Osturnia. Na piwie u słowackich Rusinów.
https://thebeervault.blogspot.com/2013/08/osturnia-na-piwie-u-sowackich-rusinow.html
Po słowackiej stronie granicy, która na wschód od Podhala dzieli Spisz między nasz kraj a naszych południowych sąsiadów leży senna wioska Osturnia. Żeby się do niej dostać autem, trzeba zjechać z drogi łączącej Niedzicę z Popradem i jechać nią kawał drogi w górę. Mało kto się decyduje na taką podróż, bo minąwszy Wielką oraz Małą Frankovą dojeżdża się w końcu do Osturni, w której droga się właściwie kończy. Można się dalej piąć w górę i dostać z powrotem na polską stronę do Łapszanki, ale to raczej nie osobówką. A senna miejscowość leżąca na uboczu głównych arterii kraju, osada pokroju Osturni właśnie, dla niewielu stanowi cel sam w sobie. Dla mnie w sam raz – można przejechać rowerem dość długą osadę, mijając po drodze ledwie garść samochodów.
Dlaczego jednak jechać do Osturni? Dla mnie jest to swego rodzaju tradycja. Od wielu lat, kiedy tylko z Żoną przebywamy w Kacwinie i pogoda na to pozwala, bierzemy rowery i przeprawiamy się na słowacką stronę. W tym kierunku jedzie się pod górę, co potrafi dać w kość szczególnie w upalne lato, kiedy słońce w zenicie wypala z podróżnika ostatnie soki życiowe. Kiedyś połowę drogi trzeba było przebyć drogą szutrową, po przejechaniu której nierzadko bolała głowa. Po drodze zaliczało się zazwyczaj kąpiel w rwącym nurcie Kacwinianki, przez którą trzeba się było przedostać wraz z rowerem. Drewniany most przez większość czasu leżał bezwładnie wzdłuż brzegu, zerwany któryś raz z kolei przez wysoką wodę. Potem polną drogą wjeżdżało się na Słowację obok budki straży granicznej, w której nawet przed Schengen i całą tą Unią mało kiedy siedział pogranicznik.
Niedawno po polskiej stronie granicy wyasfaltowano drogę na prawą stronę od dawnej. Już nie ma przeprawy przez rzekę i nie ma szutru. To znaczy – szutr jest, ale po słowackiej stronie. Tam dopiero mają drogę wyrównać. Ale stamtąd już trzy rzuty kotem do drogi ze Spiskich Hanuszowiec do Osturni. Droga jest przeznaczona dla pieszych, samochodem można ją tylko użytkować jeśli się ma po drodze własną działkę. Oby tak już zostało i Kacwin pozostał ślepym zaułkiem, a nie rozjeżdżanym miejscem tranzytowym. Po drodze, już po drugiej stronie granicy, mija się gospodarstwo, które zajmuje się wypasem owiec i wyrobem serów (oscypków, korbacików, bunca,...) i już jest równo, choć nadal pod górę.
Mijając po drodze urokliwe, oblesione pagórki i pola rumianku dojeżdża się w końcu do Osturni. Rzecz osobliwa – jest to wioska zamieszkana przez Rusinów, takich którym fantasmagorie Doncowa nie zasadziły w głowach bakcyla ukraińskości. Język jakim się tutaj posługuje to słowacki zmieszany z gwarą spiską, za sprawą czego po obydwóch stronach granicy mówi się tutaj całkiem podobnie, choć z drugiej strony podobnież niezbyt zrozumiale dla reszty Słowacji.
Do niedawna była to miejscowość zamieszkana głównie przez ludzi starych. Młodzi powyjeżdżali za chlebem do Bratysławy i innych większych słowackich miast i miejscowość stawała się coraz bardziej senna, na prostej drodze ku wymarciu. Obecnie jednak zaszły zmiany. Synowie i córki autochtonów wrócili z pieniędzmi i zainwestowali w bazę turystyczną, która do tej pory w Osturni praktycznie nie istniała. Swoje podwoje zaczęły otwierać małe pensjonaciki, miejscowość dorobiła się restauracji i wyciągu orczykowego, a przy okazji został odpicowany dom kultury. Urokliwe, drewniane domy zostały częściowo odremontowane i pomalowane na nowo, ogrody są bardziej zadbane, a co jakiś czas mija się przed domami samochody na czeskich czy polskich blachach. Życie powraca do Osturni.
Cieszę się dla mieszkańców, choć osobiście trochę mi szkoda dawnego, bardziej sennego uroku. Ale nadal można swobodnie jeździć po wiosce rowerem, bez ryzyka natknięcia się na watahy upitych troglodytów z interioru obydwóch państw. Tacy i tak wolą jechać do Zakopca. Po wjechaniu do wioski jedzie się i jedzie... Ciągnąca się wzdłuż drogi wieś ma 7 km długości, co czyni ją prawdopodobnie najdłuższą wsią na Słowacji. Założona w 1593 roku przez napływowych Wołochów (obecnie Rumunów), skład ludnościowy ulegał stopniowym przemianom, wskutek czego obecnie zamieszkują ją głównie Rusini wyznania grecko-katolickiego. Wzdłuż drogi mija się stare Skody, nowe SUV-y oraz drewniane zabytki karpato-rusińskie. Celem podróży jest, ma się rozumieć,... bar.
Mieści się w dwóch trzecich wioski, zaraz nieopodal cerkwi greckokatolickiej i od kiedy zaczęliśmy jeździć do Osturni, jest każdorazowo kresem naszej podróży. Jadąc w górę w skwarze z coraz większą suchota w ustach, za każdym razem wydaje się nam bardzo odległy. Ale za to jaka radość kiedy już człowiek ujrzy wystający z budynku szyld reklamujący piwo Tatran! I jaki smuteczek kiedy się dowiedzieliśmy że tradycyjnego Tatrana, którego również pijaliśmy na dyskotece w Spisskiej Starej Wsi czy w barze w Matiaszowcach obecnie nie jest tutaj lany. Sic gloria transit... ale, noch ist Osturnia nicht verloren! Zamiast tego piwem lanym jest Starocesko, z tego samego popradzkiego browaru co Tatran. W środku nie ma specjalnie co siedzieć – przyciemniona, mała speluna w włączonym telewizorem nie jest specjalnie atrakcyjnym miejscem, siedliśmy więc w ogródku, który składa się z jednej ławy ustawionej wzdłuż ściany budynku, przy ulicy. I bardzo nam to odpowiadało.
Jak wiadomo, na Słowacji piwo się ‘ciapuje’ jak w Czechach, czyli leje z dużej wysokości na denko, za sprawą czego jest dość wygazowane i nie rozpycha żołądka, a i ma zazwyczaj ładną piankę. Minusem jest że na piwo trzeba trochę poczekać. A nie muszę chyba podkreślać, że po jeździe rowerem przez góry, bez uzupełniania płynów po drodze, takie czekanie może przesądzić o życiu lub śmierci? Barmana bądź rowerzysty.
... gór? |
efekt... |
Wiem jedno – gdyby to było złe piwo, to nie odebrałbym go jako dobre. Przekonałem się o tym dziesięć minut po wypiciu ostatniego łyka. W drodze powrotnej niedobór płynów nadal dawał się we znaki, zawitaliśmy więc do drugiego baru w Osturni, którego niedawne otwarcie jest jednym z elementów rozwoju miejscowości. Tam już był high life. Wybudowana 150 m od drogi duża drewniana chata z wykoszonym ogrodem i równie ułożonym drewnem okalana była bajecznym zapachem prażonego, które się właśnie dusiło w wielkim żeliwnym garnku nad ogniskiem w rogu działki.
Powitała nas suka rasy chudy labrador i krzyki bawiących się dzieci. Przed restauracją stoły drewniane obsadzone ludźmi, w środku chata góralska z mnóstwem drewna i elementami miejscowych strojów, ciupagami, akwarium, stołem do bilarda i barem z kuchnią. Mimo że menu nie jest rozbudowane, to na uwagę zasługuje dorobienie się przez Osturnię pierwszej restauracji.
Piwo też mają, a jak. Steigera. Dziwna to sprawa. Jasną dwunastkę mam w pamięci jako bardzo porządne piwo, choć piłem je parę lat temu. Tutaj leją desitkę, w cenie 80 eurocentów za pół litra. Wykluczam że była nieświeża, bo ruch jak na to miejsce nie był mały, ludzie piwo pili. A mimo to słodowo-landrynkowo-kartonowy smak z nikłą goryczką czynił delektowanie się nim niemożliwym (3/10). Czyli efekt gór to jednak mit, przynajmniej w moim przypadku. Jakoś zdzierżyłem i z zaciśniętymi zębami przebrnąłem przez sprawę, ale bez frajdy.
Na koniec jeszcze lana Kofola (45 centów za 0,3l) – nie ma zaliczonej Słowacji bez Kofoli z beczki. Mimo że cukru unikam jak Cygan roboty, no ale Kofola jest jednak dużo mniej słodka od kolorowych wód od Jankesów, a specyficznie ziołowy smak czyni ją jednym z niewielu soft drinków które mi autentycznie smakują.
W końcu w drogę czas. Prawidłowa trasa winna wieść znowu pod górę, a potem serpentynami w dół do Spiskich Hanuszowiec, stamtąd zaś przez Polanę Sosny do Niedzicy i dalej na Kacwin. No ale nie zawsze człowiek ma na to czas i siły. Za to jadąc bezpośrednio do Kacwina obok wspomnianego gospodarstwa przynajmniej jest cały czas z górki. To i płynów nie trzeba już po drodze uzupełniać.
W końcu w drogę czas. Prawidłowa trasa winna wieść znowu pod górę, a potem serpentynami w dół do Spiskich Hanuszowiec, stamtąd zaś przez Polanę Sosny do Niedzicy i dalej na Kacwin. No ale nie zawsze człowiek ma na to czas i siły. Za to jadąc bezpośrednio do Kacwina obok wspomnianego gospodarstwa przynajmniej jest cały czas z górki. To i płynów nie trzeba już po drodze uzupełniać.
A Tatrana brak ?
OdpowiedzUsuńŚwietny reportaż. Az by się chciało pojechać.
OdpowiedzUsuńjaviki
czyli rozumiem że kolega wracał w stanie wskazującym, oj nie ładnie jaki to przykład dla młodzieży.
OdpowiedzUsuńPo dwóch piwach połączonych z wyciskiem fizycznym? Wolne żarty. Zresztą, nawet jak by co, to w Niemczech dopuszczalna ilość do jazdy rowerem to bodajże 1,6 albo 1,7 promili. I na rower jest to jak najbardziej uzasadnione.
UsuńPo pierwsze - chyba po trzech piwach, a nie po dwóch? Dwa w barze i jedno w restauracji to ile to jest? Po drugie - a jaka jest dopuszczalna zawartość promili w Słowacji, (że o Polsce już nie wspomnę)? Bo to chyba tam Pan Szanowny się znajdował, a nie w Niemczech. I to słowacko-polską granicę Pan przekraczał wracając do domu, a nie słowacko-niemiecką....
UsuńA po trzecie - jazda rowerem w upalny letni dzień, pod słońcem w zenicie, kilkadziesiąt kilometrów, bez uzupełniania płynów po drodze? I na półmetku jedynie wlanie w siebie 1,5 l alkoholu? Doprawdy, tylko pogratulować...
Fakt, po trzech. I oczywiście w Słowacji, na wiejskiej drodze zakończonej ślepo, po drodze minąwszy około 5 samochodów. Ale nie kilkadziesiąt km. I nie 1,5l alkoholu, tylko 60ml, rozpuszczone w 24-krotnie większej ilości płynu, bo takie proporcje mają miejsce w przypadku desitek. I tak, uważam że jazda rowerem po piwie jest jak najbardziej ok jeśli człowiek trzyma równowagę. Przykład Niemiec był podany po to żeby unaocznić różne punkty widzenia, jeśli natomiast stosuje Pan zawsze pozytywistyczne podejście do prawa, to się nie dogadamy. Co za tym idzie, dziękuję za gratulacje, bez ironii.
UsuńLudzie,odpuśćcie mu to uzupełnianie płynów..Przecież to taki zart,sam pedałuję po Słowacji często i wiem,jak smakuje zimne piwo w trasie..Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń