcentem w finiszu. Nie spodziewałem się czegoś takiego po deklaratywnie amerykańskim pale ale, no ale dobra. Szkopuł w tym że piwo jest wodniste, a po ogrzaniu uaktywnia się w nim mało przyjemna nuta zbożowa. Takie sobie (5/10). Wędzoną Żytnią AIPA (alk. 5,5%) od Nepomucena piłem już kiedyś, ale wówczas była trafiona przez kiblozę. Obecna warka oferuje zwyczajowy dla tego browaru, wysoki poziom. Piwo jest przede wszystkim wędzone, dopiero potem żytnie i chmielowe. Pachnie jak pajda chleba pokryta trzema warstwami wędzonej kiełbasy. Dopiero w smaku robi się ajpowo, miękko, cytrusowo, z wyraźną goryczką w finiszu. Czyli aromat to Bamberg, a smak to hybryda. Dobre i to. Znaczy się, bardzo dobre (7/10).
Tym samym zakończyłem przygodę z piwem w niedzielę, robiąc sobie jednocześnie parę dni przerwy. Przerwa jednak też miała swoją przerwę, w postaci jednego Mikkellera, no ale już trudno.
W czwartek wieczór ponownie Absurdalna. Dochodzę do wniosku, że człowiek jest jednak o wiele bardziej spokojny jeśli jego życie jest wyznaczane przez pewne regularności. Przy ladzie odebrałem Imperium Prunum, które Grzesiek z bloga A Beer Please przytaszczył dla mnie aż z Bytomia, mieście znikającego pod ziemią. Za co jestem mu bardzo wdzięczny, bo ja tego Kormorana w sumie przespałem, myśląc naiwnie, że jest go na rynku za dużo. No więc nie, jest go za mało. Zamówiłem falafela, który dawał radę jako pikantne, wegetariańskie danie kebabopodobne. Zwykle powtarzam, że bez mięsa to bez sensu, ale ten falafel nawet jakiś sens miał.
Na kranach nastąpiło względem soboty parę zmian. Probus, którego witbier mnie zachwycił w sobotę, kusił pilsem Odsiecz 1686 (ekstr. 11,6%, alk. 4,6%). No jest to pils, goryczka jest na wysokim, rzekłbym wręcz północnoniemieckim (Jever) poziomie, poza tym jednak nuty chmielowe są mało intensywne. Zamiast tego w piwie rządzi zboże, choć są niestety również nuty kukurydzy oraz szczątkowy aldehyd. W sumie smakuje jak pils z polskiego browaru restauracyjnego. Taki z wadami, ale pijalny. Ale do Gandawy nie ma absolutnie startu (5,5/10). Powoli przeczesuję się przez portfolio często obecnego w Absurdalnej Bazyliszka i jakoś się nie mogę z nim rozgrzać. Lemingrad (ekstr. 13%, alk 5,4%) był na tablicy opisany jako ‘european pale ale’, no i faktycznie. Subtelna ziemista nutka w finiszu kojarzy się z Anglią, zaś cała reszta z Czechami. Jest więc brzoskwinia, maślanka i trochę truskawek. Z Czechami mnie się to kojarzy dlatego, że lata temu, kiedy zaczynałem swoją przygodę z piwem, właśnie takie chmielowo-maślano-estrowe klimaty w czeskich ejlach mi bardzo odpowiadały. To tak a propos niewybaczalności wad. Otóż są wybaczalne na płaszczyźnie jednostkowej, ostatecznie bowiem każdy określa sam dla siebie co mu smakuje. Obecnie jednak taka konstelacja nut mi już mniej odpowiada, a poza tym Lemingrad jest jednak trochę wodnisty. Na plus zasługuje jego kremowość oraz całkiem przyjemna, podkreślona goryczka (5,5/10). Sawa z kolei (ekstr. 14,2%, alk. 4%) na tablicy widniała jako ‘wheat IPA’, w istocie jednak jest to wit IPA. Tak po prawdzie to chmiele są tutaj w zasadzie tylko odpowiedzialne za mocną, trochę zalegającą goryczkę. Rządzi korzenna odsłona kolendry, dająca również trochę nut białego grona. Jest też niestety trochę siarki, i to w formie kiblowej, ale jest w miarę przykryta bardzo intensywną kolendrą i pszeniczną słodowością. Intensywność siarki jest porównywalna do niektórych lagerów pitych z tanka, więc obejdzie. Niezłe piwo, choć można to było zrobić lepiej (6/10). Ostatnim pitym przeze mnie piwem był Roch Marwari (ekstr. 15%, alk. 6%), czyli AIPA z płatkami owsianymi. Te ostatnie dały piwu trochę gładkości, która równoważy może nie tyle siłę, co agresywność i szorstkość goryczki. Taka zaś a nie inna natura goryczki w zasadzie dobrze współgra z aromatycznym profilem chmielowym piwa, osadzonym na mocarnym grejpfrucie, wzbogaconym o nuty ziołowe oraz słabsze żywiczne i żółto-owocowe, okołobrzoskwiniowe. No i goryczka to właśnie taki grejpfrut z ziołami. Bardzo fajne piwo, choć jego bezpośredniość zapewne nie każdemu przypadnie do gustu (7/10).
I tak się skończyło imprezowanie, które – z przerwami – trwało dwa tygodnie. Pod względem intensywności plasujące się za wizytacjami na festiwalach czy dalszymi wypadami jak choćby tym do Rumunii, ale zdecydowanie przed moim zwyczajowym trybem życia. No i gdzie mi tam do Docenta. Tak więc po tym wszystkim zrobiłem sobie kilka dni odpoczynku. Trzeba się zregenerować, żeby ponownie móc ruszyć pełną parą, prawda?