https://thebeervault.blogspot.com/2022/04/warszawski-festiwal-piwa-2022-wiecej.html
Kolejny Warszawski Festiwal Piwa przeszedł do historii, kolejny raz (prawie) nic się nie zmieniło i po raz kolejny nie mam do tego stanu rzeczy żadnych zarzutów. To tak jak było z płytami Motorhead – każda kolejna brzmiała w zasadzie tak samo jak poprzednia, ale właśnie w tym tkwiła ich atrakcyjność. Zaraz, czy ja aby tego porównania z Motorheadem nie użyłem już w jednej z poprzednich relacji z WFP? Jeśli tak, to tylko potwierdza słuszność analogii.
W każdym razie – ponownie ta sama (świetna) lokalizacja, ponownie bardzo wysoki poziom piw, ponownie pełno znajomych, ponownie pełno pouczających (mniej) oraz zabawnych (bardzo dużo) rozmów, w skrócie – masa świetnej zabawy. Pod względem szkła festiwalowego nastąpił regres estetyczny, to jesienne było naprawdę ładne. No ale pojawił się ponownie shaker sprzed kilku lat, który zapewnił estetyczną, jak i użytkową równowagę. Użytkowość trzeciego szkła, czyli porrona, nie stanowi jego clou, więc można je pozostawić poza nawiasem. Bardzo fajnym gadżetem jest z kolei festiwalowy torboplecak – całkiem pojemny i solidnie wykonany, a zarazem mieszczący się po zwinięciu w kieszeni spodni. W końcu coś użytecznego.
Myślałem, że z uwagi na bieżące wydarzenia na festiwalu będzie częściej słychać język ukraiński i rosyjski, tymczasem tak jak w warszawskich uberach miejsce Ukraińców wydaje się, że zajęli Uzbecy, Gruzini i Czeczeni, tak i na WFP przynajmniej na słuch nie było specjalnie wielu sąsiadów ze wschodu. Chyba że przygłuchy jestem, co po zagraniu jakichś 80 koncertów nie powinno w zasadzie dziwić. Była znajoma para z Kijowa poznana pół roku temu w Odessie i tak, jak z uznaniem wypowiedziała się o poziomie piwa, tak jedzenie na festiwalu zostało przez nich określone mianem de facto junk foodu w cenie premium. Nie wiem wprawdzie, co jedli, ale biorąc pod uwagę poziom gastro na Ukrainie, mogli się faktycznie trochę rozczarować. Ja za sprawą węża w kieszeni zakąsiłem jedynie w chlebie ze smalcem na stoisku Darów Natury, tak więc najadłem się za dychę dżemem ze świnki w dużych ilościach na skromnej chlebowej podstawce. Prawie keto.
Na scenie zwyczajowo miały miejsce wykłady, które zwyczajowo za sprawą dobrej zabawy w innych miejscach terenu festiwalowego nie wzbudziły mojego zainteresowania, poza wywiadem Wojtka Trząskiego odnośnie podróży Route 66, o której ze swadą opowiadał. Po nim była moja kolej i tłem dla moich anegdot podróżniczych okazały się być te same slajdy Wojtka z Ameryki, mimo że o USA nie mówiłem wcale, a swoje slajdy terminowo przesłałem. No cóż. Zaraz potem Pan Przemek przeprowadził ze mną długi wywiad dla podcastu Alchemia, tak więc już za niedługo będziecie mogli posłuchać mojego głębokiego głosu na jutiubie, mimo że Na Dnie Fermentora na razie niczego nowego nie nagrało. Przy okazji – Przemek to nie tylko bardzo sympatyczny człowiek, ale również świetny rozmówca, potrafiący słuchać drugiej osoby, nie przeszkadzać w wypowiedzi i umiejętnie pobudzać rozmówcę do rozwijania tematów.
Frekwencja wydała się być bardzo dobra – oficjalnie festiwal odwiedziło 14 tysięcy osób. Kilkoro wystawców jednak trochę narzekało. Szczególnie skrajne umiejscowienia na ostatnim piętrze oberwały frekwencyjnie oraz obrotowo; nic dziwnego więc, że na parterze, w strefie debiutantów, usłyszałem od wystawców, że oni ze swojego miejsca na parterze są bardzo zadowoleni i nie bardzo widzą siebie w przyszłości na wyższych kondygnacjach, bo zainteresowanie stoiskiem z uwagi na umiejscowienie może być nieco mniejsze.
Przechodzimy do stoisk piwnych, czyli clou festiwalu piwnego, jak mniemam. Ciężko poziom tysiąca piw ocenić po poziomie niespełna sześćdziesięciu z nich, ale daje to jakiś wgląd na sytuację.
Poziom zero
Czyli czyściec dla wystawców debiutujących na festiwalu. Czyściec całkiem atrakcyjny frekwencyjnie/obrotowo, jak już wspomniałem.
Piwoteka
Nie jestem zwolennikiem piw efekciarskich, ale Końska Dawka Edycja Buraczana to dla mnie taka druga Gąska Beerbinka – piwo absolutnie przegięte, nie smakujące jak piwo, a zarazem smakujące bardzo dobrze. Lekkie nutki owocowe w tle, poza tym chrzanowy overkill – piwo jest tak ostre od chrzanu, że w trakcie picia kręci w nosie. Do pełni szczęścia brakowało tutaj tylko mięsa, bo to smakowało jak część składowa dania mięsnego z chrzanem. Sam zapach sprawił, że błyskawicznie zgłodniałem. (7/10)
Tankbusters
Obecnie jedna z najfajniejszych polskich marek, toteż i nie zdziwiłem się, kiedy po przybyciu na stoisko okazało się, że wszystko od nich już piłem. Poza Hazy APA, która potwierdziła jakość reszty – fajna, rześka, cytrusowa apka z nutką różaną oraz melonową. Piłbym więcej. (7/10)
Hazy Flower to neipka kojarząca się z przecierem morelowym, w której kaffir i trawa cytrynowa wpadają w różę. Faktycznie kwiatowa sztuka, ale i niespecjalnie wyrazista, mocno grzeczna (5/10). Wyraziste z całą pewnością jest z kolei Musko – ziemiste torfowe nutki wpadające w mineralność, gęsta czekolada, słodycz balansowana półwytrawnym finiszem (7,5/10).
Browar Biały
Porter Bałtycki z Trawą Żubrową pachniał tak, że równie dobrze mogła to być tonka albo nawet rumianek. Czekoladowa podstawa wyszła fajnie, a w smaku dawało to efekt ciasteczek marcepanowych. 9,4% alko udało się w pełni ukryć, no i nie był to ulep. Dobre piwo (6,5/10). Englishman, czyli kolejna kooperacja z istniejącym obecnie raczej wirtualnie Spencerem, to ESB o mocno zbożowym profilu, lekko orzechowym. Pijalność jest, ale sensownie by było wymienić zboże na ciasteczka (5/10).
Grodziskie wyszło w sam raz – lekko, subtelnie wędzono, czysto – by the book (6,5/10). Inne piwa z Warszawskiego piłem w miejscu ich wytworzenia na afterze w piątek i zrobiły na mnie mieszane wrażenie. APA siarkowa, pils spoko, american pils bardzo smaczny. Sama miejscówka jest wypasiona i zasługuje na dużo więcej niż tylko wzmiankę w obrębie dłuższej relacji, będę się tam więc musiał wybrać w końcu na dogłębną degustację. Aha, suszoną wołowinę robią przepyszną.
Nieczajna
Nelson Hoppy Pils prezentował tytułowy chmiel w wydaniu mocno białogronowym, owocowym, niestety mało spalinowym, co w połączeniu z niemrawą goryczką zaowocowało niemrawym piwem (5/10). Z kolei Porter Bałtycki Wild Turkey BA to piękne piwo. Wanilia i kokos plus ciemne owoce i karmel; ułożone, kremowe od białej dębiny. Mniam (8/10).
Główne piętro
Browar Markowy
Jednym z objawień festiwalu był Hoppy Grodzisz, kooperacja z Marcinem Kwilem i Samymi Kraftami, którego wypiłem dwie szklanki, taki był dobry. Połączenie wędzonego słodu z wyjątkowo siarkową odsłoną chmielu Nelson Sauvin kulminowało w najbardziej spalinowym piwie, z jakim się kiedykolwiek spotkałem. Normalnie jakbym kinol wsadził do rury wydechowej. Cóż za piękny przykład synergii! (7,5/10)
Browar Bury
Do chłopaków (i dziewczyny) wpadłem pod koniec pierwszego dnia na tradycyjny przegląd ciemnych kowadeł. Rozczarowania nie było. Bury RIS w wersji podstawowej jest mocno palony, wytrawny, czekoladowo-orzechowy z lekko kremową fakturą oraz oldskulowo podkreśloną goryczką. Świetne piwo (7,5/10). RIS Rum BA jest bardziej wulgarny od podstawki, bardziej ostry, mocno daje bednarnią i charakternymi nutami dębowymi. Lekka melasa wraz z palonymi nutami trochę wytłumiła w nim czekoladę (7/10). RIS Woodford BA jest z początku również ostry, ale po kilku łykach staje się gładki – trzonem jest paloność i gorzka czekolada okraszona lekkim kokosem od dębiny. Z jednej strony charakterne, wyraziste, wytrawne piwo, z drugiej strony zmiękczone kremowością laktonów dębowych. Świetne (7,5/10).
AleBrowar
Tutaj sięgnąłem po Savage Barn Chardonnay BA – brettowego berlinera na podstawie Herr Axolotl, leżakowanego w wymienionych w nazwie beczkach. I był to wybór ze wszech miar słuszny. Fajne waniliowe nutki od klepki, jasne grono w połączeniu ze skórkową mirabelką, trochę agrestu, kwaśność i dzikość z umiarem. Świetnie przegryzione trzy elementy składowe – berliner, bretty oraz beczka po białym winie. To jest zdecydowanie warte polecenia. (7,5/10)
Wagabunda
Jedno z najlepszych stoisk na festiwalu. Piwa pomysłowe, ale nie efekciarskie. Przede wszystkim dark mild o nazwie God Bless – rodzynki, orzechy, suszona śliwka, ciut czekolady, a wszystko naznaczone gładkością za sprawą serwowania z pompy oraz całymi 2,5% alkoholu, przy braku nut brzeczkowych. Bogata słodowość, niebanalny smak, a zarazem lekkość – to piwo jest dowodem na to, że można uwarzyć coś lekkiego, co zrobi wrażenie większe niż niejeden mocarz. Życzyłbym sobie tego piwa na kranach w polskich multitapach. Najlepiej już na stałe (8/10). Kontrapunktem wagowym był Leśny Dziad z 11% alko. Flanders red ale leżakowany 4 lata (!) z owocami leśnymi? Wchodzę w to! Dużo jeżyn szczególnie w posmaku, dużo czerwonej porzeczki od podstawki, lekko słodkawe, bardziej kwaskowe piwo. Trochę dzikie z gryzącym aspektem octu w finiszu. Alkohol ukryty zupełnie. Niełatwe w odbiorze, ale satysfakcjonujące (7/10).
Chłopaki specjalizują się w piwach z dodatkiem CBD, co w ich przypadku nie jest marketingową wydmuszką, tylko ma realny wpływ na smak. Miejscami aż zbyt realny – CBD Jamaican Lager smakował... duszno. Dawał mokrą, spoconą ziemią, jak żywo przypominał zapach świeżo podlanej szklarni pełnej ziół w lipcowe popołudnie. Osobliwe piwo, w smaku jeszcze bardziej ziemiste, wręcz na pleśniową modłę (4,5/10). Co innego Santarosa, weizen z dodatkiem płatków róży – połączenie bananów z bułgarskim dżemem różanym zasłużyło na tytuł najbardziej wiosennego piwa festiwalu, a być może i polskiego craftu jako takiego. Świetna koncepcja (7,5/10). Tarantula na tle dzikusów od konkurencji była tylko lekko kwaśna i tylko lekko dzika, za to dobrze przegryziona z soczystością marakui (7/10).
SzałPiw
Jedno z najciekawszych stoisk na festiwalu. Zacząłem od Gingiberi Amicitiae, kooperacji z Harpaganem. Mocny imbir (ani perfumowy, ani mydlany na szczęście), cytryna, mocny, ale nieprzegięty kwas. Z czasem miałem skojarzenia z aromatem sauny parowej z olejkami eterycznymi. Wyśmienite (8/10). Bana Extreme Bordeaux BA charakteryzowało się wybitną złożonością. Karmel z winem, karmelizowany banan, ciasteczka z polewą karmelową. Przyciemnione słody wpadają w owocowe klimaty zdominowane przez ciemne grono, a w tle przewija się dębinowa wanilia. Piękne piwo, mimo że kłujący alkohol ciut przeszkadzał (7,5/10). Bardzo ciekawą pozycją była Klofta Petit – ciemne, gronowe klimaty z czasem ustępowały w nim aromatowi pokrewnemu destylatowi winnemu vel grappie, co jest o tyle frapujące, że piwo ma jedyne 3,5% alkoholu. W smaku z kolei ukazała się cała dobroć nutek bednarni, z uzupełnieniem w postaci nut lukrecji w finiszu (7,5/10). A na koniec Ganc Sezon Sylvain Grande Reserve BA. Mocno jasnoowocowy charakter, od białego grona przez gruszkę po jabłko, podbita morela, pieprzna przyprawowość, miękkie i gładkie piwo z przyjemnie wyczuwalnym słodowym podszyciem. Super (8/10).
Może i Polish (Hops Can Into) Space, ale nie robi to na mnie wrażenia. Nowofalowość jako taka charakteryzuje to piwo, ale w postaci gruszkowo-melonowo-kwiatowej, ergo mdłej. Niemrawa goryczka rzecz jasna nie ratuje sytuacji (4,5/10).
Ukiel
U Warmiaków sięgnąłem po klasykę. Pils wpada w szyny niemieckiego Urhella, z bardzo lekką goryczką, ale chmielem obecnym w aromacie, no i fajną, tankową, świeżą siareczką (7/10). Marcowe z kolei smakowało jak przyprawiony subtelnie słodem monachijskim helles. Czyli słodowo, ale z mocno wycofanymi nutkami wymienionego słodu, nikłą goryczką oraz bardzo dobrą pijalnością. Może i niestylowe, ale bardzo smaczne (7/10). Porter Bałtycki to połączenie nut karmelu z orzechami, słabszą czekoladą, prażonym ziarnem i skórką chlebową. Całkiem wporzo (6/10).
Stoisko wrocławskiego tapu oczarowało wyborem tradycyjnych niemieckich piw, częściowo lanych grawitacyjnie z beczek. Niech przemówi fakt, że po Mönchsambacher Zehender Lagera podszedłem do FAM-u aż trzy razy w trakcie festiwalu. Czyściutki jak łza, słodowy lager okraszony lekkimi kwiatami, w smaku intensywny na tyle, na ile styl tego dopuszcza. Wzorowe piwo sesyjne (8/10). Dodatkowy punkt dla FAM-u za przybliżenie polskim birgiczkom, jak smakuje benchmarkowe niemieckie gose – bo na jednym z kranów było podpięte to klasyczne z lipskiego Bayerischer Bahnhof.
Artezan
Do weteranów sceny udałem się po szklankę uwarzonego wespół z Pintą Kölsch Style Ale. I zostałem pozytywnie zaskoczony – typowa dla stylu lekka woda po kwiatkach przekonywała świeżością i słodową rześkością (7/10).
Maryensztadt
Tutaj nalano mi rewelacyjnego Foeder II, którego ponownie bardzo polecam, świetny brett ale.
Podgórz
Wędzony pils wypadł poniżej oczekiwań, ale za to 652 m n.p.m. Bourbon BA przeniósł mnie myślami pięć lat wstecz, do czasów pierwszych polskich piw BA. Żadnych dodatków, czysty porter i bourbonowa beczka. Kokos, wanilia, czekolada, creme brulee, karmel, a do tego miękka faktura oraz wzorowy balans. Super (8/10).
Widawa
Urodziny trzeba godnie świętować – 10th Anniversary Imperial Baltic Porter to cudownie gęste piwo, słodkawe, ale z umiarem. Połączenie prażonego ziarna, czekolady, orzechów oraz dyskretnej wędzonki jest świetnie przegryzione i bez dwóch zdań godne polecenia. (8/10)
Hallertau Pils to jedno z trzech piw, które na festiwalu powtarzałem. „Chrupka” słodowość, lekko kwiatowy, ziołowy, cytrynkowy chmiel, zboże, świeża siarkowość w tle, a do tego całkiem konkretna goryczka. To kolejne piwo, które mogłoby zagościć na dłużej na kranach polskich multitapów. (7,5/10)
Cześć Brat!
Stoisko zostało mi polecone jako niemające na kranach ani jednego słabego piwa. Pamiętając początki chłopaków, ciężko mi było w to uwierzyć, ale po skosztowaniu części oferty taki werdykt wydaje się być oparty o solidne podstawy. Biorę W Ciemno to klasyczna, czekoladowo-cytrusowo-żywiczna, dość gorzka, bardzo smaczna black IPA (7/10). Jest Kwas Matcha faktycznie finiszował nutami matchy, był kwaśny i rześki z lekko podbitym ciałkiem, co korespondowało bardzo dobrze z matchą (7/10). Im się nawet udało uwarzyć bardzo smacznego dubbela, co jak na polskie warunki jest nie lada osiągnięciem. Ciężki Dzień to połączenie brązowego cukru z bananem w karmelu, okraszone lekką słodyczą (7/10). Marka wraca tym samym w orbitę moich zainteresowań.
Ostatnie piętro
Czyli to, na które kontraktowcy trafiają za karę za to, że wciąż są tylko kontraktowcami.
Brokreacja
Klub niepolski, ale ciekawy, z bogatą ofertą leżakowanych mocarzy. Potion #19 oferował dużą gęstość w zestawieniu z niską słodyczą oraz dziwne połączenie torfowej wędzonki, tytoniu i słonego karmelu. Chyba trochę zbyt dziwne dla mnie (6/10). W So Fresh So Cold trochę męczące z kolei były melonowe nuty wpadające w liczi, wypływające z mokrej szyszki. Wykonanie bez zarzutów, ale nie pod mój gust (5,5/10). Seadog to bardzo fajne połączenie wyrazistych aromatów dębinowej bednarni ze wpadającymi delikatnie w tytoń śliwkami, karmelem oraz czekoladą, dobrze przegryzione (7/10). Dzień zrobiły mi nowe edycje Meet The Barrel. #3 (beczka po Port Charlotte) to piwo gęste, lekko gryzące alkoholowo, ale na szlachetną modłę, lekko torfowe, pachnące bednarnią, wanilią, a nawet delikatnie kokosem. Wielowątkowe (7,5/10). Meet The Barrel #4 (beczka po Bruichladdich) jest mocniej naznaczone podstawką i jej trzonem czekoladowo-orzechowym, przy czym orzechowy aspekt łączy się harmonijnie z drewnem, a w tle przemykają nuty owocowe. Świetne (7,5/10).
Kingpin
Tak jak na ostatniej edycji, tak i obecnie Marek wyznaczył leżakowanym saisonem jedno z wybitnych osiągnięć polskiego craftu na WFP. Burlesca to nuty końskie, gruszka, mirabelka, morela, trochę pieprzności, no i soczystość skontrowana wytrawnym, winnym wydźwiękiem. Kompleksowy majstersztyk (8,5/10).
Niesłusznie obawiałem się Bomboniery #9 – jest to gęste, słodkie, ale wbrew moim obawom nie przesłodzone piwo. Esencjonalny likier czekoladowy, w posmaku wskutek nutek kokosowych tworzy się efekt Bounty. Grzeje, ale nie jest ordynarnie alkoholowe, i to przy takich parametrach! Skorko antyfan pastry w nim zasmakował, to jest to rekomendacja (7,5/10). Na antypodach względem ciemnej wymrażarki znajdowało się Death Or Glory, fajny, czysty lager o subtelnej goryczce i świeżej słodowości (6,5/10).
Sick Boy
Niby osobowo to samo, co Monsters, ale wyzbyte kontrowersyjnego przywiązania do wydzieliny krowich wymion. Żarty na bok, ten projekt Janka jest obecnie moim zdaniem jedną z najciekawszych marek w obrębie polskiego craftu. Malutkie warki fantazyjnych, leżakowanych w drewnie dzikusów – tego mi brakowało. Wypiłem wszystkiego po trochu. Po kolei:
Szato de Szatelo – wild gose w postaci połączenia dzikich nutek, grona i cytrynki w części głównej, finiszujące arcyintrygującym połączeniem jogurtowego lacto z kokosową białą dębiną. (
8/10)
Harmony – wild saison dające wyraźną, ale nie dominującą całokształtu dzikością połączoną ze słodyczą białego grona i żółtych owoców. Piwo rozwija się wraz z kolejnymi łykami. (7/10)
Blender #1 – gose blend wpadające w mineralno-cytrynowe, białoowocowe klimaty; jest dziko, jest mniej jogurtowo niż w Szato, no i generalnie prościej i banalniej. (5,5/10)
Chaos – piękny gose blend. Agrest, cytrynowa kwaśność, wpleciona w całość dzikość, subtelne laktony dębowe w finiszu oraz korespondująca z nimi lekka słodycz. Piękne piwo, jak napisałem. (8/10)
Deep Purple, Almost Black – subtelnie dziki berliner zdominowany czarną porzeczką, bardzo gładki i soczysty. (7,5/10)
Deep Burgundy, Almost Black – dodane wiśnie w tym dzikim berlinerze wyszły bardziej miąższowo-skórkowo niż pestkowo, obecność nutek dzikich jest uzupełnieniem części głównej, piwo jest umiarkowanie kwaskowe, miękkie (ciut kremowe wręcz – beczka po bourbonie) i pięknie zespolone. (8/10)
Alternative – dzika IPA, w której cytrusy (szczególnie mandarynka) oraz ananas uzupełnione są lekkim kwaskiem, oraz lekkim funkiem zahaczającym o rejony ziemiste, które z kolei nadają sens koprowości chmielu Sabro. Świetna, wielowymiarowa ipka. (7,5/10)
Cóż można napisać gwoli podsumowania – będę polował na wszystkie wyroby Horego Hłopca jak szalony.
Marka kojarzona głównie z pejstri stoutami oraz wyzbytymi goryczki, a za to bardzo gładkimi neipkami, dobrze się również odnajduje w klasycznych niemieckich klimatach. Po pierwsze niezmiennie świetny Hallertau Pils, po drugie bamberska wędzonka o nazwie Pink Butcher Paper. Mięsisty rauchbock, oparty o nuty wędzonej, częściowo karmelizowanej szynki, bardzo pijalny (7/10). Wymrażana wersja wyszła zgoła inaczej, niemalże bez wędzonki, za to z daktylami, figami i innymi suszonymi owocami. Bezpośrednio z butelki zapach z kolei przypominał mi... makowiec.
Golem
Tradycyjnie ciężkie piwa, których egzemplum było FAT Barrels – drewno wchodzące w karmelowo-łychowe nuty, suszone owoce maczane w destylacie, w tle ciut podsuszonej śliwki, gęste, mocne, przegryzione, no i kwaskowe ciut bardziej niż słodkie, tak więc oprócz kompleksowości ma również balans (7,5/10). Przykładem piwa lekkiego był dry stout Bayraktar – prażony i palony z lekko mineralnym finiszem. Wytrawny, ale jak na mój gust za mało czekoladowy (5/10). Szacunek za podjęcie się uwarzenia Burton ale – wymarłego stylu, którego dotychczas miałem sposobność skosztowania jedynie w wersji domowej. Szkopuł w tym, że Sea Bass wyszedł rozczarowująco – w aromacie dominowała gęsta słodowość z ciasteczkami, herbatą i zielonymi nutkami chmielowymi w tle. W smaku z kolei mimo ledwo 6,7% alkoholu piwo charakteryzowało się rzadkim ciałem przeszytym gryzącym etanolem (4/10).
Eliksir Włoczykija to prosty, efektowny wędzony pils. Wędzona kiełbasa i szynka, ciut zboża, miękka faktura, lekkie ciało i delikatna słodycz resztkowa. Niczego tutaj nie brakowało (7/10).
Funky Fluid
Tutaj skosztowałem tylko Nelson Pilsa, który był czymś na wzór nowozelandzkiej Bawarii – Nelson Sauvin zagajał w nim bardziej białogronowo-agrestowo niż dieslowo, profil z kolei był czysty, a goryczka stonowana jak w pilsach z południowych Niemiec. Dobry przerywnik na przeczyszczenie kubków smakowych (6,5/10).
Dziki Wschód
Wild Wild East to jest coś – dzikie nuty wpadające w wodę kolońską, piołun z miodem, zioła alpejskie, sauna parowa – lista skojarzeń niebanalna tak jak i samo piwo. Buteleczka pewnie trochę kosztuje, ale to jest piwo warte sięgnięcia głębiej w sakiewkę (7,5/10).
Piwnie było więc wybornie – na 57 piw aż 42 okazały się warte powtórzenia – część zresztą powtórzyłem już na festiwalu. Tak wysokiego wyniku nie miałem jeszcze nigdy, ale i chyba nigdy wcześniej nie skupiałem się tak bardzo na piwach dzikich i leżakowanych oraz nigdy wcześniej na WFP nie skosztowałem tak małej liczby neipek. Całe cztery, z czego tylko jedna mi smakowała. No cóż, w tym chyba tkwi szkopuł.
Niemniej jednak największa wyborność przypadła zwyczajowo aspektom towarzyskim – gdyby nie one, to na ten festiwal (i każdy inny też) nie wybierałbym się pewnie wcale. Imprezowanie na festiwalu, imprezowanie na afterach – kolejno w Kuflach i Kapslach, Browarze Warszawskim oraz Hoppiness, obligatoryjna zupa pho nad ranem w To To Pho, nocne rozmowy o pierdołach oraz rzeczach ważnych, codzienne powroty do noclegowni między 5 a 7 rano przez trzy dni z rzędu – to wszystko sprawia, że za każdym razem z Warszawy na Podbeskidzie wracam pozytywnie zresetowany psychicznie. I z tego powodu już się cieszę na następną edycję festiwalu w październiku.