Loading...

Serbia. Piwo przy akompaniamencie trąbek.

Z punktu turystycznego widzenia, Serbia może wydawać się nie do końca pociągająca. No bo nie ma dostępu do morza, w przeciwieństwie do Węgier nie ma też jeziora imitującego morze, trzeba stać na granicy żeby się do niej dostać, a na dodatek mieści się obecnie na szlaku inwazyjnym nowej Wędrówki Ludów, której antyczny pierwowzór w językach romańskich (odwrotnie niż germańskich i słowiańskich) nie bez kozery nosi nazwę „Inwazja Barbarzyńców”. Pomijając jednak ostatni aspekt, Serbia ma sporo do zaoferowania. Przede wszystkim piękną, bardzo zróżnicowaną naturę, świetną kuchnię (Serbowie to mistrzowie grilla), kilka ciekawych miast, a także przyjazną ludność. To ostatnie tym bardziej okazuje się być zaskakujące na miejscu dla tych, którzy uwierzyli w prymitywną, opartą na kłamstwie propagandę z lat 90-ych i 2000-ych, wedle której Serbowie to dzicz żądna krwi muzułmańskich niewiniątek. No więc Serbowie często nie tylko są bardzo mili, ale na dodatek potrafią się bawić jak szaleni. A co z piwem? Jest li Serbia ciekawym kierunkiem dla piwnego podróżnika? Ano jest, i to coraz bardziej. Ale po kolei.

Podróż przez Węgry zawsze mnie trochę deprymuje. Pomijając ciekawie pofalowany teren pełen winnic na północ od Budapesztu, Węgry są kompletnie płaskim, monotonnym krajem. Nic dziwnego że tak bardzo płaczą za pięknym Siedmiogrodem i ponadnormatywnie często targają się na swoje życie. Tym razem jednak nie było nudno, jako że wzięliśmy po drodze autostopowicza z Ameryki. Dwudziestokilkulatek wyglądający jak trzydziestokilkulatek (czyli odwrotnie niż ja, hue) opuścił swój rodzinny kraj deklaratywnie na zawsze, z powodu rozczarowania społeczeństwem oraz wściekłości na awanturniczą politykę międzynarodową Waszyngtonu. Przy okazji był dobrze poinformowany co do neokolonialnego kursu polityki niemieckiej. Czyli o dziwo normalny Amerykanin. Zmierzał zaś do gór bułgarskich, żeby pomóc zaprzyjaźnionej bułgarskiej parze rozwijać położone na odludziu, pozbawione w dużej mierze prądu gospodarstwo rolne, pod szyldem ‘organic farming’. Czyli jednak nie do końca normalny.

Wojwodina, północna kraina serbska, nie różni się specjalnie od południowych i centralnych węgier, poza tym że autostrada jest gorszej jakości. Czyli płasko, wokoło same pola i co jakiś czas uliczna sprzedaż papryk w gigantycznych workach po na oko 15kg. Stolicą Wojwodiny jest Nowy Sad, miasto którego architektura jest wyraźnie naznaczona jego austro-węgierską przeszłością, choć naturalnie jak to bywa w przypadku większości dużych miast Europy wschodniej, otoczone jest blokowiskami, a w zabytkowym centrum w dziury po zbombardowanych budynkach powstawiano mniej lub bardziej ohydne komunistyczne pawilony. Niemniej jednak, stare miasto, pełne knajpek pełnych ładnych Serbek jest miejscem bardzo klimatycznym. Zaraz nieopodal mieści się jeden z kilku browarów restauracyjnych w Serbii, czyli otwarty niedawno Braubruder.

Po oglądnięciu strony internetowej spodziewałem się czegoś a la bawarska piwiarnia, tymczasem Braubruder ma zupełnie nowoczesny, elegancki wystrój, modną oprawę muzyczną, fajny ogródek od strony ulicy oraz miłą obsługę. Gigantyczne świńskie żebro było bardzo na plus, piwa niestety nie za bardzo, mimo reklamowania ich jako ‘hand made craft beer’. Summer Blonde (alk. 5,5%), miejscowe jasne, jest kremowe, słodkawe i przyciężkawe. Nuty ziołowe, a nawet kadzidłowe, owocowe i goździkowe. Jak jakaś pilsowo-weizenowa hybryda, no ale poza chyba zbyt wysoką temperaturą fermentacji wdało się tutaj po prostu lekkie apteczne skażenie (4/10). W Dark Hero (alk. 6%), miejscowym ciemnym, powtarza się motyw goździków i kadzidła, więc ponownie musiałem zmierzyć się z infekcją. Dodatkowo karmelowo-orzechowa baza słodowa i słodkawy początek przechodzący w goryczkę w finiszu. Słabo (4/10).

The Camelot
W Nowym Sadzie mieści się jeszcze jeden brewpub, mianowicie The Camelot. Problemem w jego wypadku jest bliskie sąsiedztwo miejskiego stadionu, co oznacza, że w trakcie trwania meczu nie wolno im serwować alkoholu. No i zgodnie z prawem Murphy’ego (nie mylić z Murphysem) dotarliśmy do Camelotu kiedy akurat trwał mecz. Nic to, następnym przystankiem była Pivnica Gusan, jedna z większych knajp mieszczących się w podwórzach na które wchodzi się z poziomu głównego deptaku starego miasta. Wybór padł na jednego z pierwszych (albo wręcz pierwszego) serbskiego nowofalowca, czyli Krugher & Brent. Red Beer okazało się być piwem wręcz nieznośnie maślanym. Z jednej strony owocowe (suszone śliwki, suszone (sic!) truskawki, piecki), z drugiej trochę popielniczkowych klimatów, a na dokładkę nuta kartonu. Słodkie i niedobre (3,5/10).

Ten wieczór był udany, czego niestety o piwie nie można było rzec.

Następnym celem podróży był Čačak, położony półtorej godziny drogi na południe od Belgradu. Żeby się tam dostać, trzeba było przejechać przez Šumadiję, winiarski, bogaty rejon Serbii, mocno pofalowany, pełen winnic i wzniesionych na szczytach wzniesień osad z czerwonymi dachami. Kraina bardzo miła dla oka, która skojarzyła mi się trochę z Toskanią. Ale nie wybraliśmy tej drogi tylko po to, żeby podziwiać widoki. Tutaj, we wsi Nemenikuće, mieści się browar Kabinet, najgłośniejszy spośród serbskich nowofalowców. Najgłośniejszy między innymi dlatego, że warzy między innymi dwa piwa dla Mikkellera. Nie było tam jednak łatwo trafić. Wioska jest dość rozległa, a jak się okazuje, nie każdy jej mieszkaniec jest świadom tego że na jej terenie znajduje się browar. Po kilku pudłach, między innymi rozmowie z bardzo miłym tutejszym, który nie chciał rozmawiać z Anią po serbsku, tylko nalegał na angielski, którego znajomością bynajmniej nie grzeszył, trafiliśmy do nieoznakowanego Kabinetu. Pierwsze wrażenie z zewnątrz – dużo większy niż myślałem. I pięknie położony, z widokiem na dolinę. Plan był taki, że kupuję piwa, o ile w ogóle prowadzą handel w detalu, i jedziemy dalej. Jak się jednak okazało, mimo braku zapowiedzi wizyty zostaliśmy przyjęci gościnnie, po słowiańsku. Główny piwowar, który wcześniej pracował w serbskim browarze Carlsberga, w trakcie zacierania oprowadził nas po włościach i częstował piwem z tanka.

No i pierwsze wrażenie z wnętrza było takie, że ktoś tutaj wpakował masę pieniędzy. Włoska warzelnia firmy iFind o wybiciu 20hl, rząd fermentorów i tanków leżakowych oraz linia do rozlewu, a na dodatek braukonowy hop gun, na sporej powierzchni. Wsio lśniące nierdzewki oczywiście. Browar ma obecnie produkcję na poziomie 5000hl rocznie, przy czym głównym rynkiem zbytu jest Serbia, a precyzyjnie Belgrad, chociaż eksportują do Niemiec, Austrii a nawet Panamy. Popyt ponoć już obecnie przewyższa moce produkcyjne. Piwa powstają ze słodów Castle Malting, drożdży Fermentis i głównie amerykańskich, nowofalowych odmian chmielu, choć biorąc pod uwagę, że obecnie w Serbii trwają prace nad plantacjami rdzennych chmieli, może być w przyszłości jeszcze ciekawiej. Zwróciłem uwagę na leżącą w rogu drewnianą beczkę i okazało się, że pochodzi z serbskiego klasztoru, znanego z produkcji wysokojakościowej, jabłkowej rakiji. Belgijski ale leżakowany 6 miesięcy w beczce po rakiji to będzie z pewnością coś bardzo oryginalnego.

Browar jest w ciągłej rozbudowie. Podczas naszej wizyty trwały prace nad tap roomem, który będzie obszerny i przeszklony z dwóch stron. Z jednej będzie można podziwiać piękną doliną znajdującą się poniżej browaru, z drugiej piwowarów przy pracy na terenie całego browaru.

A jak się obecnie prezentują piwa Kabinetu? Sztandarowym produktem browaru jest BrrKaaa (alk. 5%), bardzo rześkie, cytrusowo-kwiatowe piwo z nutami brzoskwini i ananasa. Poza tym ma miły posmak ciasteczkowo-słodowy, za co ma u mnie plus. Aromatyczność, rześkość i balans, czyli to czego się szuka w tym stylu (7,5/10).

Citra Pale Ale (alk. 4,5%) jest równie rześkie, mocno cytrusowe, choć aromat nie do końca jest mocny. Baza słodowa ponownie ciasteczkowa, bardzo smaczna, ale i nieznacznuy wtręt siarkowy się w tym wszystkim odnalazł (7/10).

Melisa (alk. 5,4%), z dodatkiem zielska zbieranego ponoć na okolicznych wzgórach, melisę ma na granicy wyczuwalności, co jednak nie szkodzi. W istocie jest to bowiem bardzo smaczny amber ale. Karmelowy, cytrusowy, rześki i świeży. Goryczka umiarkowana, ponownie trochę siarki, choć ta ostatnia jest raczej subtelna (7/10).

Najlepszym piwem Kabinetu jest IPA o nazwie Supernova (alk. 6,8%), którą piliśmy nalaną bezpośrednio z tanka. Bardzo intensywny aromat cytrusowy z nutami brzoskwini i melona, wyraziste a jednak nie przearomatyzowane w perfumowy sposób piwo, z odpowiednio mięsistym ciałem a jednak wyzbyte karmelu. Rewelacyjnie zbalansowane. W Belgradzie później zweryfikowałem ten osąd. Weryfikacja wypadła pozytywnie (8/10).

Ciekawostką jest warzenie przez Kabinet piw dla Mikkellera. W efekcie mamy dwie ajpy z typowo mikkellerowymi etykietami i serbskimi napisami na kontrze. Co ciekawe, obydwa piwa są moim zdaniem słabsze od własnej oferty Kabinetu.

Mikeller Vista (ekstr. 15,4%, alk. 6,8%) to klasyczne cytrusy, kwiaty, brzoskwinia i trochę ananasa w bukiecie, na delikatnie karmelowej bazie słodowej. Miękkie uczucie w ustach jest trochę mącone przez lekką łodygowość w finiszu. Smaczne. (6,5/10)

Mikkeller Vista 2 (ekstr. 15,6%, alk. 7,5%) ma mniej karmelu i kwiatów, a za to więcej ostrych, cytrusowych nut. Wkradła się weń również lekka siarka. Melonowo-tropikalny finisz może się podobać. Mała siła przebicia aromatyczno-smakowa już mniej. Piwo jest odczuwalnie mocne, ale na szczęście nie ordynarnie alkoholowe. W sumie może być, ale ten browar stać na więcej. (5,5/10)

Kabinet nie jest jednak jedynym miejscem w Nemenikuće wartym uwagi piwnego turysty. Drugim jest położona na południowym wylocie z wioski lokal Kod Tome i Nade, czyli U Tomka i Nadii. Jest to typowa, serbska, wiejska gospoda, w której na drewnianych ławach pod cieniem w sadzie czeka się na porcje świni i jagnięcia, które miarowo obracają się w całości na rożnie nad ogniem. Obsługa jest typowo południowoeuropejska, do czego można się jak najbardziej przyzwyczaić będąc w Serbii, a nawet dolatujący nozdrzy co jakiś czas zapach gnojówki potrafi być urokliwy. Nie, nie żartuję, ale ja mam fajne wspomnienia ze wsi z dzieciństwa. Myślę że w trakcie wesela w tym lokalu mogą być dostępne widoki znane z filmu „Czarny Kot, Biały Kot” Kusturicy. Piwnie też jest ciekawie, bo poza serbskimi koncerniakami, z jednego z kranów leje się Kabinet. Ongiś w Kod Tome i Nade serwowano piwo warzone specjalnie dla nich przez Kabinet, ale chyba niestety zarzucono ten pomysł, do kranu była bowiem podłączona BrrKaaa. Niestety nie cieszy się chyba specjalnie powodzeniem, ząb czasu bowiem ją nieco nadgryzł. Jedzenie za to było świetne. Ze względów czasowych zamówiłem klasyczną pljeskavicę, ale jeśli będę w lokalu kiedykolwiek jeszcze, to pewnie się skuszę na tego świniaka z rożna.

Čačak to położona w dość górzystym (górszystym w sensie np. Beskidu) terenie Serbii, mniej więcej w połowie drogi z Belgradu do Czarnogóry. Mimo braku punktów ciekawych do zwiedzenia, miejscowość jest całkiem urokliwa, ze względu na położenie i wyluzowaną atmosferę jaka w niej panuje. W tę atmosferę wpasowała się reklama jednego z serbskich piw, z hasłem „Pivo sa ukusom piva”, czyli piwo o smaku piwa. Domyślam się że to w kontrze do radlerów, ale własnie takie proste, wyzbyte pretensji spojrzenie wydało mi się (nie wiem rzecz jasna czy słusznie) typowe dla tego regionu. Z knajp polecam Cafe Bar Sandy w centrum. Dziwaczny lokal składa się z dwóch części, rozdzielonych całkiem ruchliwą ulicą. Bar i kuchnia znajdują się w części głównej, żeby więc móc donieść zamówienie do drugiej części, kelner musi przejść przez ulicę. A druga część ma wystrój na bogato, co widać na zdjęciach. Jedzenie bardzo smaczne, a z piw robotę robi Nikšićko Tamno, typowe śniadaniowe piwo bałkańskie. Karmel, trochę czekolady, lekko kremowe, miękkie, lekko słodkie i przyjemnie lepkie w ustach. Bardzo dobre, coś w tym swoją drogą jest że w każdym kraju bałkańskim zazwyczaj produkowany jest jeden smaczny koncernowy ciemniak (7/10). Z innych atrakcji, za rogiem w trakcie naszej posiadówy odbywało się akurat serbskie wesele. Słychać było cały czas muzykę dętą, a co jakiś czas strzały. Mają gest.

No ale nie byliśmy w Čačaku dla bycia w Čačaku, tylko żeby mieć bazę wypadową do wyjazdów na festiwal w Gučy, małej wioski położonej w górach nieopodal. Do której można się było dostać za w sumie niewielką opłatę jedną ze zdezelowanych, charczących taksówek. Jeździłem już taksówkami w Gruzji, więc te południowoserbskie nie okazały się dla mnie nota bene żadnym wyzwaniem. No dobra, ale czym jest Guča? Według wielu najbardziej zwariowanym festiwalem na tym łez padole. Przede wszystkim jest największym na świecie festiwalem muzyki dętej. Większości się muzyka dęta zapewne kojarzy z muzyką denną, ale bałkańska muzyka dęta to szalony wir dźwięków znany z filmów Kusturicy. Chyba najbardziej żywiołowa i imprezowa z muzyk folklorystycznych i ‘tradycyjnych’. No i atmosfera jest na tym festiwalu zaiste bardzo imprezowa. Z jednej strony, w porównaniu np. do Woodstocku jest bardziej cywilizowana, bo czuć tutaj żywą tradycję, z drugiej Woodstock wydaje się być w porównaniu do Gučy miejscem dla małolatów bez pomysłu. No i jako że na Gučy od lewackich wegan po czetnickich serbskich nacjonalistów prawie wszystkie środowiska są reprezentowane, to jest Guča również festiwalem bardziej tolerancyjnym i inkluzyjnym.

Cała wioska oraz umieszczony w jej środku stadion, jest w tym czasie pełna straganów na których pieczą się szczęśliwe świniaki na ruszcie, można kupić emblematy serbskie (w tym i czetnickie) oraz rozmaite dzindziboły. Po wsi krążą orkiestry dęte, złożone nierzadko z Cyganów, „dopadające” gości w restauracjach jak i na ulicy, sprawiające że ludzie wdrapują się na stoły i zaczynają tańczyć (i wrzucać banknoty dinarowe do grających tub). Tak więc wszędzie jest pełno ludzi, zapachu pieczonego mięsa i muzyki dętej. No i alkoholu. Atmosfera zaprasza do picia w większych ilościach, czy to piwa czy rakiji, a o estetykę otoczenia dba duża ilość pięknych Serbek, które ochoczo pokazują to co mają najlepsze. Czyli nogi. Długie, proste i opalone.

wesoły Romek ma mały domek
Duża ilość Cyganów sprawia, że człowiek odruchowo chowa uważniej swoje rzeczy wartościowe, choć nas nic przykrego na miejscu nie spotkało. Cyganie zajmują się tutaj, z obserwacji, aż sześcioma rzeczami. Część gra w orkiestrach, część ma własne stragany, część zbiera puszki, część kontroluje toi-toie, część żebrze a część stręczy własne dzieci. O ile pierwsze dwie grupy zachowują się cywilizowanie, to o pozostałych ciężko stwierdzić to samo. Zbieracze puszek mieszkają z dziećmi przy rzeczce przecinającej miejscowość w szałasach złożonych nierzadko z jednej szmaty, mając jako jedyną ‘ścianę’ kupę zebranych worków pełnych puszek. Brudu i śmieci naokoło cała masa. Z tymi toi-toiami to rzecz wygląda tak, że jest ich pełno w całej Gučy, ale wejście do nich kontrolują Cyganie. Nie chce mi się wierzyć że je tam sami zamówili i je obsługują, ale za to żądają pieniędzy za dostęp, dając w zamian trochę papieru toaletowego. Kiedy koleżanka akurat nie miała drobnych, zlitował się nad nią stojący obok policjant (sic!) i zapłacił Cyganowi (double sic!). Kiblowa mafia. Taka sytuacja jest tolerowana przez miejscowych i gości, więc wnioskuję że jest to forma trzymania ich jako tako w ryzach. Co do żebrania, to widok Cyganek które niekiedy dosłownie wymachują swoimi śpiącymi albo wręcz nieprzytomnymi (naćpanymi?) pociechami po to żeby wzbudzić litość, zamiast litości wzbudzał we mnie z trudem tłumioną agresję. A już widok nastoletnich, a precyzyjniej nie więcej jak czternastoletnich Cyganek ubranych jak prostytutki (a dla mnie nawet maksymalnie skąpy strój kobiecy wcale nie musi mieć w sobie pierwiastka prostytucyjnego), szukających jak mniemam klientów, budził już tylko obrzydzenie. Nie ogarniam...

Gros koncertów odbywa się na całkiem pojemnym stadionie, gdzie na głównej scenie występują kolejne orkiestry dęte. Znalazła się nawet jedna z Chorwacji, przyjęta gromkimi brawami. Z tych które miałem okazję posłuchać, jedna była wyjątkowo drętwa, reszta grzała pierwszorzędnie. Szczególnie ta od Bobana Markovića. I never thought brass music could be so much fun, że tak powiem.

Guča jest na tyle zwariowanym miejscem, że zdarzają się tu takie rzeczy jak picie piwa w czapce czetnika razem z weganami tańczącymi na tle flagi serbskiej i odpalonych rac (w naszych mediach race = faszyzm raszyzm) do dzikiej muzyki dętej przepełnionej arpeggiami i sweepami, będąc fotografowanym przez podstarzałego pijaka, któremu włochaty basior wystaje wyraźnie spod przyciasnej koszulki z Che Fujarą. Cała symbolika festiwalu jest przepełniona emblematami serbskiego nacjonalizmu, a mimo to – a może właśnie dlatego – nie widziałem ani jednego przypadku agresji, Cyganie nie są przez nikogo niepokojeni, światopogląd gości reprezentuje pełen wachlarz, a wizytujących z innych republik po-jugosłowiańskich, szczególnie zaś ze Słowenii, jest sporo.

A piwa? Ano koncernówy. Lav kiepski, Jelen lepszy, pijalny bez problemu. Jak na eurolagera. Weifert był dla mnie novum – trochę słodowe, trochę piwniczne, trochę kartonowe piwo, ale wchodziło tak jak Jelen, czyli dobrze (4/10). Jak zwykle zawyżało poziom czarnogórskie Nikšićko, bo ma więcej ciała i słodyczy resztkowej, nawet jeśli nachmielenie jest skromne (4,5/10). No i najwięcej piło się właśnie Nikšićko oraz Jelenia, być może też ze względu na tabuny uroczych hostess tego drugiego, z którymi przed jedną z mniejszych scen można sobie było potańczyć.

Gučę polecam mocno. Może uda mi się tam wrócić za rok.Trzeba tylko mieć na uwadze, że plan żywieniowy ułożony według schematu trzy piwa/kielonki rakiji -> pljeskavica w picie -> trzy piwa/kielonki rakiji -> pljeskavica w picie -> trzy piwa/kielonki rakiji -> pljeskavica w picie -> trzy piwa/kielonki rakiji -> pljeskavica w picie -> ... jest dość wymagający dla organizmu.

Polecam również Belgrad, ostatni cel naszej podróży przez Serbię. Powiem wprost – nie jest z pewnością najładniejszym miastem świata, ale znowuż urzekła mnie jego atmosfera. Pierwszym punktem wizyty był Dom Kwiatów, mauzoleum Tito będące centralnym punktem Muzeum Historii Jugosławii. Fajnie zrobione, jakkolwiek mało widowiskowe. No i jak sobie człowiek przypomni co ten pół-Chorwat, pół-Słoweniec wyprawiał z ludźmi prawymi, to aż mi ukryta w bagażach czapka czetnika zaczęła za złości wibrować.

No ale gadu gadu , Tito srito, a pić trzeba. Belgrad nie ma swojego brewpubu, ale za to ma sieć lokali Black Turtle, które serwują piwo z małego browaru umiejscowionego bodajże pod granicą z Chorwacją. Tych lokali jest coś koło sześciu, z tym że większość to knajpy sensu stricte. Sieć przejmuje kolejne miejscówki po zamykanych lokalach i traf chciał że w jednym z tych lokali była kuchnia. No to idziemy na obiad... i odbijamy się od drzwi. Otwierają za godzinę. Szajse, w brzuchu burczy. No to idziemy do Zlatno Burence, nieopodal bulwaru Księcia Michała. Restauracja jest tak obskurna, że większość podobnych przybytków w Czechach wymięka. A Czesi to królowie obskurantyzmu. Nie ma w niej niczego odpychającego, ale u nas by się raczej skokjarzyła z pijalnią piwa z początku lat 90-ych. Miły, trochę teatralny kelner przyniósł nam po kuflu Weifert Tamno z kija, a nie jest to piwo specjalnie łatwo dostępne w Serbii. Nie było specjalnie świeże, trochę już naznaczone kwaskiem, z bukietem w którym dominowała sucha czekolada. Całkiem rześki schwarzbier, szkoda że nie był świeży (5/10). Niespodzianką było przyniesione w butelce Zaječarsko. Ono było bowiem dla odróżnienia bardzo bogate, pełne chlebowo-słodowych smaczków i piwnicznych nut. Lekki kartonik się w nim wprawdzie zagnieździł, ale nie przeszkadzał zanadto. Chciałbym je kiedyś wypić świeże. Tak, wiem jaką ocenę ma na RateBeerze, ale nie widzę powodu dla którego miałbym udawać że mi nie smakowało (6,5/10). A jedzenie było serbskie, domowe, bardzo dobre. Wziąłem mućkalicę, czyli serbski gulasz, i kiedy spisuję te słowa zaczęło mi burczeć w brzuchu. Lokal polecam. Jedzenie dobre, atmosfera oryginalna, a i można się napić czegoś co na etykiecie nie ma lwa ani jelenia.

Dalej, spacer wzdłuż bulwaru Księcia Michała, co chwila miajają nas urocze Serbki (nogi...), my zaś mijamy plac na którym rozstawiono grupę kilkumetrowych transformersów. Jeszcze nie jestem na tyle pijany żeby rozgryźć o co autorowi mogło chodzić, więc kierując się w stronę twierdzy Kalemegdan kupuję puszkę Nikšićko Tamno. Bo Serbia to kraj w którym można pić alkohol na ulicy (choć mało kto to praktykuje), a bęcki się od sił porządkowych dostaje dopiero wtedy kiedy odstawia się borutę. Czyli tak jak powinno być.

Kalemegdan to gigantyczna twierdza-park, wybudowana w miejscu w którym rzeka Sawa łączy się z Dunajem. Część twierdzy jest wyłożona działami artyleryjskimi z czasów Pierwszej Wojny Światowej, w trakcie której nota bene Serbia straciła ponad jedną czwartą całej ludności. Na każdym dziale plakietka z napisem że „poljske”. Klata się sama napina z dumy że nasz przemysł był wówczas taki prężny, dwie sekundy później nadchodzi moment zwątpienia że wtedy polskiego państwa przecież nie było, a moment dalej Ania ścina wypiętą klatę brzytwą Ockhama, klarując że poljske znaczy polowe. Aha.

Widok z murów twierdzy na Dunaj i Sawę oraz leżącą po drugiej stronie rzeki dzielnicę Zemun niezgorszy, ale piwo się skończyło. Idziemy do knajpy na murach twierdzy, vis a vis jednej z bram. Plus – ładne widoki. Nie tylko pod względem krajobrazowym. Minus – leją Carlsberga. Trudno. I tak jest fajnie.

"sloboda ili smrt" vs. tai chi sztacheta warrior (w tle)
Po piwie idziemy dalej, bardziej ukulturalniona część na wizytację cerkwi św. Sawy, największego kościoła Serbii i jednej z największych cerkwi prawosławnych na świecie. Proste chłopy takie jak ja kierują się zaś do Miner’s Pub żeby zmyć posmak Carlsberga czymś do tego przystosowanym. Po drodze mijamy półnagiego Serba który uskutecznia na terenie twierdzy połączenie tai chi i jogi, w trakcie czego okłada się sztachetą po plecach, bacznie obserwowany przez straganiarza sprzedającego czetnickie utensylia. Czas się napić.

Miner’s Pub mieści się kawałek od twierdzy. Dla wielu jest to jedna z dwóch najlepszych craftowych knajp w Belgradzie. Plus – mają fajne piwa na kranach. Minus – brak widoków. To drugie może dlatego że byliśmy jednak trochę wcześnie. Knajpa w kształcie litery U, trochę górniczych utensyliów na ścianach. Ponieważ koledzy po tym co zobaczyli w Serbii stwierdzili że się tam przeprowadzą żeby znaleźć żonę, ucieszyli się w Minersie że być może jest w tej Serbii jednak jakaś kopalnia żeby pofedrować. Klimaty niezbyt moje, ale ok. Piwniczny zaduch, przyciemnione oświetlenie, beton, płyty pilśniowe i rockowa muzyka. No, miła i zajawiona obsługa. Na kranach Kabinety i BrewDogi. Najpierw wziąłem Krugher & Brent Extra Stout żeby sprawdzić czy pity w Nowym Sadzie Red Ale to nie był wypadek przy pracy. No więc chyba nie był. Stout smakował jak kawa z masłem, z dodatkiem ziemi, melanoidynów, popielniczki i słodyczy. Generalnie trochę wodniste, poza tym że nieco skopane. Takie sobie (5/10). No więc jako drugie zamówiłem Supernovę z Kabinetu. Z kija, rzecz jasna. Ale to piwo jest świetne, powtórzę – takie zrównoważone ajpy to tylko pić wiadrami.

Następnym celem wycieczki był lokal sieci Black Turtle na ulicy Jovanovicia – w końcu trzeba było te piwa zaliczyć. Obsługa średnia, za to fajny ogródek od strony ulicy, a naokoło sporo ładnych widoków. Długo tam jednak nie zasiedzieliśmy, albowiem piwo pozostawiało sporo do życzenia. Poza tym że jest nieco słodowy, Lager wali tanim, ryżowym mydłem oraz w mniejszym stopniu diacetylem. Pijalny ale słaby (4/10). Dark obdarza nozdrza kiszonką jeszcze zanim się weźmie pierwszego hausta. Jest też trochę kawy, za sprawą czego ten wywar to taki bigos z espresso. Kremowa tekstura ratuje to mocno skopane piwo (4/10). Piwem sezonowym w trakcie naszej wizyty był akurat Bitter. Not bad. Cytrusowo-trawiaste nachmielenie (nie za mocne, ale zawsze to coś), ciasteczkowo-karmelowa baza słodowa, umiarkowana goryczka. Chmiel nie był raczej najświeższy, ale piwo było niezłe. Widać bardziej się przykładają do sezonowego niż do piw z oferty podstawowej (6/10).

Ponownie trzeba więc przepłukać usta czymś porządnym. Wybieramy się do Passengers Bar na ulicy Simina, kolejnej miejscówy zaznaczonej na moim wydruku centrum miasta z gugiel maps. I w tym miejscu przeżywam epifanię. Bo bar jak bar, ale prawdziwie urokliwy jest ogródek zajmujący całe podwórze, kończący się półotwartym pomieszczeniem z kanapami. No i proszęjawas jest to knajpa w której leją ajpy i w której siedzą tabuny pięknych kobiet. I nie to że zostały tu siłą przytargane przez swoich chłopów tak jak ja czasami potrafią moją żonę przytargać do takiego miejsca, ale one siedzą grupkami. I piją te ajpy. Kiedy takie widoki u nas? Przewiduję – nigdy. Raz że u nas tych pięknych kobiet jest jednak trochę mniej niż w Serbii, dwa że jakby się coś w tej materii miało zmienić, to już by się dawno zmieniło. Tak więc serbska knajpa craftowa = nóżki, polska knajpa craftowa = brody. Szejm, szejm. No nie można mieć wszystkiego. Passengers Bar ma to do siebie że bodajże stale serwuje piwa z jednego z najbardziej obiecujących serbskich browarów, czyli Kaš Balkan Brewtopia. Nastąpiło małe zamieszanie, kasjerka stwierdziła że na kranach było coś innego, kelner który te piwa przyniósł znowu coś innego, ale wykoncypowałem co miałem. Chyba barmanka miała rację co do dwóch piw z browaru na kranach, zaś kelner pomylił nazwę jednego z piw, a obydwa podał na odwrót. Jeśli się w tym nie połapaliście, to się nie martwcie. Ja też potrzebowałem do tego trochę czasu. Tak więc to co miałem za Ryezen IPA w rzeczywistości było Kašablanka IPA, czyli to co myślałem że piłem jako pierwsze. Eee... w każdym razie, Kašablanka (alk. 5,3%) ma fajną nazwę, i w rzeczy samej jest niezłym piwem, cytrusowo-kwiatowym, umiarkowanie aromatycznym i umiarkowanie goryczkowym. To jest jedno z tych piw nowofalowych które służą głównie do gaszenia pragnienia (6/10). Inaczej Ryezen IPA (alk. 7%), czyli IPA żytnia. Piwo jest mięciutkie i idealnie zbalansowane. Jest lekki karmel od słodów i sporo cytrusów oraz tropików od chmieli, piwowar zaś zadbał o to żeby nie było ani zbyt goryczkowe ani zbyt słodkie. Wchodzi jak masło, świetna rzecz (7,5/10). Passengers Bar na propsie, Będę tu musiał kiedyś wrócić i wypróbować innych Kašów.

Po drodze do hotelu wpadamy jeszcze na rekonesans do Samo Pivo, najbardziej popularnej piwiarni nowofalowej w Belgradzie. Mimo że jest rozlokowana na pierwszym piętrze w jakimś komunistycznym pawilonie, wrażenie przestrzeni robi swoje, czemu pomaga duży taras od strony ulicy. No i kilkanaście kranów, z których część jest obsadzona na stałe przez Kabinet. Nie zatrzymujemy się, ale idziemy dalej do hotelu po resztę. I to był błąd, bo kiedy wróciliśmy, Samo Pivo właśnie było zamykane. Szkoda, ale tym bardziej jest po co do Belgradu wrócić.

Idziemy w kierunku Sawy, po drodze obalamy Jelenie z puszki kupione w jednej z całodobowych piekarń (taka serbska specjalność, otwarte bez przerwy, a poza pieczywem można w nich zjeść również ciepłe, pieczywomięsne dania w rodzaju burka) i udajemy się długim mostem na drugą stronę rzeki. Przy Sawie stoi masa przycumowanych barek o różnym wyglądzie, na których toczy się życie nocne stolicy. Pływające knajpy i dyskoteki o różnej stylistyce. Niestety, Belgrad wizytowaliśmy w niedzielę, a Serbowie widocznie w przeciwieństwie do bukareszteńskich Rumunów w poniedziałki idą do pracy, więc nie imprezują tak długo. Eskapada okazała się więc długim spacerem połączonym ze spokojną konsumpcją piwa w miejscach publicznych. Powtarzam – tym bardziej jest po co wrócić do Belgradu.

Bo jest.

Zlatno Burence 1628334695341962385

Prześlij komentarz

  1. Zachęcająca relacja, duży plus za zdjęcia!!

    OdpowiedzUsuń
  2. również odwiedziłem Guce i Belgrad w te wakacje - szkoda, że nie dane nam było się spotkać :)
    podpisuję się pod całą relacją - może trochę więcej miejsca poświęciłbym serbkom bo śmiało można powiedzieć, że rzadko gdzie jest takie zagęszczenie pięknych kobiet na m2 jak właśnie w Serbii

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pełna zgoda. Moje osobiste top3 z krajów które zwiedziłem pod tym względem to Rumunia, Serbia i Armenia. I to się już raczej nie zmieni, bo do zwiedzenia zostały mi - poza Białorusią - już tylko kraje "brzydsze" ;)

      Usuń

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)