Loading...

Szybki numerek w Halle

Miasta w Niemczech są średnio wyraźnie większe od miast polskich. Dużych miast jest zresztą dokładnie dwa razy więcej. Ciężko je spamiętać. Mieszkałem na przykład przez kilka lat w mieście przeszło stutysięcznym, o którym prawie nikt w Niemczech nie słyszał. No ale to na zachodzie. We wschodnich Niemczech tych dużych miast jest bardzo mało. Na tyle mało, że poza ogromnym Berlinem i bardzo dużymi Lipskiem i Dreznem reszta ma raczej polskie gabaryty. Ot na przykład miasto Halle. Piąte pod względem wielkości miasto byłego NRD, ze swoimi 240 tysiącami mieszkańców w kontekście całego kraju zajmuje już tylko 31. lokatę. Tak więc przeciętny Niemiec może coś tam o nim słyszał, choć niekoniecznie, szczególnie że z racji swojego położenia Halle od zawsze jest w cieniu ponad dwa razy większego, znanego ze względu na zabytki i odbywające się w nim targi Lipska.

Niemniej jednak Halle jest miastem z bogatą historią i bogatą architekturą, której renoma dodatkowo przyciągnęła mnie do tego miejsca. Istnienie Halle datuje się na co najmniej 806 rok naszej ery, kiedy po raz pierwszy jego nazwa pojawia się w kronice. Oczywiście w międzyczasie nastąpiły dwa kataklizmy – Druga Wojna Światowa oraz komuna. I tak do centrum dojechałem po szerokich, przytłaczających drogach flankowanych przez przysadziste gmaszyska i powstawiane co jakiś czas, opustoszałe i zapuszczone szklano-blaszane bieda-biurowce z poprzedniej epoki. Tego typu szerokie ulice, pogłębiające w człowieku uczucie osamotnienia mimo ruchu ulicznego najbardziej moim zdaniem obrazowo określa ruskie słowo „prospekt”. Centrum miasta to melanż przysadzistych komunistycznych wieżowców i nowoczesnych apartamentowców wciśniętych pomiędzy stare kościoły i resztki murów miejskich. Nad wszystkim góruje przytłaczająca szarobrązowa estakada. Kontrasty, które minąłem w ciągu zaledwie dwóch minut są znaczne – od starego dworca, którego kopuła wygląda z daleka jak skrzyżowanie secesyjnego teatru ze steampunkowym UFO, przez zrośnięty ze sobą ciąg ceglanych domów nad rzeką niczym w Anglii, po nowoczesne kamienico-apartamentowce ciągnące się po wenecku nad wysoko wymurowanym kanałem.

Stare miasto, stare mury – to niestety często jest równoznaczne z wąskimi bramami, co poskutkowało tym, że o ile na parking w podwórzu hotelu mogłem się leniwie wtoczyć mając około 3cm z lewej i prawej strony lusterek samochodu, tak wyjeżdżając musiałem wjechać w bramę lekkim łukiem i bez klapnięcia lusterek się nie obyło. Było przyjechać bryczką z koniem. Za to hotel znajdował się zaraz przy kanale, po drugiej stronie którego rozpościera się starówka, więc miałem idealną bazę wypadową. 

Brauhaus Schwemme
Po ‘mojej’ stronie kanału zupełnie przypadkowo natrafiłem na browar z 1718 roku, browar Schwemme. Były browar, bo zrujnowany fachwerkowy budynek z wyblakłymi napisami na ścianach robi raczej przygnębiające wrażenie. Wykupiony przez fundację, która obecnie zbiera fundusze na odnowienie zapadniętego dachu, co jakiś czas jest miejscem, w którym odbywają się wernisaże, koncerty, a w zeszłym roku miał tutaj nawet miejsce mały, craftowy, piwny spęd. Dla porównania – na terenie zamkniętego Browaru Obywatelskiego w Tychach jest tylko lokalny chapter Hells Angels, którego magnetyzm względem inwestorów jest – jak się można domyśleć – wprost oszałamiający.

Chciało mi się pić – wiadomo – więc udałem się na starówkę w kierunku jedynego działającego obecnie browaru w mieście. Po drodze jednak postanowiłem wstąpić do sklepu specjalistycznego o nazwie Die Bierkanzlei, żeby kupić cosik niemieckiego craftu na zaś, do hotelu. Minąwszy po drodze kilka uroczych przedsiębiorstw, w tym sklepik komputerowy, do którego jakiś gość zaciągnął swoją partnerkę, żeby kupić realistycznych rozmiarów mankietę jakiegoś bohatera gry komputerowej (nie wiem, czy bardziej współczuję jego partnerce czy jego rodzicom) dotarłem w końcu do kamienicy z 1914 roku o nazwie Urania 70. Poniewczasie zacząłem przypuszczać, że wszystkie biznesy mieszczące się pod tym adresem mają jednego właściciela (i wbrew nazwie kamienicy nie jest to raczej Owsiak), jako że żyją ze sobą w symbiozie. Z jednej strony mieści się więc na parterze craftowy lokal Die Bierkanzlei, z którego można bezpośrednio przejść do bistro Das Gericht, zaś w podziemiach znajduje się klub Flower 2.0. No więc właśnie – Die Bierkanzlei to nie sklep, ino lokal. Myślałem, że wezmę kilka piw na wynos, a tymczasem znalazłem się w imponujących rozmiarów starej galerii, pełnej drewnianych regałów i skrzyń z posortowanym piwem craftowym, średniej długości barem oraz gustownymi, wysokimi stolikami, na których czekały już przyszykowane do degustacji teku. Klasyczne wnętrze pełne kolumn, łukowych przejść i podcieni sprawiło wręcz, że oniemiałem. Nazwa jest w pełni adekwatna, tak właśnie wyobraziłbym sobie kancelarię piwną. Kiedy zza jednego z regałów wyłonił się chłopaczek w fartuchu, rzuciłem do niego, że chciałem właściwie wziąć piwo na wynos, ale teraz dopiero widzę, że jest to bar. Nie jesteśmy barem, jesteśmy lokalem gastronomicznym, poprawił mnie chłopiec. Można u nas zamawiać dania z Das Gericht. A no widzisz. To chyba zostanę na dłużej. I zostałem.

W trakcie pałaszowania spätzle z gulaszem (jadłem lepsze; w zasadzie to nie wiem, czy jadłem kiedyś gorsze) i popijania go craftami z lodówki (na kranach mieli tylko Hopfenstopfer Citra Ale oraz Beavertown Gamma Ray) zauważyłem, że wspomniane przybytki dzielą między sobą obsługę. Wspomniany chłopaczek polewał mi wprawdzie piwo, ale głównie przygotowywał zestawy sztućców dla Das Gericht, zaś kucharz z Das Gericht, którego później widziałem w roli kelnera we Flower 2.0, też polewał mi piwo. Obsługa była bardzo miła i chciała koniecznie doradzić przy wyborze, nie wiedząc zapewne, kogo ma przed sobą (napawam się tym, że chyba niczego bardziej aroganckiego jeszcze na blogu nie umieściłem). Wszyscy byli mili i uśmiechnięci poza gościem, który siedział za kotarą z laptopem i którego wytypowałem jako właściciela. Co jakiś czas przechadzał się po swoich włościach, strzelając z oczu błyskawicami w powietrze. Właściwie to mu się nie dziwię – w trakcie trzech kwadransów mojej bytności w czwartkowe popołudnie przez Bierkanzlei przewinęło się jedynie dwóch pancurów, którzy nie wzięli niczego i jeden licealny szczurek, który przyszedł po jedną flaszkę jakiegoś niemieckiego bieda craftu.

Właśnie – wybór piw. Pomijając krany szacuję asortyment przybytku na jakieś 300 różnych flaszek. Nie jest to jak na dzisiejsze czasy zbytnio imponujące. Selekcja niemiecka obejmuje sporo marek, które lepiej by zrobiły, gdyby zniknęły z rynku, jest też jednak dostępnych trochę lepszych browarów, pokroju Buddelschip czy Hanscraft. Najciekawsze piwa w sklepie to chyba wielkie butelki Stone, co też mówi wiele. Zagranica ogranicza się do znanych i uznanych belgów oraz bezpiecznej piwnej anglo- i holandosfery, pokroju Anchor, Flying Dog, Oedipus czy wspomnianego Beavertown. Optowałem za ipką z Northern Monka, po czym wychyliłem puszkę słoweńskiego Bevog Who Cares Totem Sour IPA. Eleganckie połączenie nut lacto z guawą i marakują, średnio kwaśne, lekko gorzkie. Szkoda, że smak intensywnością nie dorównywał aromatowi, ale jest to dobre piwo (6,5/10). Jako trzecie i ostatnie piwo skonsumowałem jedyną dostępną puszkę niemieckiego Frau Gruber. Panocki warzą w Cambie, uważani są dość jednomyślnie za największą nadzieję niemieckiego craftu, czy wręcz za jego najwybitniejszego przedstawiciela, a w parze ze zrzynaniem designu puszek od Cloudwatera idzie brak dostępności piw, które krótko po przybyciu do konkretnego sklepu czy knajpy znikają zeń bezpowrotnie. Written In Stone to weizenbock, czyli styl, w którym ciężko jest konkurować ze starymi wygami, ale Pani Gruber się udało. Karmelizowane banany, śliwki, rodzynki. Delikatny goździk, subtelny drożdżowy dymek, zaakcentowane melanoidyny. Równowaga słodkawo-kwaskowa. Jak na styl smakuje dość lekko, mimo 7,8% alkoholu. Wiadomo, że nikt nie pobije Ayingera w pszenicach, ale to jest bez dwóch zdań bardzo dobre piwo (7/10).

Bierkanzlei byłby najładniejszym sklepem z piwem, w jakim byłem. Gdyby nie był restauracją. Czy jest więc najładniejszą restauracją, w jakiej byłem? No nie, chociażby Caru Cu Bere w Bukareszcie jest ładniejszy, natomiast zawężając zakres do restauracji z craftem, to chyba tak. Mimo że jedzenie było kiepskawe, bardzo przyjemnie mi się w niej siedziało i sączyło craft przy akompaniamencie nieźle dobranego synth popu z głośników. Jedyny minus, to że w przypadku konsumpcji na miejscu doliczana jest narzuta na obsługę w wysokości 71 centów od piwa.

Po opuszczeniu Bierkanzlei chciałem skierować kroki w stronę rynku, jednak mój wzrok oraz moje nogi przyciągnął znajdujący się nieopodal zamek Moritzburg, wybudowany w 1484 roku jako siedziba biskupa i od wtedy zdobywany, palony, wysadzany w powietrze i odbudowywany tyle razy, że nie chciało mi się nawet liczyć. Skutkiem tego, że jego segmenty powstawały w różnych czasach i odpowiedzialne za nie osoby raczej niewiele sobie robiły ze spójności kompozycji, zamek wygląda, jakby jakiś ponadczasowy demiurg bawił się różnymi stylami architektonicznymi wedle uznania i stworzył jeden wielki crossover. I to zrobił to po pijaku. Najbardziej dobitne to się staje, kiedy człowiek wejdzie do podwórza. Każdy segment jestz innej bajki, a jakby tego było mało, to klasycystyczne bryły są przełamane nadbudową ze szkła i stali, którą postanowiono zwieńczyć najstarszy wizualnie segment. W Gruzji widziałem wiele eklektycznych pałaców, w większości dzieł miejscowej mafiaoligarchii, najwidoczniej kompletnie wyzbytej gustu. Ale nawet w Gruzji tak osobliwego, randomowego połączenia architektonicznego jednak nie ujrzałem. Moritzburg to sałatka wśród zamków.

Zresztą, tak a propos stylów architektonicznych – moment przejściowy między gotykiem a renesansem w Halle był dość widowiskowy – w celu odparcia Reformacji poprzez stworzenie ogromnej świątyni do celebrowania mszy z rozmachem zrównano z ziemią na początku XVI wieku obydwie wielowiekowe katolickie bazyliki, zachowując tylko ich wieże. Te ostatnie połączono ze sobą wielkim budynkiem, wskutek czego powstała jedna świątynia na miejscu dwóch starych. Pierwotny cel nie został jednak osiągnięty – w 1541 roku Halle stało się protestanckie i budynek został dokończony już jako ewangelicki zbór, późnogotycko-renesansowy. Nie wiem, jak wyglądał moment przejściowy między bardziej klasycznymi nurtami architektonicznymi a modernistycznym brutalizmem, ale pewnie wskutek alianckich bombardowań nie mniej widowiskowo. 

Skutkiem tego rozległy rynek wprawdzie jest otoczony częściowo starymi, odrestaurowanymi, bogato zdobionymi kamienicami, ale i powsadzanymi tu i ówdzie brutalistycznymi komunistycznymi plombami. Jest też nieodzowna w każdym większym niemieckim mieście, zwyczajowo brzydka Galleria Kaufhof, brzydsza jeszcze od Gemini Parków w Polszy. Na szczęście ostała się Czerwona Wieża, czyli Roter Turm z 1418 roku, najbardziej chyba imponująca budowla w Halle – może poza wspomnianym zamkiem, który jednak jako rzekłem imponuje bardziej sałatkową kompozycją niż czymkolwiek innym. Czerwona Wieża góruje nad rynkiem, nad którym właśnie zachodziło słońce, a ostatni wystawcy azjatyckich food trucków pakowali swe manatki. Stojący w rogu rynku na podeście czerwony chiński smok w innych okolicznościach wyglądałby zapewne kiczowato, jednak na tle zachodzącego słońca, ze wzrokiem zwróconym w stronę wież opustoszałego ewangelickiego Marktkirche, wyglądał wręcz złowieszczo.

Aż poczułem pragnienie. Rozwiązanie leżało kilkaset metrów obok rynku. Hallesches Brauhaus to obecnie jedyny nadal działający browar w mieście, po tym, jak restauracyjny Zum Schad prawie dziesięć lat temu pozbył się sprzętu do warzenia, przeniósł się w okolice rynku i przepoczwarzył się w zwykłą restaurację. W czwartkowy wieczór wszystkie lokale naokoło były pełne, czy wręcz przepełnione, tymczasem Hallesches Brauhaus był pełny tylko w połowie. Wzbudziło to moją czujność, no ale nie będę przecież szedł do knajpy Staropramena vis a vis, bo piwowar musiałby się jednak mocno postarać, żeby uwarzyć coś gorszego od czeskiego sikacza. 

Mogę na wstępie zdradzić, że mu się ta sztuczka udała, ale w tym momencie nie mogłem tego jeszcze wiedzieć.

Obszerny, piętrowy przybytek z bardzo długim barem i wyeksponowaną od strony ulicy warzelnią od początku robił na mnie wrażenie, jakby mnie chciał czym prędzej z siebie wypluć z powrotem na bruk. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę serwowane tu piwa. Ale nie wyprzedzajmy wydarzeń. Klientela Hallesches Brauhaus była mocno geriatryczna, ale do tego się trzeba w Niemczech przyzwyczaić – społeczeństwo jest namacalnie starsze od naszego. Średnia wieku koło sześćdziesiątki nie musi iść jednak w parze z osobliwościami. Widok androgynicznych Niemców, pożerających kapustę, która im w dużych ilościach spadała na talerz albo mężnego kelnera z dużymi cyckami i brzuchem ciążowym, który wobec tego chyba raczej był jednak kelnerką, średnio działał na apetyt. Ten jednak został zaspokojony najlepszą rzeczą, jaką lokal ma do zaoferowania, czyli podpłomykiem alzackim. Tak dobrego flammkuchena to ja jeszcze nie jadłem. I to tak daleko od Alzacji. Z salami, jajkiem sadzonym, ziemniakami i ostrą papryczką. Z pieca chlebowego. Ależ teraz zgłodniałem, spisując tę relację.

Przyniesiony mi został przez eufemistycznie rzecz ujmując średnio sympatyczną obsługę, która to na przykład na pytanie o to, które z przyniesionych piw to helles, potrafiła odparować, że na szkle jest przecież napisane, to se przeczytam.

Przeczytałem, zanotowałem i już mnie tam nie zobaczą. Górnofermentacyjny Frisches Hallsch (reklamowany jako 'piwo dla znawców oraz dla kobiet') to na przykład piękna katastrofa. Nie dość że mocno słodkie jak na 11,5% ekstraktu, to w dodatku niepospolicie zdominowane przez słodką kukurydzę przed ogrzaniem, a kredki świecowe po ogrzaniu. Właściwie to poza wadami mało co było czuć. Aż się szklanka wykrzywiła w obrzydzeniu (1,5/10). Schönitzer Pils konsekwentnie kroczy ścieżką kukurydzy, ale nie tak dobitnie. Piwo nie jest też takie słodkie, można wyczuć trochę słodu, lekki kwasek i średnią goryczkę. Słabe, ale przynajmniej da się dopić (4/10). Albrecht Dunkel jest ciut lepszy. Karmel, toffi, kawa zbożowa, subtelna kukurydza w tle, a po przełknięciu akcent przypominający popielniczkę. Piwo wybrzmiewa w sposób nieco cierpki, jest rozklekotane, każda nuta gra osobno, ale przynajmniej nie jest nadmiernie wadliwe (4,5/10). Słabszy jest Märzen – kukurydziany, słodowy, słodkawy, ze śladowo chlebowym posmakiem. Męczący wywar (4/10). Spośród tej miernoty faktycznie wybija się Imperial Oatmeal Stout (ekstr. 17,8%, alk. 7,5%), piwo gatunkowo absolutnie nietypowe dla niemieckiego browaru restauracyjnego. Zwraca uwagę bardzo silna lukrecja, która wbija się pomiędzy ciemną czekoladę i nuty palone. Ciało średnie, intensywność średnia, wszystko jest stonowane i dobrze pijalne. To jest jedyne dobre piwo z tego browaru. Poprawny, smaczny FES (6,5/10).

Lokal jednak poza stoutem i kuchnią strasznie ssie. Tak bardzo, że poczułem potrzebę odreagowania. Udałem się z powrotem do Bierkanzlei, gdzie jednak odkryłem, że lokal zamyka o godzinie 20ej. Podszedłem więc do Das Gericht, w celu dopchania się jakimś badziewiem i ujrzałem, że drzwi łączące Das Gericht z Bierkanzlei są otwarte. Spytałem więc Grand Hamburgermastera o możliwość zakupu piwa z Bierkanzlei, ten jednak stwierdził, że tam jest zamknięte, więc nie ma szans, ale mogę sobie pójść na dół do klubu Flower 2.0 i skorzystać z promocji pod tytułem piwo i żarcie. Tak też zrobiłem i udałem się do podziemi kamienicy.

Znalazłem się w dość gustownie urządzonym, wyłożonym cegłami, wielobarwnym klubie, w którym na podwyższonym poziomie głośności do uszu pompowano całkiem niezłą muzykę elektroniczną. Jednak to są Niemcy, więc ludzi nie było zbyt wiele, a ci obecni byli zwyczajowo albo męscy albo brzydcy. Chyba dlatego Ania nigdy nie ma nic przeciwko temu, jak sam jadę do Niemiec. Co do promocji, to wyjaśnił mi ją kelner. Otóż w związku z dobrym dla klubu rokiem 2018, dopłata za cheeseburgera w przypadku zamówienia picia wynosi całego jednego euracza. No więc zamówiłem Franziskanera za 3,5 ojro oraz cheeseburgera. Normalnie takie zamówienie jest warte 10 euro, tymczasem ja za zestaw złożony z pszeniczniaka i cheeseburgera w maślanej bułce, ale i 200g całkiem soczystej wołowiny zapłaciłem w klubie w Niemczech dwadzieścia złoty. Cebula zapiekła tak mocno, że aż ze wzruszenia uroniłem łezkę i z ręki wypadło mi na stół pół euracza napiwku. Kelner, który miał rzecz jasna nadzieję, że klienci zostaną na większą ilość drinków, podczas gdy już napchani fastfudem nie będą zamawiać jedzenia, usłyszał ode mnie, że nie chcę już nic, gdyż ja tu tylko przejazdem, a nazajutrz muszę z rana jechać uskuteczniać big biznis, no i trochę się zmieszał.

Ale to już nie mój problem.

Halle polecam. Jest położone idealnie pośrodku na trasie między Polską południowo-środkową a Holandią, więc nawet jeśli niczego po drodze nie musicie załatwić, to warto tutaj przenocować i pospacerować po mieście, no i wpaść na crafta do Bierkanzlei. I na podpłomyk do browaru. Tylko nie na piwo.

wschodnie Niemcy 7221019866628384409

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)