Loading...

Praga – kultura i balanga


Tyle razy byłem ostatniego lata w Pradze, a z okazji żadnego z tych wypadów nie zawitałem do Starego Miasta. Może to i nietypowe, ale byłem raczej skupiony na poznaniu tych właśnie mniej typowych, nieturystycznych miejsc stolicy Czech. W końcu jednak przyszła kolej na zwiedzenie historycznego centrum grodu nad Wełtawą. Nie lubię jednak stąpać w pełni po najbardziej oczywistych ścieżkach, toteż mój ostatni letni wypad do Pragi miał dwoisty charakter. Za dnia pospacerowałem sobie po starym mieście, zwiedzając przybytki piwne, z kolei noc wycisnąłem jak cytrynkę, imprezując do siódmej trzydzieści nad ranem. Kultura i swawola – w sumie to właśnie te dwa określenia najlepiej oddają charakter Pragi.


Pobyt rozpocząłem tym razem od rozlokowania się w hotelu Geo na Vinohradach. W pełnym deszczu. Cały tydzień było słonecznie i gorąco, ale akurat w dniu mojego przybycia pogoda uległa załamaniu. Wprawdzie lokalizacja hotelu była też mocno barowa, bo dosłownie minutkę spaceru od wejścia można było dać nura do multitapu Beer Geek Bar, no ale tam już byłem niedawno, a poza tym byłoby to pójściem po linii najmniejszego oporu. Minąwszy więc dystopijny kościół, zza którego wynurzała się ciekawobrzydka wieża telewizyjna Žižkova, udałem się w kierunku Namesti Miru, gdzie wszamałem ramen w Bon Fresh

zdjęcie z następnego poranka, już w słoneczku

Minisieciówka ma trzy lokale w Pradze – w jednym z nich, na Smichovie, jadłem tydzień wcześniej i marka przypadła mi do gustu. Tym razem wchłonąłem pyszny i niedrogi jak na Czechy tantanmen (około 50zł). Jak ktoś gustuje, to jest to moim zdaniem lepszy wybór od typowej czeskiej kuchni, która jest całkiem pociągająca, jednak silny nacisk na różnorakie kombinacje mięsiwa z pieczywem działają na mnie po spożyciu nieco petryfikująco vel usypiająco. No i po zupie czosnkowej degustacje piwne na pewien czas tracą rację bytu.


Po obiedzie przestało padać, a kiedy tylko znalazłem się vis a vis Muzeum Narodowego, pod pomnikiem św. Wacława, chmury się rozstąpiły, słońce ukazało swoje oblicze i zalało prowadzącą wgłąb starego miasta, rozłożystą arterię Václavské Náměstí żółto-pomarańczową poświatą. Jeśli na Ziemi zdarzają się znaki, wówczas to był jeden z nich.


Václavské Náměstí
łączy Muzeum Narodowe ze starym miastem i ciągi kamienic po obydwóch stronach alei co prawda obejmują architekturę secesyjną, socrealistyczną oraz nowoczesną, ale nic się w zasadzie ze sobą ewidentnie nie gryzie, na co może mieć wpływ uczucie sporej przestrzeni.


U wylotu starego miasta właśnie się kończyła kampania promocyjna strip clubu Goldfingers – były pomalowane na metaliczny połysk drogie, sportowe samochody, hostessy (pewnie też nietanie) i jakaś gadanina przez megafon. Całkiem zabawnie wyglądały muzułmanki w chustach robiące z zaciekawieniem zdjęcia samochodów, chyba nie do końca świadome tego, w jakim kierunku bryki lada chwila miały odjechać.


Zupełnie świadomi byli za to zapewne śmiałkowie z Anonymousa, którzy kawałek dalej uskuteczniali postojówę (posiadówa, tyle że na stojąco) w kółku, ukazując na zewnątrz ekrany z migawkami z ferm drobiowych. Z całym szacunkiem dla tej rozproszonej organizacji, ale patrząc na zbieraninę płci obojga, ich kształty ciała oraz postury, ciężko nie było czuć się potwierdzonym w mniemaniu, że w takich kręgach liczbowo dominują piwniczaki par excellence, cherlawe bądź chorobliwie otyłe, a przy okazji charakteryzujące się sporymi deficytami w zakresie umiejętności społecznych, tak więc maski stanowią nie tyle ochronę prywatności, ile swoistą tarczę, pozwalającą w końcu na wyjście między ludzi.


Względem starego miasta Pragi wypada tylko powiedzieć, że jest piękne. I ogromne. Jest na tyle duże, że nawet w obliczu sporej nawałnicy turystycznej, pomijając kilka głównych węzłów komunikacyjnych, wszystko się rozprasza po sporej przestrzeni i na większości obszaru nie ma tłoku. Pięknie odrestaurowane kamienice, szerokie oraz wąskie uliczki, pałace, uczelnie oraz świątynie – jeśli porównać to do krakowskiej starówki, to jest jednak kilka razy większe, no i również poza starym miastem sensu stricto można spacerować pośród zabytkowej (secesyjnej) tkanki architektonicznej – optycznie stare centrum jest więc większe, niż wynika to z wewnętrznych granic administracyjnych. Wrażenie robi mnogość zrobionych z pomysłem restauracji, barów oraz cukierni, no a ogromny rynek to już sam cymes. To był pierwszy raz od 2013 roku, żebym spacerował po starym mieście Pragi za dnia oraz na trzeźwo i muszę przyznać, że zrobiło na mnie gigantyczne wrażenie.






W końcu jednak czegoś się trzeba było napić. Wybór padł na browar U Tří Růží, usytuowany w samym środku starego miasta, nieopodal Mostu Karola. Uważany za praską topkę browarów z wyszynkiem. Jak się można spodziewać, lokal przyciąga w sporej mierze zagranicznych turystów i sam w sobie jest mocno larpowy, ale i przez to dobrze wpisuje się w charakter starego miasta. Na dole warzelnia i stoliki, u góry trzy pomieszczenia o atmosferze rycerskiej vel larpowo-RPGowej właśnie. To jest takie miejsce, gdzie pod ścianą z malowidłem, które z wyczuciem muska rejony kiczu, pryszczaci szesnastoletni młodzieńcy z podrobionymi dowodami osobistymi spotykaliby się w koszulkach Stratovariusa i Blind Guardian na partyjki AD&D. Z elektroniczną muzyką w tle, elementem niepasującym tutaj do całości.




Tak by to wyglądało, jeśli ambient miałby współgrać z elementem ludzkim, jako że to jest jednak Praga, to rzecz jasna mój pobyt nie mógł się obyć bez ponownego napotkania wyjątkowo przykrych turystów z Niemiec. Ponownie miałem wrażenie, że cała ta „aryjska nordyckość” sprowadza się do tego, że mieszkańcy krainy nad Renem swoje niczym nieuzasadnione poczucie wyższości komunikują w sposób, który zbliża ich pod względem emitowanej aury do orangutanów świeżo wypuszczonych z klatki. Różnica między dobrą zabawą a ekspansywnym fonicznym natręctwem, w ramach którego pięciu chłopa siedzących przy jednym stoliku jest w stanie zawrzeszczeć wnętrze niemałej knajpy w takim stopniu, że ciężko jest ludziom przy innych stolikach zrozumieć osobę siedzącą metr naprzeciwko, jest wyczuwalna intuicyjnie. Miałem nadzieję, że kiedy dostaną żarcie, to siłą rzeczy zrobi się nieco ciszej, ale nie tym razem. Otóż niestety w tym lokalu dania są przynoszone losowo, tak że w każdej chwili co najmniej trzech germańskich wojów nie miało ust napchanych mieszaniną mięsa i pieczywa. Moi współtowarzysze błagalnym wzrokiem patrzyli na kufle piwa przede mną, chcąc opuścić lokal – nie tylko mnie obecność długowłosego Borisa Beckera i jego ferajny dawała w kość.



A piwa były całkiem niezłe.

U Tří Růží Světlý Speciál – mocno słodowe, słodkawe, lekki diacetyl, goryczka nikła. Po słodkiej, stołowej stronie mocy. Fajny lagerek. (6,5/10)
U Tří Růží Výroční – desitka zdominowana przez drożdże i siarkę; ciut masełka, mało intensywne, ale do wypicia. (5,5/10)
U Tří Růží Vídeňské červené – tosty, trochę orzechów, śladowo owoce suszone. Finisz orzechowy z lekką goryczką. Bardzo sesyjne, bardzo udane polotmave. (7/10)
U Tří Růží WeissBier – turbo bananowe z goździkiem, gałką muszkatołową i nutkami cytrusowymi oraz delikatną siarką. Dość pełne, intensywne, może niedostatecznie rześkie, ale dobre. (6,5/10)
U Tří Růží Tmavý Special – dużo spieczonej skórki chlebowej, kawa zbożowa z cykoriową goryczką, cukier muscovado, nuty ciasta murzynek z rodzynkami. Ma trochę ciałka, ale nie jest słodkie, no i finisz jest wytrawny. Bdb. (7/10)

Do U Tří Růží warto zawitać. I co z tego, że jest turystycznie?


Dzień zmierzał ku końcowi, więc udałem się nad Wełtawę, żeby ujrzeć rzekę wraz z nabrzeżem skąpaną w ciepłych barwach złotej godziny zaraz przy Karlovych Łaźniach. Kontemplację widoku zaburzyła mi duża grupa głośnych, pijanych Angoli, których zwyczajowa obcesowość przypomniała mi, że walka o tytuł najbardziej sztubackiego narodu Europy jest zacięta i nie zanosi się póki co na jej rozstrzygnięcie.


Chwilę później jednak podróż stała się sentymentalna. Oto znalazłem się przypadkowo przed pubem Atmosphere, w którym w 2013 razem z kumplem spędzaliśmy kacowe poranki przy szklanicach Feniksa, czyli prazdrojowego witbiera, który wówczas, w czasach raczkowania craftu stanowił niezły smakowy rarytas.

Sentymentalność poczułem jeszcze bardziej, kiedy przekroczyłem podwoje Pivovara Staré Město. Toż to przecież były Pivobar U Dobřenských, w którym, właśnie wtedy, w 2013 roku, zapijaliśmy się pysznymi Koutami! W tak zwanym międzyczasie zasłużony browar Kout został zaorany (odżyły wspomnienia z Bułgarii 2019 roku, kiedy piłem go po raz ostatni), Pivobar u Dobřenských zmienił się w Pivovar U Dobřenských, po czym stał się Pivovarem Staré Město i ... przestał być browarem. Nazwa lokalu, jak mi szczerze powiedział barman, jest tylko w celach marketingowych, bo wewnątrz żadne piwo od jakiegoś czasu już nie powstaje, wszystko jest kontraktowane w innym browarze.


Wielka szkoda, bo nie wiem, kiedy ostatnio byłem pod tak wielkim wrażeniem, jak akuratnie, z wykorzystaniem ostatniego zakamarka, uzbrojono mały piwniczny lokal w warzelnię i rząd ciągnących się za mikroskopijnym barem tankofermentorów. Naprawdę cymes – wielka szkoda, że obecnie cymes jedynie dekoracyjny.


Jak passa to passa – również tutaj musiałem natknąć się na zachowujących się jak paniska turystów z dojcznejlandu, choć tym razem nie byli aż tak głośni, acz łysy, podstarzały barman wyglądał na lekko zażenowanego. Człowiek oszczędny w słowach dał mi do zrozumienia, że zestawów degustacyjnych się tutaj nie uświadczy – bierzesz duże piwo jak mężczyzna, albo nie bierzesz wcale. No to bierę. Wszystkie są warzone w Pivovarze MMX na południowy zachód od Pragi.


Staré Město Světlý Ležák 12
– Słodowy, lekko drożdżowy, oszczędnie żatecki, ale jednak ziołowy lagerek. Goryczka raczej niska. Bardzo dobre piwo stołowe. (7/10)
Staré Město Wheat Weizen – trzeba się postarać, żeby piwo tak bardzo zmaścić. Wyobraźcie sobie serek homogenizowany, do którego wrzucono parę przepoconych skarpet. Wybujały diacetyl plus serowy, stary chmiel. No i ciut goździka. Piłem gorsze, ale dużo ich nie było. (2,5/10)
Staré Město Porter Irish Dry (sic!) – Czekolada, masło kakaowe (no musiał być ten diacetyl), nikła paloność, trochę à la borówkowych estrów. Faktycznie dry i faktycznie porter. Jako tako. (5,5/10)


Tutaj warto się wybrać dla pilsa i dla klimatu. Raczej ciasna, obita cegłami, schludna piwniczna knajpa z kominkiem w rogu i pięknie wkomponowaną, niestety nieużywaną instalacją warzelną. Niby stare miasto, a jednak nie jest to typowo turystyczne miejsce, raczej dla koneserów.



Tym akordem zakończyłem degustacyjną część dnia i zacząłem imprezową. Najpierw umówiłem się z miejscowym kumplem na tak zwanym Stalinowskim Wzgórzu, znanym obecnie jako Praski Metronom. Wzniesienie nad Wełtawą, na którym ongiś stał pomnik gruzińskiego psychopaty, w weekendy wieczorami staje się miejscem spotkań towarzyskich w obrębie imprezy na wolnym powietrzu. Jest całkiem niezła muzyka elektroniczna, jest ciekawe piwo (Arnoštova Hořká z Pardubic to słodowo-chmielowe, mało porywające piwo 5/10, ale Mustang 11 z Ostravara był już ciekawszy, a i Vinohradský Special lali), jest piękny, panoramiczny widok na całe miasto, no i jest towarzystwo z całego świata – poznałem ludzi między innymi z Malezji i serbskiej części Bośni.




Kolejnym przystankiem był Cross Club, kultowa miejscówka z muzyką elektroniczną i wystrojem steampunkowym. Ponoć to jest jakiś underground, nie wiem, nie znam się, wiem z kolei, że tutaj na obydwóch parkietach dominowała ciężka muzyka elektroniczna z wieloma bass dropami (dobre to było), było bardzo głośno, z kranów lał się Mustang, no i większość imprezowiczów uległa już pogłębionej intoksykacji.


Trzecią miejscówką, do której zawitaliśmy, był Music Pub U Bukanýra. Cóż za miejscówka! Nieopodal Pivovaru Lod stoi sobie przycumowany niewielki stateczek, tak trzy bądź cztery razy mniejszy od browaru Lod. Po wejściu ukazał mi się parkiet z barem, całkiem sensownie grający DJ, tańczący ludzie, w tym dwie bardzo atrakcyjne, a zarazem kompletnie naćpane Ukrainki z Donbasu, no i mała powierzchnia na pokładzie na zewnątrz, gdzie można sobie porozmawiać w spokoju. 


Tutaj poznałem grupkę Hiszpanów, zdziwionych, że jestem Polakiem, skoro wyglądam, jakbym był jednym z nich – co było o tyle zabawne, że był wśród nich Urugwajczyk, który z kolei z wyglądu spokojnie mógłby robić za Polaka – porozmawiałem sobie z sympatyczną Hiszpanką o życiu na Iberii i tym, dlaczego ono nie ma przyszłości, w związku z czym tylu Hiszpanów mieszka w Pradze – bo faktycznie co najmniej jedna trzecia osób, które poznaję w Pradze, jest z Hiszpanii – zaliczyłem piękny wschód słońca nad Wełtawą, po czym ewakuowałem się w końcu do hotelu. Wschód słońca w oczach jest zasadniczo stemplem jakości bardzo udanej imprezy.





Jako że poniosła mnie ułańska fantazja, ujeżdżająca jednak nie konia, a węża w mojej kieszeni, przeto postanowiłem zaoszczędzić na uberze i wybrać się do hotelu hulajnogą Bolta. Biorąc pod uwagę mój stan psychofizyczny, był to pomysł średnio szczęśliwy i faktycznie – wjazd przy pełnej prędkości z asfaltu na kocie łby zaowocował lotem nad kierownicą i przekoziołkowaniem po powierzchni. Para, czekająca na autobus, która wydała z siebie głośne „Ufffff!!” widząc moje akrobacje, zamilkła i zrobiła wielkie oczy, kiedy od razu wstałem, strzepałem kurz z kurtki, postawiłem leżącą dziesięć metrów obok hulajnogę i ruszyłem od razu dalej. Upadek został zamortyzowany przez kubek do piwa z grubego plastiku, który miałem przytwierdzony do biodra. Pijany to ma szczęście w nieszczęściu.

Ale nie róbcie tego w domu.
Ani w Pradze.
Ani w domu.


U Bukanira 7434165349366411310

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)