Loading...

Palma de Mallorca, przestępcy i browar za górami


Strategiczne położenie Majorki zostało dostrzeżone przez Rzymian, którzy po podboju wyspy założyli na niej w roku 123 p.n.e. dwa miasta portowe – Pollençę na północnym wschodzie oraz Palmę na zachodzie. Po upadku Rzymu kontrolę nad Półwyspem Iberyjskim wraz z Balearami przejęli Wandale, których wewnętrzne skłócenie spowodowało, że muzułmańscy Maurowie przejechali się po Iberii na początku VIII wieku jak po maśle. Przez dwieście lat po podboju muzułmańskim Majorka cieszyła się jednak de facto zupełną autonomią, podlegając tylko formalnie pod kalifat. Mieszkańcy wyspy, żyjąc częściowo poza prawem, w sporej mierze trudnili się piractwem, przy czym ponoć podchodzili do sprawy bardzo ekumenicznie, nie zwracając uwagi na to, czy dokonują abordażu statku chrześcijańskiego, czy muzułmańskiego. Jako że niósł wilk razy kilka, toteż i Majorka w końcu dostała po uszach swoim własnym orężem, będąc celem powtarzających się najazdów Wikingów, co w końcu doprowadziło do osłabienia wewnętrznego, które zostało wykorzystane przez rozeźlonych krnąbrnością Majorkańczyków władców Kordoby do ostatecznej inkorporacji wyspy do Emiratu.


Jako że jednak kaperstwo było wówczas lukratywnym fachem, toteż i nowi władcy co prawda doprowadzili do rozwoju wyspy i jej stolicy pod względem demograficznym i merkantylistycznym, jednak zadbali o to, że piractwo miało się nadal dobrze, choć już było wymierzone jedynie w chrześcijan i zostało uzupełnione o handel chrześcijańskimi niewolnikami, dla których Majorka stała się jednym z głównych węzłów przerzutu na Morzu Śródziemnym. To z kolei doprowadziło do wzrostu napięcia z rosnącymi w siłę republikami włoskimi, których statki padały łupem majorkańskich korsarzy, a nawet do krucjaty wymierzonej w Baleary. Koniec końców po trzech wiekach wyspę podbił w 1229 roku Jakub Aragoński, po czym Majorka weszła w kolejną fazę swojego rozwoju. Z czasem powtarzające się najazdy tureckich oraz berberskich piratów doprowadziły do gospodarczego upadku wyspy, który trwał do końca XVII wieku. Przy czym trzeba zaznaczyć, że Palma była w tym czasie również miejscem stacjonowania piratów różnej maści, swoistą Tortugą Morza Śródziemnego, tak więc ponownie odsyłam do powiedzenia o wilku, co to niósł.


Prawdziwy, skokowy rozwój Palmy oraz całej wyspy nastąpił dopiero w połowie XX wieku wraz z nadejściem ery turystyki masowej. Obecnie około 80% ludności jest zatrudniona w sektorach w ten lub inny sposób powiązanych z turystyką i to, co sprawiło, że Palma stała się jednym z bogatszych miast Hiszpanii, obecnie, w erze lockdownów, stało się jej utrapieniem.


Wizyta w górującym nad miastem zamku Bellver potwierdziła moje przypuszczenia – poza nami na parkingu były całe dwa auta. Szaleństwo. Co prawda Bellver jest jednym z niewielu okrągłych zamków w Europie (wybudowany został w XIV wieku), więc teoretycznie warto go zobaczyć, ale widok na miasto ze wzgórza, na którym stoi, jest niepełny, bo pozwolono wzgórzu obrosnąć drzewami zasłaniającymi panoramę. Ten punkt można sobie więc moim zdaniem odpuścić, udając się od razu ku katedrali.


La Seu
, jak jest nazwana, została wybudowana w miejsce dawnego meczetu, który z kolei został wybudowany na miejscu dawniejszego kościoła. Nie wiadomo, kto co zbuduje na miejscu obecnej katedry, ale nie zdarzy się to raczej szybko. La Seu jest gigantyczną, monumentalną świątynią. Jej gabaryty odzwierciedlają jej trwający niemal cztery wieki proces powstania, a piaskowe mury górują monumentalnie nad otoczeniem. Wysokość ciągnącej się na sporej długości nawy głównej ma całe 44 metry, co czyni La Seu trzecią największą katedrą świata pod tym względem.



Niestety w trakcie naszej wizyty ogromne rzeźbione wrota katedry były zamknięte, więc zadowoliliśmy się przechadzką po murach i platformach, będących częścią położonego po sąsiedzku pałacu królewskiego Almudaina. Miałem wrażenie, że architekci dbali w tym konkretnym otoczeniu o to, żeby z praktycznie każdego punktu rozciągał się miły dla oka widok na budynek La Seu oraz kontrastujące z murami swoją zielenią palmy. Co taras to inna panorama. Kwestia tarasów, podwórzy, a nawet kształtu okien to pozostałość po muzułmańskich budowniczych – Almudaina została wybudowana jako twierdza Maurów w czasach, kiedy w miejscu La Seu stał jeszcze meczet.


Odpocząć można zaraz przy pałacu w niewielkich ogrodach S’Hort del Rei, ciemnych i chłodnych, dających cień, a w naszym przypadku schronienie przed mżawką, która towarzyszyła nam częściowo w trakcie wizyty w stolicy Majorki.



Stamtąd udaliśmy się spacerkiem na główny bulwar miasta, Passeig del Born. Szeroka arteria piesza flankowana starymi kamienicami z pięknymi okiennicami. Rosnące na całej długości alei platany dają schronienie przed słońcem dla klientów bardzo drogich sklepów, zaś chodząca pośrodku bulwaru przeogromna pluszowa panda straszy dzieci. I potrafi skakać, co ciekawe.

Spacer wąskimi, krętymi uliczkami miasta, mijając po drodze niezliczoną liczbę placyków, to świetna sprawa, szczególnie kiedy jest mało turystów. Co do zasady miasto było wręcz na tyle puste, że miałem wrażenie bycia w mniejszej miejscowości. A Palma to półmilionowa aglomeracja.


Kontrastujący ze sobą widok prezentują dwa rynki. Z jednej strony Placa del Mercat, otoczony różnorodnymi kamienicami oraz obrośnięty palmami i innym drzewiem. Z drugiej strony Placa Major, robiący wrażenie swoją symetrią. Otoczony jednolitą, starą zabudową o żółtawym odcieniu i regularnymi podcieniami na parterze, jest doskonale prostokątny. Do środka prowadzą jedynie trzy stosunkowo wąskie przejścia, więc ma się wrażenie przebywania w podwórzu ogromnego, starego budynku. Ponownie mogliśmy się cieszyć małym ruchem turystycznym – w normalne lata pewnie się tamtędy niemalże nie da przejść.


W jednej z restauracji na Placa Major zjedliśmy w końcu paellę oraz tapasy, co było zdecydowanie dobrym pomysłem. A potem udaliśmy się w kierunku południowym wzdłuż carrer de Colom, myśląc, że tu jest w pełni bezpiecznie.

Not this time, buster.

Nigdy nie miałem do czynienia z kieszonkowcami, przy czym należy podkreślić, że tego rodzaju złodzieje cechują się różną charakterystyką w zależności od miejsca. Co ciekawe, tego, który nas okradł, złapaliśmy, dzięki interwencji pewnej bardzo miłej Angielki, która widziała, jak kutafon wyciąga portfel z plecaka. Na zasadniczą reakcję było jednak za późno. Wywłoka płci męskiej wcześniej szła po uliczce za rękę z wywłoką płci damskiej. W momencie kiedy Angielka nas dogoniła, wywłoka damska zdążyła się zgodnie ze swoim fachem dosłownie rozpłynąć w powietrzu. Energiczne przeszukanie torby z Zary, którą trzymała w ręku wywłoka męska, nie dało rezultatu – były w niej tylko ręczniki. Skonfundowanie, które nam się udzieliło, rzecz jasna zrobiło swoje, ale fakt był bezsprzeczny – ten ciul nie miał przy sobie portfela. W pewnym momencie wywłoka męska dała dyla za róg kamienicy zaraz obok i kilkusekundowa przewaga czasowa jej wystarczyła do dosłownego rozpłynięcia się w powietrzu – nie wiem, jak oni to robią. W każdym razie portfela nie było. Zdążyłem jednak wcześniej nagrać filmik z wywłoką męską, który okazał się przydatny tego dnia oraz dwa dni później, kiedy na komendzie policyjnej w Palmie składaliśmy zeznania.


Policjant prowadzący od razu rozpoznał gagatka i wyszukał go w bazie danych. Wyszukał też kobietę, która prawdopodobnie z nim współpracowała, bo te szajki działają dość schematycznie. Przy okazji – nic się rzecz jasna koniec końców nie udało odzyskać, a zarazem wyszła na wierzch cała piramidalna ułomność hiszpańskiego prawa karnego. O kwestii ocupas zapewne słyszeliście, a jak nie, to warto się doinformować. Rzecz w tym, że kiedy pod nieobecność właściciela włamie mu się ktoś do nieruchomości i spędzi w niej więcej niż dwie doby, to nie można go zgodnie z prawem stamtąd wyekspediować. A jeśli przed upływem tego czasu zdąży wymienić zamki w drzwiach, to jeszcze lepiej dla niego. Staje się de facto (choć nie de iure) właścicielem nieruchomości. Wtedy trzeba dzwonić po Bułgarów, którzy czyszczą nieruchomość po swojemu; można się też zwrócić do jednej z profesjonalnych agencji, które zajmują się problemem. Legalnie i bezkrwawo, ale za to wolniej. Gorzej, że mafie zwęszyły interes w takich nielegalnych przejęciach nieruchomości i coraz częściej to one stoją za tymi „oddolnymi” zasiedleniami.


Z kieszonkowcami sprawa ma się z kolei tak, że są rutynowo łapani przez policję, która w sporej liczbie porusza się deptakami Palmy. I nic im się z tego powodu nie dzieje. Otóż w Palmie procederem parają się głównie rumuńskie szajki, których rozpracowywanie mogłem przy okazji przyuważyć na wielkiej tablicy w pokoju przesłuchań, na której pośród gąszczu różnych plakietek i zdjęć wybijała się wizualnie duża ramka z napisem „Bucharest”. Tacy kieszonkowcy są łapani przez policję i doprowadzani przed sąd, który z uwagi za znikomą szkodę skazuje ich na grzywnę. Jako że na papierze niczego nie posiadają, to grzywny nie płacą i następnego dnia ponownie są na ulicy, wypatrując kolejnych ofiar. Po co więc policmajstrzy w ogóle ich łapią? Bo mają nadzieję, że kiedy sędzia zobaczy tego samego gagatka po raz nasty przed swoim obliczem, to w końcu sięgnie po knagę. Wlepiając kieszonkowcowi zakaz przebywania na terenie wyspy. Albo nawet kraju. W sytuacji wewnątrzwspólnotowego swobodnego przepływu ludzi rzecz jasna taki zakaz na pewno będzie respektowany. A jak nie, to kieszonkowcowi grozi zapewne jakaś grzywna. Której i tak nie zapłaci. I w ten sposób złodzieje umościli sobie zgodnie z hiszpańskim prawem wygodne gniazdko na Majorce. Która, jak już wspomniałem, przez długi czas była ojczyzną piratów, tak więc w sumie jest w tym dostrzegalny swoisty fatalizm dziejowy.


Pobyt na komendzie nie był niczym przyjemnym, przy czym sporych rozmiarów kolejka przed wejściem była podzielona mniej więcej po połowie na lokalnych ćpunów oraz przyjezdne ofiary kradzieży kieszonkowych. W naprawdę turystycznym roku policja musi tutaj mieć ręce pełne roboty. Ja wiem jedno – gdybym był kieszonkowcem, to bym pojechał na Palmę. Jak żyć, to żyć.

Szkoda tego końcowego wrażenia, jakie to bez dwóch zdań piękne miasto na nas wywarło. Tym bardziej że nawet obskurna komenda ma piękne sąsiedztwo w postaci fantazyjnie obrośniętego wielobarwną roślinnością kanału Torrent de Sa Riera. Wzdłuż kanału dochodzi się do mariny, skąd warto przejść się w stronę katedry, mijając kolejne gotyckie zabytki Palmy, w rodzaju Llotja de Palma czy muzeum Es Baluard.


Aha, palm jest w Palmie naprawdę sporo. Kto by pomyślał.

Żeby się jednak podtrzymać na duchu, po zachodzie słońca podjechaliśmy też do miejscowego browaru. Adalt Brewing jest miejscówką, która spośród wszystkich zwiedzonych na Majorce browarów najbardziej podchodzi pod nowoczesny brewpub. Zarówno pod względem wystroju, jak i oferty.



Taproom Adalta to prosty lokal urządzony tanim sposobem, bez zbędnych ornamentów, z warzelnią prężącą się za dużą witryną. Od strony wewnętrznej dysponuje sporych rozmiarów ogródkiem wyposażonym w palety do siedzenia, obsadzonym chmarą w głównej mierze młodych ludzi. Prosto i klimatycznie. Siedziałbym w nim dłużej, ale jak się ma ze sobą dwulatka, który ubrany w koszulkę i pieluchę robi raban na całego, ciesząc się, że w końcu może sobie pobiegać, to trzeba się w miarę żwawo rozprawić z ofertą i uderzać w dalszą drogę.



Adalt All Together IPA
– soczyste juicy fruit i grapefruit, trochę sosny, ananas, goryczka lekka do średniej. Bardzo dobra, współczesna interpretacja stylu. (7/10)
Adalt Stout – dużo brązowego cukru muscovado, śliwki w czekoladzie, trochę mocno zaciągniętej czarnej herbaty, lukrecja. Mocno estrowy, gorzki, trochę aldehydowy stout. Ok. (6/10)
Adalt NEIPA – siarka łypiąca w stronę kibla, cebula, durian. Z czasem siarkowe motywy ulatują, mocniej czuć mango i pomarańczę. W pierwszym momencie męczące, potem jest lepiej. (5,5/10)
Adalt Pale Ale – średnio mocna goryczka, ciasteczka, delikatne kwiatowe chmiele, ciut siarki. Tutaj poszli w Anglię. Jako tako im to wyszło. (5,5/10)


Brewpub z luzackim klimatem oraz piwem, spośród którego warto w pierwszym rzędzie wpaść na bazową ipkę. W Palmie konkurencji nie mają, więc polecam się tam udać.



II. Soller

Mieszkańcy Palmy z kolei na wypoczynek udają się ponoć zwykle na drugą stronę pasma górskiego Tramuntana, do Soller. Za nimi podążają kieszonkowcy, kiedy nasycenie deptaków Palmy tajniakami staje się tak duże, że nie mogą normalnie „pracować”. A za kieszonkowcami podąża policja. Tak nam to w każdym razie przedstawił policmajster na komendzie. Pościg niczym w Benny Hillu.


Trawers samochodem przez Tramuntanę unaocznia, z jak dużymi górami można mieć do czynienia na Majorce. Piękne przełęcze i doliny, w których przycupnęły niewielkie miejscowości, częściowo zakładane jeszcze przez Maurów. Imponujące.


Z Maurami kojarzy się bez dwóch zdań kamienne miasteczko Valldemosa. Tak, jak Pollença stanowi dla mnie kwintesencję śródziemnomorskości, tak Valldemosa jest ucieleśnieniem orientalizmu w warunkach chrześcijańskiej Iberii. Nad miasteczkiem wzniesionym na wzgórzu górują dwie kamienne wieże kościelne z balkonikami, kojarzące się z minaretami. Poniżej kaskadowo opadają tarasy z poletkami uprawnymi oraz różnorodną roślinnością – ten styl uprawy Majorka zawdzieńcza najeźdźcom.


Kręte ścieżki piesze śródmieścia upodabniają Valldemosę do innych średniowiecznych górskich miasteczek; duża ilość zieleni od nich je odróżnia. Cudownie wyglądają kamienne fasady domów poprzetykane kolorowym kwieciem. Warto przycupnąć na jednym z tarasów przy murach zewnętrznych Valldemosy, żeby podziwiać załamujące się szczyty gór, potem zaś udać się w spacer wgłąb, w chłodnym cieniu porastających miasteczko drzew.



Co ciekawe, w tym niespełna dwutysięcznym górskim miasteczku dwa miesiące swojego życia spędził Fryderyk Szopen wraz ze swoją kochanką, francuską pisarką George Sand. Wspólnie robili różne ciekawe rzeczy – oprócz tych od razu narzucających się, tworzyli również swoje dzieła. Tutaj Szopen ukończył swój cykl 24 preludiów, tworząc je na rozklekotanym miejscowym pianinie, bo jego macierzyste najpierw zaginęło w podróży, a później zostało zatrzymane na cle. Miejscowi tak bardzo ucieszyli się z opuszczenia ich mieściny przez prominentną parę po dwóch miesiącach, że spalili większość rzeczy, które Szopen po sobie pozostawił. Dobra, zgrywam się. Chodziło rzecz jasna o to, że bali się gruźlicy, na którą chorował.


Naszym następnym przystankiem była Deia, pnąca się wokół wystającego spośród morza zieleni wzgórza. W zasadzie tutaj jest jeszcze bardziej zielono niż w Valldemosie, zarazem jednak równie orientalnie. Od strony morza wzniesienie wraz z miasteczkiem jest oświetlane przez sunące ku zachodowi słońce; w stronę lądu górujące nad Deią wzniesienia toną w chmurach. Magiczne miejsce, które jednak ze względu na brak czasu zaledwie liznęliśmy.



Kawałek dalej i nieco niżej znajduje się miasteczko Soller, którego nadmorska część, Port de Soller, jest jednym z głównych kurortów wyspy. Obie części aglomeracji są połączone trakcją, po której podąża nietuzinkowy, zabytkowy tramwaj. Część nadmorską odpuściliśmy sobie, optując za krótkim spacerem po Soller. Plac Konstytucji z neogotyckim kościołem św. Bartłomieja robi wrażenie, niemniej jednak miasteczko przegrywa rywalizację estetyczną z chociażby Valldemosą dość jednoznacznie.




Ma jednak coś, czego większość innych miejscowości na wyspie nie posiada. Ma browar.

Jako że Sullerica Cervesa Artesana jest otwarty jedynie przedpołudniem, wybraliśmy się do jego taproomu w centrum Soller. Sullerica Beer & Bar to klimatyczna knajpa z wysokimi stołami oraz hokerami, na której tyłach znajduje się mikroskopijny, ale przyjemny ogródek. W tej części Majorki mieliśmy do czynienia z bardziej rygorystycznym, niemieckim wręcz podejściem do noszenia masek, począwszy od jakiegoś wrzeszczącego starca na mieście (old man yelling at cloud), kończąc właśnie na Sullerice, gdzie menu było jedynie dostępne za pomocą kodu QR, zaś obsługa kazała nam założyć ochraniacze w celu trawersu przez niewielki lokal. W tym ostatnim rozumiałbym strach przed kontrolą, bądź nawet totemiczną wiarę w skuteczność takiego obostrzenia, gdyby nie to, że Hiszpanie i Angole sobie przechodzili przez establiszment niezamaskowani i nikt im uwagi nie zwracał. Duży minus za to.


Plus z kolei za jedzenie w postaci zimnej płyty. Fuet plate było wyśmienite (fuety kolejno z pieprzem czarnym, tymiankiem i jakimś innym ziołem). Te lidlowskie u nas to jest w zasadzie barachło w porównaniu z tymi na Majorce. Chciałbym powiedzieć to samo o piwie, ale musiałbym skłamać. No okej, te ostatnie rzuty craftu do Lidla były w zasadzie gorsze. W lodówce trzymają typowe piwa dla ludzi, którzy nie lubią smaku piwa, ale nawet te butelkowe byłyby częściowo lepszym wyborem od tego, co dostaliśmy w ramach deski degustacyjnej.


Sullerica Original Herbal Ale
– najlepsze z zestawu. Lekki słód połączony z fuzją ziołową o mocno gruitowym charakterze. Szałwia, rozmaryn, cukierki alpejskie, ale również cytryna oraz pomarańcza – skojarzenia przyjemne. Smaczne piwo. (6,5/10)
Sullerica Blanca – moszcz jabłkowy oraz drożdże, delikatny fenol w tle. Kwaskowe, niestylowe, cydrowe, średnie. (5/10)
Sullerica Macushla Red Ale – karmel, suszone owoce, toffi, trochę przypalonego garnka w tle. Cienkie, wodniste, kwaskowe, słabe. (4/10)
Sullerica Bombon Sweet Stout – kawa, kwasek, lekka paloność, lekkie estry, krótki finisz. Zbyt kwaskowe i cienkie, no i nie jest to sweet stout, ale jako tako weszło. (5,5/10)
Sullerica Lagertha – z kega, ale mimo to utlenione na miodową modłę. Poza tym trochę słodu, no i pustka. Ziarno w lekkim miodzie. (4/10)
Sullerica 1561 IPA – karmel, róża, lekkie tosty i herbatniki, ziołowość, no i cierpka, bardzo nieprzyjemna, paracetamolowa goryczka. (3,5/10)
Sullerica Valenta Session IPA – trochę cytrusów, durian przechodzący w siarkowy kibel, ponownie cierpka paracetamolowa goryczka, choć umiarkowanie mocna. Nie wiem dlaczego, ale jakoś się to dało wypić. (4/10)
Sullerica Fisca English Porter – dużo świeżego słodu, trochę czekolady, lekka słodycz, no i zbyt dużo estrów a la galaretka z czerwonych owoców. (4,5/10)


Dla browaru do Soller niekoniecznie warto przyjeżdżać, natomiast do innych miejscowości na północ od gór Tramuntana zdecydowanie tak. Jak i na Majorkę. Nie warto natomiast na tej wyspie siedzieć w hotelu i na plaży. Powiem więcej – być w takim miejscu i nie wynająć samochodu dla samodzielnej eksploracji to ogromny błąd. Majorka jest jednym z najpiękniejszych miejsc na kontynencie i zdecydowanie warto się o tym przekonać samemu!
 
 
 
Poprzednie części relacji:

Valldemossa 4455874628811360638

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)