Mały wielki kraj. Piwna Słowenia.
https://thebeervault.blogspot.com/2014/06/may-wielki-kraj-piwna-sowenia.html
Z jakiegoś powodu czuję z automatu sympatię do małych państw. Nie takich mikroskopijnych jak Liechtenstein czy Andorra, ale powiedzmy parusettysięcznych, góra dwumilionowych. Stąd uwielbiam Maltę czy Czarnogórę, a jednym z moich marzeń jest zwiedzenie (fakt, nieco większych) Armenii oraz Gruzji. Pozostając w Europie, takim państwem jakiego do niedawna brakowało mi do kolekcji była Słowenia. Określenie jej mianem kraju kontrastów byłoby tanie i banalne, ale już pierwszy rzut oka na mapę oraz podstawowa wiedza językowa narzuca taki wniosek. Oto bowiem kraj zamieszkuje dwa miliony osób, mówiących niby to wspólnym językiem słoweńskim, uważanym wszak za najbardziej zdialektyzowany język słowiański - według niektórych klasyfikacji dzieli się na aż 50 różnych dialektów, z czego Słoweńcy władający dialektami ze wschodu nie potrafią się czasami porozumieć z resztą swoich rodaków. Podkreślam - rzecz ma miejsce w kraju dwumilionowym. W tymże kraju działa na dzień dzisiejszy 37 browarów. Odnosząc to do kraju rozmiaru Polski, u nas powinno ich być ponad 600. A jest niecała setka. Z drugiej strony, w słoweńskiej miejscowości Pivko browaru nie ma. A rzeka Kupa wygląda na czystą, tak samo zresztą jak Crni Kal. Ot, kontrasty.
Na małym obszarze (autostradą można Słowenię przejechać po przekątnej w dwie godziny) znajdują się potężne góry jak i trzydziestokilometrowe wybrzeże, zarówno góralskie wioski, stare miasta warowne, jak i typowe dla Adriatyku, śródziemnomorskie miasta portowe z wenecjańską architekturą. Trzeba to napisać – Słowenia jest piękna. Można by ją zwiedzać przez trzy tygodnie bez przerwy, ale jak człowiek doświadcza problemów logistycznych, a przy okazji jest 'poor like a Russian priest', to niestety trzeba być wybiórczym.
Słoweńskie wybrzeże, panorama z widokiem na odległe Włochy. |
Po wjeździe do kraju na północ od Mariboru, jadąc w kierunku wybrzeża dość szybko pojawiają się góry. Wpierw niskopienne, za Celje już trochę wyższe, za stolicą można już po stronie północnej podziwiać słoweńskie Alpy, z częściowo pod koniec maja ośnieżonymi szczytami. Tam znajduje się słynny Triglav oraz jezioro Bled, najczęściej spotykana widokówka Słowenii, do którego niestety nie mieliśmy czasu pojechać. Dalej w kierunku morza góry robią się znowuż nieco niższe, za to intensywnie pokryte pieszczącą oko zielenią, jak w Czarnogórze. W pewnym momencie parunastokilometrowy pas wzdłuż autostrady jawi się jednak upiornie. W tym miejscu w lutym tego roku spadł marznący deszcz, który oblókł drzewa lodem. Szalejący wiatr dopełnił resztę. Efekt wizualny jest na wskroś apokaliptyczny. Widziane niedawno w słowackich Tatrach spustoszenia jakie poczynił halny wyglądały całkiem naturalnie – ot przyszedł wiatr i zrównał z ziemią całe hektary. W Słowenii dla odmiany całe wzgórza z drzewami pozbawionymi liści mieszają się z grupkami drzew z poodłamanymi czubkami. To nie była po prostu niszczycielska siła, to by chochlik natury, który postanowił torturować i dręczyć krajobraz na różne sposoby, po to by go zostawić w kształcie zbiorowiska kikutów. Upiorne.
nadmorskie wzgórza |
I z tychże gór zjeżdża się od razu nad wybrzeże. Jego krótkość jest chyba powodem dla którego ludzie zazwyczaj wybierają Chorwację na cel urlopowy. I jest to błąd. No bo w porządku – tylko 30 parę kilometrów wybrzeża, ale na tym odcinku mieści się jeden kurort, aż trzy zabytkowe, wenecjańskie starówki i parę niezłych plaż. Widoki rewelacyjne, bo pagórkowate wzniesienia są tuż nad wodą, a podczas przechadzki po nich nozdrza wypełniają zapachy kwiatów i ziół. Te pagórki, obficie powleczone zielenią, z powtykanymi tu i ówdzie cyprysami, z alejami nad którymi warują charakterystyczne iglaki o kształcie brokułów – to jest Morze Śródziemne par excellance. Coś jak w Toskanii.
Na obszarach na wschód od Ljubljany ciągną się za to miłe dla oka piwosza plantacje chmielu, których jest tutaj naprawdę sporo. Pozostaje mieć nadzieję, że przeważa na nich klasyczna, ‘leśna’ odmiana Styrian Goldings, a nie nowofalowa Dana, capiąca jak w szafie u starego człowieka.
Triest |
Triest... tak wiem, jest to miasto włoskie, ale przebywając na słoweńskim wybrzeżu i nie wpaść tam z wizytą to jak szwędać się całe popołudnie po centrum Warszawy i nie zaglądnąć chociażby do jednego z jej multitapów. No i tutaj zonk, bowiem po przekroczeniu granicy między Europą wschodnią a zachodnią człowiek czuje się jakby wjechał do kraju biedniejszego z bogatszego. Serio, zabudowa niezbyt efektowna, sporo industrialu, po zaparkowaniu pierwsza interakcja z żebrzącym Cyganem których tutaj pełno, a druga ze sprzedającym na ulicy jakiś badziew Murzynem, których tutaj też jest sporo. Bida. Fakt że to, co jest na wyrost nazywane ‘piwną rewolucją’ ma tutaj miejsce na pełnym gazie – co druga czy trzecia knajpa czy kawiarnia ma w swojej ofercie różne piwa z licznych włoskich mikrobrowarów. Ta akurat rzecz jest tutaj fajniejsza niż po słoweńskiej stronie granicy. Samo miasto, wyjąwszy Plac Jedności Włoskiej oraz zdumiewającą samą swoją obecnością, dużą cerkiew serbską rozczarowujące. Nie warto jechać. Co innego położony o parę kilometrów na północ, nad samym brzegiem morza bajkowy zamek Miramare – to jest faktycznie perełka.
Miramare |
Co do Triestu i Włoch ogólnie, to sami Słoweńcy nie mają chyba na ich temat zbyt wysokiego mniemania. Po tym jak gospodyni naszych przyjaciół objaśniła mi gdzie najlepiej w Trieście parkować, parę razy mnie poprosiła żeby robić to tylko w miejscu strzeżonym i nie zostawiać niczego w samochodzie, „because you know – Italy is Italy.” Co ciekawe jednak, sporo Słoweńców uważa Triest za miasto słoweńskie. Trst był jako część imperium Habsburgów największym skupiskiem Słoweńców na świecie – w 1911 roku 30% mieszkańców miasta oraz 95% zamieszkujących jego wiejskie otoczenie było Słoweńcami.
Ludzie... dotychczasowych doświadczeń ze Słoweńcami zbyt wielu nie miałem, ale z tego co wywnioskowałem są ludźmi o wiele bardziej ugodowymi i mniej zawziętymi od Serbów, a tym bardziej od Chorwatów. Słoweńcy tradycyjnie spędzają wakacje w Chorwacji i mają u siebie sporo restauracji z kuchnią serbską. Większa niechęć panuje tutaj ponoć na szczeblu lokalnym, miedzy sąsiadami dosłownymi niż dawnymi współtowarzyszami jugosłowiańskiego kolektywu. Specyficzna historia i umiejscowienie na styku kultur zaowocowało jednak u Słoweńców sporą germanizacją charakterologiczną. Moja Żona po kursie słoweńskiego na studiach który miała z lektorką stamtąd stwierdziła, że są to po prostu Niemcy, którzy jednak dziwnym trafem mówią słowiańskim językiem. Jest w tym sporo przesady. Z jednej strony trudno znaleźć w Słowenii zakręconych a zarazem często zacietrzewionych ludzi jak w Chorwacji bądź Serbii, z drugiej Słoweńcy nie są tak sztywni jak Germanie. Taka anegdota jaka się nam przydarzyła, w Dojczlandzie miejsca by nie miała. Otóż w poszukiwaniu nocnej zabawy, wesoła ekipa trafiła na jedyny otwarty klub na promenadzie, w którym jednak odbywała się impreza zamknięta dla jakiejś firmy, a goście latali w ancugach marynarskich made by Versace. Żona z głupia frant podeszła do mocno wstawionego odźwiernego z pytaniem (po serbsku) ile kosztuje wstęp, a ten odrzekł że takie lejdies to mogą wejść za darmo, ino mamy mówić że jesteśmy od takiego a takiego kolesia. Nazwisko tego takiego a takiego kolesia zostało wnet zapomniane, ale można się było cieszyć przez całą noc darmowym jedzeniem, piwem i drinkami, a także nieco zdziwionymi minami towarzyszy biesiady którzy się między sobą znali i nie spodziewali się inwazji Polaków w tanich ciuchach.
Piran |
I tylko słowo „ja” będące odpowiednikiem naszego „tak”, w dodatku wymawiane z zaciągnięciem, niczym w niemieckiej tawernie, brzmi w tej krainie nieco dziwnie. Germańska jest za to niestety uroda słoweńskich kobiet i dopiero w stolicy można było podziwiać wdzięki obdarzonych ponadprzeciętną urodą niewiast. A jak mi to kiedyś Ojciec słusznie wyłożył, bez sensu jest jechać na wakacje w rejony, w których chcąc podziwiać piękną kobietę jest się zmuszonym za każdym razem zwracać swoje spojrzenie w kierunku swojej żony. Nawet jeśli jest tak zniewalająco piękna jak moja.
Turyści... wydają się być głównie z Austrii oraz Włoch, w tej kolejności. Mają blisko, bardzo cywilizowanie i taniej niż u siebie, więc faktycznie jest to logiczny wybór. Na dalszych miejscach plasują się Niemcy, Węgrzy i Czesi, a pojedyncze samochody były z Polski, Serbii, Rumunii czy Bułgarii. Na ulicach można było spotkać grupki Amerykanów czy Chińczyków, pojedynczych Angoli itp. Najbardziej sympatyczni ludzie jakich poznałem, poza wspomnianymi gospodarzami naszych przyjaciół, to była para turystów z Tajwanu, którzy wbrew stereotypom o wschodnich Azjatach byli niesamowicie wylewni, serdeczni i roześmiani. Sami Słoweńcy zaś jak już wspomniałem tradycyjnie jeżdżą na wakacje do Chorwacji. Nie wiem czy mi by się chciało, mając takie fajne wybrzeże, no ale ich sprawa.
robaki, mniam! |
Kuchnia... w przewodniku w rozdziale traktującym o słoweńskim jedzeniu od razu na początku zawarta jest myśl, że Słowenia jako kraina położona na styku wielu kultur zaadaptowała z nich wiele dań. Jest to całkiem elegancki sposób przekazania czytelnikowi, że Słoweńcy żrą to co się je w krajach ościennych i nie mają niczego własnego. Są wszak wyjątki. Kraški pršut to suszona szynka, ale niestety nie ma startu do odpowiedników z Włoch czy Chorwacji i może się tylko mierzyć z analogicznymi wyrobami z Tyrolu bądź Bawarii. Grubo mielona kiełbasa którą kupiłem stanowi wyzwanie dla uzębienia, a przypominająca polską zwyczajną kiełba ostentacyjnie drwi sobie z traktu gastrycznego. Poza tym to co mają sąsiedzi. Czyli owoce morza, gnocchi, pizza, ajvar, gulasz, odojak, cevapcici, pljeskavica, makarony etc. pp. Owoce morza są tańsze od ryb, całe drugie danie z robalami można nad morzem kupić za 9 euro.
Właśnie, ceny... nie jest to kraj dla biednych turystów. Wprawdzie jest nieco taniej niż w Austrii, no ale w Austrii jest po prostu sakramencko drogo, więc co to za porównanie. Ale jeśli ktoś jest przyzwyczajony do wysokich cen chorwackich, to go Słowenia nie zabije. Co najwyżej trochę potarmosi. Jak mi mówił Borut, kolega z Koperu, Chorwacja drożeje z roku na rok i obecnie różnice cen między Hrvatską a Słowenią są już marginalne, na czym Chorwaci mogą się w końcu przejechać. Człowiek oszczędny najwyżej weźmie trochę prowiantu ze sobą z domu, a na miejscu restauracje będzie raczej unikał. No ale z drugiej strony fajnie jest wyjść parę razy do jakiegoś lokalu, posmakować lokalnego kolorytu. W trakcie wycieczki do Ljubljany był to de facto mus. Z pomocą przyszła mi słoweńska wersja Grouponu czyli kuponko.si, no i google translate. Danie o wartości 12 ojro w serbskiej restauracji za 5 ojro. Good stuff.
Piran, panorama z murów miasta |
Ceny w sklepach też nie są specjalnie przyjazne, no ale coś jeść trzeba. Chociaż – 10 euro za steki z rostbefu to cena w zasadzie tak jak w Polsce. Kurczaki droższe, ale kurczaki hodowlane są z arszenikiem i innym świństwem, więc lepiej nie jeść ich w ogóle. Wykwintne salami czy wyszukane szynki po około 15 ojro za kilo, oliwa jest tańsza niż u nas, piwo około 1 ojro za puszkę, Guinness Draught za 2 ojro.
Browary... Słowenia to kraj browarów restauracyjnych. Najwięcej z działających browarów to właśnie tego typu przybytki, a liczba ich to 30. Wnioskowałem, że otwarcie takiej formy działalności musi być w Słowenii mało skomplikowane (błędnie wnioskowałem, o czym będzie więcej z okazji omówienia Bevoga), a zarazem oczekiwane od lokalsów. Myliłby się bowiem ten kto sądziłby że taka działalność skupia się w dużych miastach. W Mariborze są dwa, w Celje jeden, a w Ljubljanie również jeden, z trzema punktami sprzedaży. Zdecydowana większość jest w małych miejscowościach bądź też wioskach. Przy drodze prowadzącej z Włoch w stronę Chorwacji, na odcinku siedmiu kilometrów są aż 4 (sic!) takie przybytki. Takiej wiejskiej, polnej drodze przecinającą Kozinę i jakieś inne wsie. Wielbiciele piwnej różnorodności będą jednak zawiedzeni. Przeważnie właściciele ograniczają się do produkcji dwóch lagerów – jasnego oraz ciemnego. Czyli tak po czesku. Wyjątki można policzyć niemalże na palcach jednej dłoni. Co więcej, jakość wyrobów w słoweńskich minibrowarach jest raczej mierna, o czym miałem się okazję przekonać na własnej skórze.
Celje |
Wpierw mieliśmy postanowienie (raczej to ja miałem takie postanowienie, które reszcie wmusiłem) zjeść i wypić po drodze nad wybrzeże w Celje, miejscowości położonej około 60 km za przejściem granicznym. Zwiedzanie ograniczyło się do mało imponującego skrawka starówki, fantastyczny ponoć zamek górujący nad miejscowością musieliśmy sobie odpuścić. Miasto położone blisko niskopiennych gór, pełne galerii handlowych, robiło trochę nieposklejane wrażenie, coś jak serbski Niš. Tyle że w Nišu jest przynajmniej całkiem fajna twierdza z parkiem. Na dodatek poszukiwania minibrowaru Frederick okazały się bezowocne, za którymś razem powiedziano nam że przybytek już nie istnieje. RateBeer, how could you? Wyjeżdżając z miasta minęliśmy jeszcze działający minibrowar Diavolo, mieszczący się rotundzie zaraz obok jednej z galerii handlowych, ale zdecydowaliśmy że jedziemy dalej. Spojrzałem na przygotowaną z dużym wyprzedzeniem listę piwnych adresów. Może więc do Domžale? Ale tam znowuż samo menu lunchowe jest ponoć po 12 ojro, więc jedziemy dalej, prawie na miejsce. Wklepałem do nawigacji adres minibrowaru Orient Express w Divačy i jazda.
Położony niedaleko wybrzeża, choć w górach vel pagórkach, w małej wiosce Divača, jest typową tawerną bałkańską. Pierwszy raz miałem styczność z tego typu przybytkiem, kiedy połowę mojego życia temu w trakcie korku na chorwackiej drodze krajowej zjechaliśmy na omlet. Skrótowo – jest nieco rubasznie, ale za to swojsko i sympatycznie. Orient Express jest położony vis a vis przedszkolnego placu zabaw, ma dość obskurny, okrągły front, całkiem miłą obsługę i ogródek który robi wrażenie jakby celowo miał być nieestetyczny. Wnętrze z tym kontrastuje, choć ciężko uchwycić myśl przewodnią. Nie jest to jeszcze poziom tawern z filmów Kusturicy, ale niedaleko.
Pljeskavica (duży mielony placek z grilla, czasami podwędzany, czasami pomieszany ze słoniną. Prosty a rewelacyjny.) była dobra, choć dostałem do niej papkę z zielonym groszkiem. Ja bym nawet psu groszku do jedzenia nie dał, a co dopiero sobie samemu, Wielce Szanownemu Panu Blogerowi. Piwnie było niestety marnie. Dobrze że można było zamawiać 0,2l, toteż 200ml ciemnego i 300ml jasnego mi wystarczyło dla oglądu sytuacji, a zarazem pozwoliło mi dalej prowadzić karocę. Obydwa piwa filtrowane (sic!). Svetlo (jasne) ma wyważony aromat chlebowo-chmielowy z kapką dwuacetylu. Masło ulega wzmocnieniu w słodkawym smaku, który poza tym jest wodnisty. Goryczka wprawdzie jest dość wyraźna, za to w piwie ‘pływa’ sporo słodkiej kukurydzy, a posmak rujnowany jest kiblową nutą zmieszaną z najtańszym mydłem. Co za bałagan. (3,5/10). Tamno (ciemne) wpierw mnie zaintrygowało aromatem czekoladowo kawowej bombonierki okraszonej wanilią i polanej cappuccino. Smak jest swoją droga tez wyraźnie kawowy, choć zarazem wodnisty i kwaskowy. Ponownie posmak taniego mydła i kukurydziany DMS dopełniają rozczarowanie. (4/10)
Drugi minibrowar nawiedziliśmy we wspomnianym rejonie wokół Koziny, do którego udaliśmy się po zwiedzaniu Triestu i Miramare. Jakieś 300m za rogatkami Słowenii witał nas już pierwszy browar, Flora, po drodze reklamował się dość znany browar Mahnič, a gdzieś nieopodal był jeszcze Sergij, my jednak jechaliśmy do ostatniego, o nazwie Križman. A to dlatego, że ponoć swojskie jedzenie mają dobre, no i poza tym aż cztery różne piwa, w tym portera bałtyckiego. W Słowenii. Can you dig it?
Przydrożna gospoda jest typowa, bałkańska, trochę zaniedbana, za to z bardzo miłą obsługą. Przed wejściem było palenisko na odojaka (cała świnia na ruszcie), niestety nie było tego bałkańskiego smakołyku dostępnego podczas naszej wizyty. Za to płyta mięs z grilla bardzo dobra. Rosół mniej, no ale cóż, bywa. Ogółem menu składa się z prostych, rustykalnych, pożywnych dań. Warto wpaść na obiad, szczególnie że i ceny są nieco niższe niż na wybrzeżu.
Co do piw – najlepszym było Svetlo. Fajny zwickel, słodowy, rześki, z nutami słomy i siana oraz chlebem w posmaku. Świeże, nieskomplikowane, lekko gorzkie. Easy going (7/10). Pšenično było słodowe, drożdżowe i mocno goździkowe. Wbrew fenolowemu aromatowi, smak był lekki i łagodny. W porządku (6/10). Tamno to wytrawne, kwaskowe piwo o aromacie i smaku kawy, toffi oraz karmelków. Średnie, ale daje radę (5,5/10). Najbardziej sobie gładziłem podniebienie na Križman Imperial, porter bałtycki dostępny tylko w butelkach. W aromacie starte kakao, cytrusowy kwasek i nutki palone. W smaku ciężkie, lekko kwaskowe, czekoladowe i mocno ziemiste w posmaku. Trochę nieułożone, z feelingiem piwa domowego, ale w porządku (6/10). Do domu powędrowały półtoralitrowe PET-y z Križmanem jasnym.
Ljubljana |
Ale oto krocząc przez ljubljańską starówkę mijaliśmy Konobę Katakumbe, a na tablicy przed lokalem moje oczy ujrzały napisane kredą Human Fish Ale i Witty Fish. No nic, obowiązkowo musieliśmy wstąpić. Lokal na parterze, na super uliczce, ale mi taki nieco brudasowo piwniczny wystrój już nie odpowiada. To nie są już czasy miasteczka studenckiego AGH i legendarnej Świniarni z Warką po 2 zeta w happy hours. Chrum chrum. Konkretnie o słoweńskich craftach będzie w następnym wpisie.
Na tej samej ulicy paręset metrów na północ znajduje się centrum dowodzenia ‘austriackiego’ browaru Bevog, w istocie słoweńskiego. W sklepie specjalistycznym mającym tych samych właścicieli (Pivoteka Za Popen’t) znajdują się gadżety Bevoga, piwa słoweńskie segmentu craft, no i cały szereg importów, raczej drogich w rodzaju Hoppin Froga oraz co bardziej ekskluzywnych belgijskich. Ilość nie jest oszałamiająca, za to drewniany wystrój czyni ten sklep najmilszym dla oka sklepem specjalistycznym z piwem, w jakim byłem.
Zaraz na północ od starówki można zaś nawiedzić najwyżej ocenianą stołeczną knajpę, czyli Sir William’s Pub. I jego wysokie noty nie biorą się znikąd. Parę stolików na chodniku ruchliwej ulicy oraz jedno podłużne pomieszczenie, przywołujące na myśl puby angielskie. Tyle że z drewnianą podłoga zamiast wykładziny, w którą zdążyło wsiąknąć trzysta piw i rozwinąć się kolonie czterystu różnych mikroorganizmów. Dużo drewna, niesamowicie wygodne skórzane kanapy, na regałach pełno książek, również o tematyce piwnej, muzyka z rejonów oi!/punk/ska pasująca do klimatu, miła obsługa. W takim miejscu mógłbym wyobrazić sobie przesiadywanie i kosztowanie kolejnych piw. Nie ma tutaj hektycznej atmosfery wielu polskich multitapów, jest pełen luz. Pięć rotacyjnych nalewaków może nie robić wrażenia, ale wybór w połączeniu z ambiente na mnie zrobił świetne wrażenie. Polecam. Tutaj między innymi miałem okazję skosztowania dwóch świeżutkich słoweńskich craftów. Tamże miałem również okazję poczuć się jak true piwopedałohipster, Pelicon Summer Ale został bowiem podany wraz z teku. Nie powiem, faktycznie zgodnie z przypuszczeniami trzyma się to-to nieco pedalsko, więc całe szczęście że równie młody Human Fish Combat Wombat został nalany do nonicu. W każdym razie knajpę polecam.
Koper |
Poza stolicą z piwem różowo nie jest. Sklepy specjalistyczne mieszczą się de facto tylko w Ljubljanie, ale prowadzą sprzedaż wysyłkową. Są jeszcze pojedyncze knajpy ze słoweńskim craftem. W nadmorskim Koperze jest to Bar Cameral. Zwiedzaliśmy miasto w niedzielę, kiedy akurat pauzuje, ale jest to ponoć mikroskopijny lokal z trzema nalewakami oraz dużym wyborem butelek. Odbywają się w nim również ‘festiwale piwne’, co w połączeniu z małymi gabarytami brzmi nieco komicznie. Ale i tak jest to ponoć numer jeden na wybrzeżu. Sam Koper jest bardzo klimatyczny, ze sporą starówką pełną krętych uliczek i dużym portem przeładunkowym z boku, będącym konkurencją dla pobliskiego, włoskiego Triestu. Nie powalił mnie jednak na kolana, tym bardziej że główny plac starówki robił popołudniem opustoszałe, upiorne wrażenie. Trzeba będzie kiedyś zwiedzić dokładniej, mam bowiem uczucie że miasto się nam po prostu nie objawiło w pełnej krasie.
Piran |
Co innego Piran – to jest perełka nad perełki. Całe miasto to jest jedna duża starówka, położona na cyplu, z dwoma kościołami, fantastycznym wielkim, owalnym rynkiem i wznoszącymi się od strony lądu na wzniesieniu fortyfikacjami, skąd za jeden ojro można podziwiać miasto z góry. Bruk, stare, kręte uliczki – jest to jedno z najbardziej włoskich miast w jakich byłem, bardziej włoskie niż wiele miast we Włoszech właściwych. Cudo. Siedząc w jednej z restauracji nad brzegiem można się raczyć robalami morskimi, które są w Słowenii tańsze od ryb (porcja około 8-9 ojro), np. ‘kapturkami’ oraz mini ośmiorniczkami. Popijać można do tego jednego ze słoweńskich koncerniaków. W moim przypadku był to Laško Dark, karmelowe, miękkie piwo, które w Chorwacji dwa lata temu było moim piwem śniadaniowym. Fajny, nie przesłodzony ciemniak (6,5/10). Idąc wzdłuż wybrzeża można się natknąć przy łucie szczęścia na knajpkę serwująca piwo z browaru restauracyjnego w pobliskim Ankaran (marka San Nicolo), ale musiałem je sobie odpuścić.
Można za to wyjść poza mury obronne i iść ścieżką wzdłuż wybrzeża, gdzie po około 1,5km dochodzi się do hotelu Fiesa i plaży naszego wyboru. W ogóle całkiem ciekawe te plaże – kamieniste, z betonowymi umocnieniami, za którymi już jest trawka na której można się rozłożyć. Na trawie fajnie się leży i piach się nie wciska we wszelkie możliwe szczeliny ciała oraz bagaży. Tamże, w Fiesie, piłem najlepszego słoweńskiego koncerniaka, czyli Union Temno, ciemniaka który jest bardziej kwaskowo palono wytrawny i kawowy od konkurencji z Laško (7/10). Popijając to piwo śniadaniowe na tarasie hotelu ma się widok na nowoczesne morskie karawany, czyli kawalkady ogromnych frachtowców zmierzających w oddali do portów w Koperze oraz Trieście.
Izola |
Trzecią starówką nadmorską jest Izola. Kamienna starówka wcinająca się w morze, spory port żaglówek, a także ponoć knajpa w której można się napić Sierry Nevady i innych przedstawicieli amerykańskiej nowej fali. Nie miałem jednak czasu żeby szukać. Miasteczko bardzo ładne, szkoda że Napoleon kazał wyburzyć mury obronne i zasypać gruzem wodę dzielącą tę ongiś wyspę od lądu.
Portorož |
Wspomniałem o konkurencji między Laško oraz Union. Jest to konkurencja pozorna. Mimo że Słoweńcy kłócą się o to które piwo jest lepsze, to po przejęciu browaru Union przez Laško, przynajmniej na tle finansowym ta kłótnia jest bez znaczenia. Tym bardziej że w miejscowościach pokroju Portorož, w której mieliśmy bazę noclegową, poza wymienionymi markami w różnych markach w zasadzie wyboru nie ma. Portorož to nadmorski kurort słoweński numer jeden. Jest otoczony wspomnianymi ‘toskańskimi’ wzgórzami wśród których unoszą się zapachy ziół i kwiatów, ma fajny, imprezowy nadmorski bulwar, mnóstwo kasyn, i wznoszące się na wzgórzach pensjonaty oraz prywatne domy, które świadczą o bogactwie tego rejonu. Ładnie, schludnie, kasiasto. Ludzie mimo to mili. Gospodarze naszych przyjaciół to wręcz anioły były. 9,5/10 na booking.com nie dostaje się bez kozery. No ale wracając do picia – co w takim miejscu pić? Ano Laško albo Union, możne jeszcze ewentualnie Laško, czasami również Union.
A jak już Union, to najlepiej Union Pils. Z jakiegoś powodu piwo to było tańsze od regularnego Uniona (około 70 centów vs. ein ojro), no i co ciekawe, faktycznie jest to pils. Wiecie, taki z iglakowo chmielowym aromatem pokroju mydełka Fa. Ok, jest wodniste, słodkawe, ale za to z rozległą, miękką goryczką, średnio mocną i ciut zalegającą. Jakby ktoś ojrolagera na pilsa próbował przekabacić i mu się to nawet udało. Rezultatem jest średni pils typu niemieckiego, no ale jednak pijalny (5/10). Union w wersji regularnej, czyli Union Svetlo, to ojrolager z ciut wyraźniejszą goryczką niż u konkurencji, no i nieco mniej męczący. Wporzo, choć design jubileuszowych puszek pozwala mieć nadzieje na więcej (4/10). Jest też odpowiednik Union Pilsa z Laško, czyli Laško Pils. Co to jest za syf. Słodowo kartonowe, lekko kwaskowe piwo. I tyle. Ciężko to wypić (2,5/10).
importy |
A jak człowiek chce coś bardziej egzotycznego? Z pomocą przychodzą dyskonty. We włoskiej sieci Euro Spin można np. dostać polskie piwa. Tak, tak. Ale nie Tyskie, ino na przykład piwo Kumpel w litrowej flaszce z plastiku. Albo Van Pura. Bezalkoholowego. VAN PURA BEZALKOHOLOWEGO! Mindf**k. Ale i również bardziej pijalne rzeczy. Choćby włoski Kiefer Black Devil. Niezbyt udany ale pijalny schwarzbier o kwaskowo jabłkowym aromacie i wodnistym, kwaskowym, lukrecjowo metalicznym smaku (4,5/10). W kartonie obok był Kenner Dark z Austrii. Ma ten zbożowy charakter wielu niemieckich dunkeli, ale smak to abominacja w wersji hard. Karmel, śladowo lukrecja, za to w nadmiarze zgniłe jaja plus słodycz. Fuj fuj fuj, żeby tak zmaścić ciemniaka, to już trzeba naprawdę chcieć (1/10). Niewiele lepiej się prezentował Stephans Bräu Pilsner, o aromacie i smaku stęchłej, starej szmaty i kartonu (1,5/10). Z ciekawych importów warto wymienić na pewno czarnogórskie Nikšićko Pivo, wprawdzie eurolager, ale na swoim polu jest to jedno z najlepszych piw tego typu jakie piłem.
Wracając do słoweńskiego piwnego mainstreamu, to w bardzo ładnych puszkach sprzedawany jest Laško Club Export. Na fasonie puszki jego zalety się jednak kończą, bowiem słodowo landrynkowe piwo z nutami migdałowymi jest po prostu niedobre (3/10). Zdecydowanie lepszy jest regularny Laško Zlatorog, który to walczy z Unionem o palmę pierwszeństwa na słoweńskich podniebieniach. Jest to taki inoffensive eurolager, można pić. Trochę słodu, trochę chmielu, jest goryczka, nie jest przesadnie wodniste. Wporzo (4/10).
Szaleństwo limited edyszyn nie ominęło Słowenii. My mamy jakieś Tyskie Kaszane albo Żywca Białego, oni mają na przykład Laško Jubilejnik (13,5% ekstr., 6% alk.), chmielonego „savinski goldings”. Warstwa trawiastego i leśnego chmielu unosi się nad bazą słodową, alkoholu nie czuć, piwo jest słodkawe, z nikłą goryczką, ale chmiel utrzymuje swoją obecność w smaku. Z jednej strony jest zbalansowane, z drugiej jak na jasnego lagera nieco męczące (4/10). Drugie speszal piwo marki Laško to Laško Eliksir (alk. 7,6%), z etykietą która wespół z nazwą narzuca skojarzenie z wieczorkami RPG podczas których pryszczaci metalowcy w koszulkach ajronów i Dimmu Bordżir rzucają kostką o to który z nich zabije smoka żeby uratować księżniczkę, która po wygranej walce i tak okazuje się być syfilityczną, trędowatą ogrzycą. No i właśnie takie piwo do tego piją. Spodziewałem się podłego mózgotrzepa, tymczasem skojarzyło mi się z Fullers Vintage Ale, mimo że to lager. Jest nieco likierowate w odbiorze, słodkie, o półciemnym profilu słodowym i z nutami rodzynek oraz czerwonych owoców. Taki english strong ale, pardon, lager (6/10). No i w końcu Laško Pšenično, bo każdy kraj bałkański musi mieć koncernowego witbiera. Okazało się jednak, że to zwykły pszeniczniak. Szkoda. Może dodatek kolendry coś by pomógł, jest bowiem raczej miałko. Landryna, jabłko, lekki banan. Jest też słód. Kaj godzik, kaj cytrus? Ni mo. Można to pić, ale ja bym sobie nim głowy nie zawracał (5/10).
Union ostatnio obchodzi jubileusz istnienia i z tej okazji męczy bułę specjalnymi wypustami vel reaktywacjami warzonych tam ongiś piw. Spokojnie, nie ma się co entuzjazmować, mimo 150 lat istnienia ponoć ani jednego piwa górnej fermentacji nie uwarzyli. Tak więc mamy Union Amber, czyli lagera wiedeńskiego o mocno kwiatowym, słodowo opiekanym aromacie z dodatkiem jabłek. Lekko słodka, przeciętna vienna (5/10). Union Triglav (alk. 9%) też był ponoć kiedyś warzony przez ten browar, a nowy wypust był zapowiadany jako nad wyraz chmielowe piwo. Po woltażu widać już że mamy do czynienia ze strong lagerem, ale faktycznie w poza tym słodkim, jasnosłodowym aromacie jest sporo leśnych nutek Styrian Goldings, obecnych również w smaku. Ten ostatni jest mocno słodki, i niestety alkoholowo cierpki. Nie widzę sensu robienia takich mocnych, jasnych lagerów. Z połową alkoholu, przy takim nachmieleniu mogłoby to być naprawdę fajne piwo (4/10).
Radlery... nie da się je ominąć będąc na Bałkanach. Choć akurat w Słowenii wydają się być mniej eksponowane niż w innych bałkańskich krainach. I lepsze. Tak więc na szybko: Merkator Radler Grenivka jest robiony w Austrii i ma zaskakująco naturalny aromat grejpfrutowo cytrynowy. Nie jest też nadmiernie słodki, spełnia więc swoją funkcję (5/10). Union Radler Lemon ma aromat kwasku cytrynowego i jest jak na radlera jeszcze umiarkowanie słodki (4/10). Union Radler Grapefruit jest tak samo umiarkowanie słodki (jak na to czym jest), nieco wodnisty, a za to rześki (4,5/10). Union Radler Red Orange jest najciekawszy z nich, robi bowiem wrażenie sztuczne a i tak całkiem przyjemne, mimo że z tych trzech ma chyba największą słodycz Skojarzył mi się z Fantą Mango zmieszaną z marshmellows (5/10). Podobnie więc jak w Chorwacji, w Słowenii miejscowe radlery nie są bynajmniej gorsze od tutejszych normalnych piw, co świadczy zarówno na ich korzyść, jak i na niekorzyść tych drugich.
Skoro już dotarliśmy do radlerów, to dla kontrastu warto coś napomknąć o pączkującym słoweńskim crafcie, to sobie jednak zostawię na następny wpis. A Słowenia jest do powtórki – Bled, Jaskinie Szkocjańskie, Kranj, no i ponownie Ljubljana oraz wybrzeże wraz z Piranem. Może za rok. Piękny kraj zasługujący na większą uwagę, mimo że piwny raj to nie jest.
"Germańska jest za to niestety uroda słoweńskich kobiet i dopiero w stolicy można było podziwiać wdzięki obdarzonych ponadprzeciętną urodą niewiast."
OdpowiedzUsuńW Nowym Sadzie na wymianie było sporo Słoweńców. Jedna dziewczyna była super, jedna bardzo brzydka. Pozostałe - przeciętne. Poziom-dwa wyżej, niż Niemcy.
Natomiast wszystkie były wulgarne. Tej ładnej to trochę dodawało uroku, ale tej brzydkiej aż zacząłem unikać (a rzadko to robię, gdyż łatwo się dogaduję ze wszystkimi), bo po prostu nie dało się tego słuchać.
Ale wulgarne jak Angielki, czyli całym swoim jestestwem, czy po prostu dużo przeklinały? ;)
UsuńNie tyle przeklinały. Po prostu w ich rozmowach istniał tylko jeden temat.
Usuń