Loading...

Kassel. Piwna pustynia pośrodku Niemiec


Czechy to niby piwny kraj, ale jednak na Morawach często preferuje się wino. Niemcy to niby piwny kraj, ale pośrodku tego kraju preferuje się... piasek? Natrafiłem na określenie „piwna pustynia” w odniesieniu do Hesji w kilku miejscach niemieckich internetów w ciągu ostatnich paru lat. Nie chodzi przy tym o serce Hesji, czyli okolice Frankfurtu, wszak to w nieodległym Darmstadt mieści się ikoniczny gigasklep specjalistyczny Maruhn, bodajże pierwsza miejscówka w Niemczech, która oferowała wybór setek, czy nawet tysięcy piw craftowych w czasach, kiedy poza Berlinem, Hamburgiem i Monachium ciężko było takowe w ogóle dostać. Piwna pustynia w Niemczech mieści się w okolicy Kassel, w północnej Hesji. Postanowiłem to sprawdzić pod sam koniec 2021 roku.


Hesja to sam środek Niemiec. Tutaj jest najwięcej miejscowości usłanych domostwami budowanymi metodą fachwerku, zwanego u nas pruskim murem, tutaj też krajobraz jest typowo niemiecki, czyli zielony, pagórkowaty, tu i ówdzie usłany zakładami produkcyjnymi.

Jako że typową z kolei niemiecką budowlą jest z jednej strony zamek, a z drugiej strony wspomniany fachwerkowy domek, postanowiłem w trakcie trawersu przez kraj położony nad Łabą w pierwszej kolejności nawiedzić twierdzę Berlepsch.


Berlepsch szczyci się historią sięgającą późnego Średniowiecza, aczkolwiek jego obecny kształt jest wynikiem wielu przebudów, z czego część następowała po kolejnych najazdach w ramach Wojny 30-letniej (a było tych najazdów kilka). Końcowy rezultat jest nieregularny, ale jednak harmonijny, daleki od chaosu. Niewielki zamek mieści się na jednym ze wniesień górujących nad doliną rzeki Werry, nieopodal granicy z Dolną Saksonią. Kamienne mury przyjemnie kontrastują z fachwerkowym obudowaniem górnej części mieszkalnej, a wystające tu i ówdzie wieżyczki dodają całości uroku.


Oczywiście nie ma takiego widoku, którego nie można by spartolić, wszystko zależy wszak od chęci oraz środków. W byłej Czechosłowacji w malowniczych dolinach rzek komuniści umieszczali dymiące zakłady produkcyjne wątpliwej urody, w obecnych Niemczech z kolei fanatycy transformacji energetycznej sieją po zielonych bezkresach elektrowniami wiatrowymi niczym baba makiem, no i jest estetyczny klops. Trudno.


Bardzo ciekawe miejsce znajduje się kilkadziesiąt metrów od zamku. Robins Nest to hotel złożony głównie z domków na drzewach. Istnieje kilka takich kompleksów w Niemczech, ten konkretny natomiast wyróżnia się tym, że trzy z czterech domków nie opierają się na drewnianych palach zakotwiczonych w ziemi, tylko to drzewo stanowi ich fundament. Jeśli ktoś więc hoduje w sobie dziecięcą fantazję przenocowania w drewnianym domku okalającym sporych rozmiarów drzewo na konkretnej wysokości, to za około tysiaka polskich dukatów za noc (za dwie osoby) może w tym miejscu puścić wodzy swojej fantazji. W późnojesiennej aurze pośrodku ściółki leśnej usłanej brązowymi liśćmi kompleks robił wręcz surrealne wrażenie, szczególnie że trafiłem tam zupełnym przypadkiem. A jako kropka nad i funguje tutaj futurystyczna, zielona, wisząca kula mieszkalna, która nie wiedzieć czemu skojarzyła mi się z Mechaniczną Pomarańczą.


Starszym budynkiem od zamku Berlepsch jest Gutshof von Christen w nieodległym Werleshausen. Najstarsze części budynku zostały wybudowane w 1280 roku, wieżę wzniesiono sto lat później, a jako że nie udało mi się znaleźć żadnych wartych wzmianki ciekawostek względem budowli, która, co ciekawe, fachwerk prezentuje nie klasycznie czarno-biały, tylko czerwono-kremowy, przeto zostawiam Was ze zdjęciem budowli oraz informacją, że naprzeciwko mieszka gospodarz, który hoduje gęsi i krzywo mu patrzy z mordy.


Właściwym pierwszym przystankiem mojej peregrynacji przez najeżone jak nigdy policmajstrami Niemcy było Witzenhausen. Miejscowość typowo heska, czyli zabudowana fachwerkiem, niepozorna i mieszcząca się pośrodku niczego. Pomijając kilka większych miast (Frankfurt, Fulda, Wiesbaden oraz Kassel), Hesja to amalgamat fachwerkowych wiosek o niskiej gęstości zaludnienia, rozsianych po licznych dolinach ulokowanych między zielonymi, niewysokimi wzniesieniami. No i Witzenhausen to jedna z takich miejscowości, trochę większa niż inne, ale mimo fachwerku w zasadzie niezbyt powabna. Chyba że ja po prostu po zwiedzeniu terenów wokół Mozeli jestem pod tym względem zbyt rozpieszczony.


Niby wszystko jest ładne i schludne – resztki dawnych murów miejskich, wieża Diebesturm, w której ongiś więziono, eee, więźniów, fachwerki na terenie starego miasta. Brakuje jednak czegoś, co sprawiłoby, że mieścina zrobiłaby pamiętne wrażenie. Nie jest specjalnie urokliwa ani fotogeniczna. Jest prosta i schludna. Nawet rozsiane tu i ówdzie graffiti jest bez polotu. Ot, ktoś nasprejował na starej fontannie na rynku, przerobionej na stroik adwentowy, słowa „not climate change”. Jeśli gramatyka jest celowa, to można się zgodzić, że ta fontanna nie powstała w wyniku zmian klimatycznych, ani nie jest ich manifestacją.



Manifestacją odmienności tutejszych Niemców od tych z Dolnej Nadrenii jest to, że połowa z nich lata po ulicy z maskami (mimo że nie trzeba) oraz to, że pozostała połowa ma z wyglądu pochodzenie afgańskie. Bywa i tak.

Od miasta odstaje miejscowy browar, Schinkels Brauerei. Niestety jest otwarty jedynie do godziny 15, więc pocałowałem klamkę, ale koncepcja wyszynku urządzonego na antresoli nad samym zakładem produkcyjnym jest może mało odkrywcza dla osoby z kraju, w którym to craft wyznacza standardy, dla Niemiec jest jednak całkiem nowatorska.



Skoro się jednak spóźniłem do browaru, toteż nie wszystek stracon – naprzeciwko Diebesturmu w centrum Witzenhausen mieści się jego śródmiejski wyszynk. Schinkels Brauhaus to jedna wielka (tragi)komedia. Jego progi przekroczyłem wraz z godziną otwarcia. Leciwa kelnerka podeszła do spraw epidemiologicznych zgodnie z wolą Lewiatana. Kiedy tylko maska ośmieliła ześlizgnąć mi się z nosa, od razu mnie obsztorcowała, żebym ją sobie poprawił. Byłem jedynym klientem w sporych rozmiarów lokalu, ale ordnung mus zajn. Sama gospoda była tak zupełnie randomowa i nieklimatyczna, że wyraziłem wolę zajęcia miejsca w ogródku. Mimo temperatury bliskiej zera chłód późnolistopadowej heskiej aury jednak był nieco cieplejszy od atmosfery sterylności wewnątrz lokalu.


Wybrałem tę miejscówkę na postój między innymi dlatego, że oferują deskę degustacyjną, no i w ofercie mają kilka styli z importu. Ciekaw byłem, jak im się udało.

Muszę przyznać, że wrażenie, jakie wywarła na mnie oferta Schinkelsa, powinno być na tyle trwałe, że będę na przyszłość omijać te okolice niczym teren skażony.

Kelnerka-służbistka przyniosła deskę 4x100ml, objaśniając mi:
- proszę, to jest pils, wajcen, dunkel oraz IPA.
- A w menu macie na kranie pale ale, a nie IPA?
- Tak, bo to się tak skraca. IPA, czyli pale ale. Bo to jest India Pale Ale, wie pan?
- No teraz to już wiem.

I wiecie co? Chyba jeszcze nigdzie mając przed sobą deskę 4x100 ml nie zrezygnowałem po wypiciu połowy całości.


Schinkels Bio-Pilsner – metaliczny i siarkowy; słodki bez odpowiedniej kontry goryczkowej. Bardziej męczący od typowego koncerniaka. A to było i tak najlepsze piwo w ofercie. (3,5/10)
Schinkels Dunkel – karmelowa zupa grzybowa, wytrawna. Nie wiem, kiedy ostatnio miałem nieprzyjemność z piwem tak mocno walącym spleśniałym korkiem. Wrzuconym do babcinej szuflady z bielizną, nieotwieranej od 20 lat. Do której na koniec ktoś zwymiotował. To nie jest piwo, to jest performens. (1/10)
Schinkels Weizen – nie przepadam za mocno fenolowymi weizenami, ale potrafię docenić. Tutaj jednak fenole są tak wyostrzone, że wpadają w chlor. Woda z basenu miejskiego okraszona cytrusowym kwaskiem? Nie, dziękuję. (3/10)
Schinkels Pale Ale – w smaku gorzka woda, w aromacie zupa kalafiorowa niczym w wyjątkowo nieudanym czeskim pilsie, korkowa pleśń oraz landrynki z nutą zielonych owoców, a na koniec tępa goryczka. Dafuq is this crap? (1,5/10)

Pierwotnie chciałem jeszcze zakupić stouta w butelce, ale po takim pokazie kunsztu piwowarskiego zrezygnowałem.


- Chcę zapłacić.
- I jak, smakowało?
- Nie.
- Hehe, aha, nie. No to szkoda.
- Wiem.

I to nie jest ostatni akord tego bieda-browaru. Bear with me...

Niedługo później byłem w nieodległym Kassel, które dotychczas kojarzyłem jedynie z pieczeni (Kasseler Braten) oraz z tego, że to miasto objeżdżam wiele razy w roku. W końcu trzeba było je nawiedzić.


No i powiem bez kozery – nic szczególnego. Przedmieścia to galerie handlowe, zakłady produkcyjne oraz domki, śródmieście z kolei to typowy niemiecki modernizm powojenny. Prostokątny, funkcjonalny i daleki od jakiegokolwiek powabu. Co do zasady te niemieckie miasta, które uległy w sporej mierze wojennym zniszczeniom, to są straszne dziury pełne prostokątnych budowli bez duszy.


Bezduszność nie była jednak najgorsza. Po wizycie w Kassel czuję obrzydzenie. Nie dość, że browar był do niczego (bear with me...), to pierwszy raz mnie z pełną siłą uderzył w oczy segregacjonizm. Na głównym placu jarmark świąteczny, ale strefy konsumpcji otoczone czerwoną wstęgą. Przy wejściach ochroniarze sprawdzają, czy delikwent ma papiery aryjskie. Ludzie wewnątrz stref jedzą sobie backfische i bratwursty jak gdyby nigdy nic, szczęśliwie odgrodzeni od strefy mieszanej aryjsko-podludzkiej za czerwoną wstęgą. Wyglądało to odstręczająco, udałem się więc po kebaba na obrzeże centrum. Był fatalny, ale przynajmniej można go było skonsumować bez wyrzutów sumienia.

”Jeśli zadajecie sobie pytanie, jak to wszystko wtedy mogło się stać: Bo ludzie wtedy byli dokładnie tacy sami, jak wy dzisiaj.” – Henryk M. Broder, niemiecki dziennikarz i polski Żyd.


Kawałek dalej na głównej arterii śródmieścia jakiś śniady przybysz pewnym siebie głosem krzyczy z całych sił Allah akbar!, wywołując nerwowe poruszenie wśród przechodniów oraz w grupce sześciu policjantów uzbrojonych w karabiny półautomatyczne, stojących przed wejściem do galerii handlowej. Poza poruszeniem brak jakiejkolwiek reakcji, więc kilkanaście sekund później ponownie słychać gromkie Allah akbar! Jest to rzecz jasna projekcja siły i pokazanie, kto tu tak naprawdę rządzi, bo chłopczyki z niemieckiej policji nadają się tylko do gnębienia autochtonów oraz uznawanych tradycyjnie za mniej wartościowych przybyszy z Europy Wschodniej za maskę nienaciągniętą na nos i pokrewne zbrodnie. W zderzeniu z determinacją i siłą ducha, i to mając miażdżącą przewagę fizyczną, są kompletnie bezradni.


W takiej sytuacji tylko jedyny miejscowy browar mógł uratować ten wieczór. Oj, jaka to była piękna katastrofa...

Braumanufaktur Steckenpferd mieści się na obrzeżach centrum Kassel. Na lokal urządzony we wnętrzach dawnej końskiej rzeźni (sic!) składa się średniej wielkości główne pomieszczenie oraz dwa malutkie boczne pokoiki, usłane meblami pewnikiem szabrowanymi u okolicznych babć. W głośnikach wybrzmiewa wesoły punk rock pokroju Pennywise, a dla kontrastu w trakcie mojej wizyty średnia wieku gości oscylowała wokół 70 lat. Welcome to Germany.


Wytatuowany, odziany w bandanę barman Steckenpferda chętnie podjął rozmowę. Dowiedziałem się, że Kassel, około 200-tysięczne miasto, dysponuje zwartym szeregiem 30-40 osób zainteresowanych niszowym piwem, ale to dobrze, bo wszyscy się znają, nie ma anonimowości i w przeciwieństwie do takiego Berlina czy Hamburga można ludziom objaśniać, czym jest pale ale i oni tego słuchają z wypiekami na policzkach. To jest ponoć dobre.


Poza tym populacja Kassel dzieli się na robotników (którzy chleją pilsa) oraz studentów (którzy chleją tanio; ♫ „w pracy mam niewolnicze warunki; nie płacę podatków, piję tanie trunki.” ♬), więc nie ma letko. Konsumenci piwnego craftu cieszą się z kolei jak dzieci z wszystkiego, co im nalejesz. To ostatnie okazało się kluczowe w zestawieniu z jakością lokalnego piwa. Najbliższym „sensownym” browarem jest Blech Brut, ulokowany około 100km od Kassel. Ale chwila... przecież siedzę w browarze, ponoć z warzelnią o wybiciu 1,5hl?...


- Te wasze piwa warzycie tutaj, na zapleczu?
- Nie, jeszcze niedawno warzyliśmy je u nas, ale moce przerobowe były za małe, więc zamówiliśmy nowy sprzęt. Jeszcze nie dojechał, więc warzymy na razie w zaprzyjaźnionym browarze, w Witzenhausen.
- Gdzie!?
- W Witzenhausen.
- Schinkels?
- Tak.
- Ahaaaaaa...

W tym momencie już wiedziałem, że mam przerąbane. Nie wiedziałem tylko jeszcze, że będzie komicznie.

- Wiesz, Fabio, główny piwowar Schinkelsa, to jest gość. Oni zasadniczo wyszli poza niemiecki standard i warzą craft, nietypowe style.
- No wiem.
- On jest zasadniczo dyplomowanym sommelierem piwnym, zna się na rzeczy.
- Uhu.
- Ja też jestem dyplomowanym sommelierem. Jednym z dwóch w całym mieście.


Zaśmiałem się w duchu jak już dawno nie. Aż musiałem wziąć głębokiego hausta ze szkła wypełnionego kiepskim sztandarowym piwem Steckenpferda, pejl ejlem o nazwie Läuft, które dostałem po rytuale nalewania, trwającym około dziesięciu minut („Hehe, o, jak się pieni, hehe, chyba koniec beczki... no bez kitu, to musi być koniec beczki, hehe”. Hehe). Pomogło mi to nieco w impasie, albowiem piwo było na tyle kiepskie, że wyjątkowo wolno wchodziło. Połączenie siana i siarki oraz mocno zwietrzałego chmielu stanowiłoby wstyd dla niejednego początkującego piwowara domowego, a tu jest sprzedawane bez kozery za twardą europejską walutę. Musiałem się spytać, co to za chmiel, bo nie szło odgadnąć. „To jest single hop Citra”. Ja myślę, że powinien być jakiś paragraf za zhańbienie Citry do takiej postaci. Brudny, punkowy pejl ejl. (3,5/10)


W międzyczasie byłem świadkiem tego, jak barman wcisnął kilku klientom małą porcję „świeżutkiego, ledwo co podpiętego” brown ale, ale nikt nie chciał repety. Każdy stawiał na ten beznadziejny pale ale. Obowiązek kronikarza to jednak powołanie masochisty, zamówiłem więc malutką porcję Steckenpferd Brown Ale. Ciut śliwki, trochę metalu, no i dziwna lukrecja. Dziwna, bo bandażowa. Tym samym populacja wad wyjeżdżających świat z browaru Schinkels powiększyła się. Przy czym szczerze napiszę, że różniste wady w piwach tego dnia były tak nosojebne, że mogłem niektórych nawet nie wyczuć, będąc sensorycznie wbitym w ziemię tym, co wyczułem. Sorry. Niemniej jednak warto mieć na uwadze, na jakim poziomie potrafi być piwo craftowe w centralnych Niemczech, w dużym mieście. (2/10)

Heska piwna pustynia to nie mem, to rzeczywistość. Tutaj faktycznie lepiej pić uznane koncerniaki zamiast lokalnych piw.


Czy więc w rejon Kassel nie ma po co jechać? Otóż można, jeszcze jak! Sęk w tym, że samo miasto to takie jedno wielkie nic, natomiast obowiązkowy punkt wycieczkowy znajduje się na zachód od Kassel. Park Wilhelmshöhe został założony pod koniec XVII wieku w stylu barokowym, choć z czasem został przearanżowany na park w stylu angielskim. Jest największym parkiem wzgórzowym w Europie i dysponuje wieloma zapewne ciekawymi miejscami, ja jednak udałem się z braku czasu tylko do głównego z nich – pomnika Herkulesa.


Miedziana statua wzniesiona na piramidzie, posadzonej na wierzchu oktagonu uformowanego z tufu wulkanicznego góruje nad parkiem oraz całym miastem. Nieregularny kształt monumentalnie masywnej podstawy robi wrażenie, jak gdyby uformował się z piętrzącej się magmy, wylewającej się prosto z wulkanu. Z jednej strony w moich oczach cała struktura jest uosobieniem teutońskiego monumentalizmu niczym pomnik Bismarcka w Koblencji, z drugiej – trohę popkulturowo – z uwagi na fakturę budulca oraz sam kształt skojarzyła mi się z legowiskiem smoka.


Poniżej pomnika znajdują się platformy z wulkanicznego kamienia, z których tenże wyimaginowany smok zapewne wzbijałby się w powietrze, siejąc zniszczenie na połaciach Kassel, znajdującego się w zasięgu wzroku u stóp wysokiego na ponad pięćset metrów wzniesienia. Po drodze przeczyściłby sobie być może gardło wodą wyławianą z kaskad opadających ku miastu od pomnika na długości kilkuset metrów.

Piękne, monumentalne miejsce, które zdecydowanie warto zobaczyć na własne oczy.


W trakcie mojej wizyty swoje dodała magia momentu – zima, śnieg, drzewa pokryte warstwą białego puchu, szare niebo i przecinające zalesione wzniesienie raz po raz na tej wysokości chmury. No i bezludzie, nie licząc kilkunastoosobowej delegacji niemieckich sługów reżimu, znaczy się, stróżów porządku, którzy tutaj w getrach uskuteczniali grupowy jogging, w przerwie w pacyfikowaniu antyrządowych demonstracji gumowymi pałkami. 



piwne podróże 7342201606437544097

Prześlij komentarz

  1. Piwo jak piwo, ale zameczek niczego sobie, jak z mokrego snu najsłyniejszego niemieckiego hodowcy kur...

    OdpowiedzUsuń

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)