Kuala Lumpur - pieniądz i stout
https://thebeervault.blogspot.com/2021/10/tropikalne-centrum-finansowe-czyli.html
Stolice wielu krajów w pewien sposób odróżniają się od innych rejonów. Nie tylko od prowincji, ale i od innych dużych miast. Im bardziej organizacja państwa jest naznaczona centralizacją, tym większe są różnice, bo stolica wówczas wysysa soki z otoczenia, stając się wielkim magnesem dla ludzi oraz inwestycji.
Nie jestem pewien, jak dalece scentralizowanym państwem jest Malezja, ale Kuala Lumpur odróżnia się widocznie od innych dużych miast kraju, pokroju Georgetown, Johor Bahru i Malakki. Ba, będąc w stolicy Malezji, po raz pierwszy miałem uczucie, że ja tutaj do Azji jednak przyjechałem z takiego trochę zadupia. I że taka bardzo zielona metropolia z zagajnikami palm i innego drzewia powtykanymi pomiędzy apartamentowce i drapacze chmur, z dobrze poprowadzonymi arteriami śródmiastowymi, to jest chyba fajne miejsce do życia. Ale po kolei.
Oszołomienie związane z wypadkiem samochodowym dzień wcześniej trzeba było czymś przykryć, więc energicznie wzięliśmy się za zwiedzanie miasta. Wstałem najwcześniej, udałem się z buta do Chinatown zaraz obok, przeszedłem sobie przez reklamowany Central Market (nic specjalnego, tłok, kicz itd.) i zjadłem śniadanie u muzułmańskiego Hindusa. Murtabak z baraniną to dobra strawa, natomiast permanentne zawodzenie ucznia muezzina z głośników, przypominające płacz kozy, wszechobecne cytaty z koranu na ścianach i plakaty z wezwaniem do moralnego opamiętania się naokoło dały mi jednak w kość. Co ciekawe, hinduska młodzież wiary hinduistycznej (w każdym razie z kropkami na czołach) jadła sobie w tym miejscu w najlepsze, nic sobie z tego nie robiąc. A więc można i tak.
Uber działa w Malezji i jest tani, więc zamówiliśmy przejazd do pierwszego punktu wycieczki (15zł za 20 minut przez pół miasta), w ramach której w trakcie jednego dnia zaplanowałem wizualną konsumpcję kontrastujących ze sobą oblicz Kuala Lumpur.
Pierwszym przystankiem nie było downtown, tylko coś zgoła odmiennego. Batu Caves to ogromna hinduistyczna świątynia w północnej części miasta. Robi surrealne wrażenie, nie jest bowiem wzniesiona z kamienia czy innego budulca, tylko wydrążona w gigantycznej wapiennej formacji skalnej o niemalże pionowych ścianach, która wyrasta ni stąd, ni zowąd w dość zurbanizowanym i raczej płaskim terenie.
Wejścia strzeże ogromna, ponad czterdziestometrowa, pokryta trzystoma litrami złotej farby figura Karttikeji, hinduistycznego boga wojny. Jedno z dziesięciu głównych miejsc kultu hinduistycznego na świecie (6 znajduje się w Indiach, pozostałe 4 właśnie w Malezji), jest miejscem pielgrzymek i celebracji święta Thaipusam, a w kwestiach świeckich oferuje też wiele tras wspinaczkowych.
Wspinanie się jest zresztą potrzebne, żeby się dostać do wnętrza świątyni. Wprawdzie po schodach, ale jest ich 241 sztuk, a różnica w poziomie to sto metrów. No i jeszcze trzeba się po drodze opędzać od hord dość agresywnych makaków, przyzwyczajonych przez turystów do dokarmiania i wpadających w złość, jeśli w tymże dokarmianiu następuje jakaś przerwa. No dobra, przesadziłem. Makaki na Langkawi były agresywne, te tutaj robią raczej zblazowane wrażenie i wręcz zadowalają się przeżuwaniem zrywanych od niechcenia płatków kwiecia. Niemniej jednak pewna doza nieufności jest wskazana.
Idąc w górę, patrząc na ogromne wejście do jaskiń, ma się wrażenie, że ogromne zwisające stalaktyty lada chwila odpadną, grzebiąc pod sobą turystów oraz wiernych. Bo małpy by sobie pewnie dały radę. Samo wejście jest na tyle imponujące, wręcz przytłaczające swoim ogromem, że nie dziwię się, że akurat to miejsce wybrano na centrum kultu. Człowiek na taki widok czuje się malutki i wątły.
W środku mieszają się zapachy wilgotnych jaskiń, hinduskich, duszących perfum i małpich pozostałości. W odróżnieniu od innych hinduistycznych świątyń, które zwiedziłem, w środku nie ma wielu zdobień. I dobrze, bo pastelowa hinduistyczna tandeta rani moje uczucie estetyki. Za to ogrom jaskiń, szczególnie ostatniej, z prześwitem u góry i roślinnością wystającą z pionowych ścian, oszczędnie oświetlaną przez nieliczne snopy światła, tworzy klimat. Oprócz małp można tutaj spotkać pełno gołębi oraz małych kogutów. I nietoperzy ponoć też.
Z powrotem do centrum jechaliśmy z sympatycznym uberowcem, który przez całą drogę dawał upust swojej admiracji wobec Lewandowskiego. Trochę zdziwiony celem podróży, wysadził nas przy wejściu do Kampung Baru.
Jeśli kojarzycie widoki z dużych brazylijskich miast, w których fawele sąsiadują z pięknymi dzielnicami apartamentowymi, to już wiecie, o jaki kontrast mi chodziło. Kampung Baru to stare centrum miasta. Całkiem zgrabne murowane domki sąsiadują z rozpadającymi się budami z paździerza i dachy falistej. Te drugie dominują, a obraz sromoty jest pogłębiany przez szare niebo i siąpiący deszcz. Ale zza dachów, zaraz po drugiej stronie rzeki Klang, wyrasta inny świat. Drapacze chmur dzielnicy finansowej Kuala Lumpur elegancko prężą się w niebo. Od brazylijskich faweli odróżnia to miejsce o niebo wyższy poziom bezpieczeństwa, no i raczej brak dragów, bo to jednak jest Malezja, niemniej jednak ten kontrast robi wrażenie.
Przechodzimy do nowoczesnego Bukit Bintang, czyli downtown, które jest fantastyczne. Wprawdzie kilka dni później miałem zobaczyć w Singapurze jeszcze fajniejsze, no ale Singapur jest pod wieloma względami bezkonkurencyjny. Chodząc pomiędzy drapaczami chmur poprzetykanymi bujną roślinnością, szczególnie właśnie w panującej tutaj tropikalnej duchocie i równikowym deszczu, ma się wrażenie obcowania z symbiozą dżungli i ponowoczesności. Albo inaczej – określenie „miejska dżungla” znajduje tutaj swoje dopełnienie.
Jemy w podziemiach słynnych Petronas Towers, jednego z najwyższych budynków na świecie. Soto ayam dla Ani i curry mee (uwielbiam) dla mnie. Ile kosztuje taka jednodaniowa zupa z mocnym wsadem w takim miejscu? Całe 15zł za danie syte niczym ramen. To drogo jak na Malezję.
Obok rozciąga się wypielęgnowany, urokliwy KLCC Park z wielgachnymi drzewami i ładnymi widoczkami. Mimo że jest to dzielnica finansowa, nie ma efektu przytłoczenia szarzyzną i żelbetem. Korposzczury mogą więc w przerwie wyjść ze swoich wieżowców w miejsce, gdzie otacza ich bujna zieleń, świeże powietrze i jest stosunkowo cicho. Fajne rozwiązanie, w warunkach europejskich trudne do pomyślenia.
Inni mogą pójść nieopodal na piwo do Brussels Beer Cafe, jednej z nielicznych typowo piwnych miejscówek w mieście, a nawet kraju. Knajpka na parterze wieżowca jest miła – naokoło zielono, fontanny, profesjonalna obsługa i... solone ceny. 20zł za ćwierć litra Belle-Vue Kriek to trochę dużo, równowartość czterech porcji pieczonej kaczki z ryżem w konwencji street food. Fakt, że jako lambikowemu abnegatowi smakują mi te dosładzane profanacje – tutaj soczysty, miąższowy, ciut pestkowy, lekko kwaskowy, słodkawy kriek, delikatnie metaliczny, ze słodowymi posmaczkami. Still much better than pastry sour.
Następny punkt wycieczki znajdował się dużo wyżej. Wyjechaliśmy na pierwszy pokład wieży telewizyjnej, KLA Tower. Za cenę 52zł za bilet ma się z wysokości 260 metrów piękny widok na całe miasto. Tym lepiej, jak z czasem zapada zmrok, a cały pokład obserwacyjny się dodatkowo kręci wokół własnej osi.
I stąd właśnie widać, jakim zadupiem jest Europa. Miasto dokąd wzrok nie sięgnie, drapaczy chmur tyle, że szkoda czasu na liczenie, no i miriady dźwigów pracujących nad wzniesieniem kolejnych. I mimo to również pełno zieleni, kontrastujący Kampung Baru pozostawiony takim, jakim był, a w oddali piętrzące się skały Batu Caves. W porównaniu taki Wrocław ma jedynie jednego, sterczącego dildosa w centrum. Patrząc na to, trudno nie stwierdzić, że serce świata autentycznie przesunęło swoją lokalizację o wiele tysięcy kilometrów na wschód.
Kolejna pocztówka z Kuala Lumpur to dzielnica zabawowa. Nieformalna, bo areał centralnego Bukit Bintangu nie jest wydzieloną dzielnicą, ale to tutaj skupia się życie nocne stolicy Malezji. Niestety nie zanotowałem nazwy ulicy, ale jedna z głównych knajpianych arterii tej części miasta wyglądała jak południowoeuropejski trakt gastronomiczny. Pełno barów, sporo europejskiego jedzenia, w końcu ładne kobiety o wyglądzie europejskim, hinduskim, ale i chińskim. Myślę, że żyjąc w Kuala Lumpur, przychodziłbym w to miejsce, żeby się poczuć trochę jak u siebie.
No i jest to miejsce, w którym można zanurzyć usta w jednym z kilku produkowanych w Malezji ciemnych piw. Connors Original Stout (alk. 5%), produkt Carlsberga, wyhaczyliśmy w cenie 39zł za trzy pinty w trakcie happy hours w jednej z przydrożnych knajp. Dobra cena. Samo piwo jest nasycone azotem, a więc spodziewanie gładkie, lekko czekoladowe, trochę ciasteczkowe, z nutką kawy w finiszu. Wysoka pijalność i jakkolwiek nie jest to poziom bardzo wysoki (przegrywa chociażby z kretesem z Royal Stoutem), to było zdecydowanie smaczne (6,5/10).
Co zrobiliśmy z trzecią pintą? Ano nic, bo siedzieliśmy w troje. Umówiłem się w tym miejscu z Eduardo, brazylijskim weterynarzem, którego poznałem przez RateBeer kilka lat wcześniej, w czasach, kiedy siedział z rodziną w Nowej Zelandii. Wymieniliśmy się piwami i w końcu, pół przypadkiem, umówiliśmy się na piwo w czasie, kiedy mieszkał akurat w Malezji. W gruncie rzeczy świat jest mały. Dowiedziałem się od niego sporo o Nowej Zelandii, ale to już jest temat na inny wpis. A raczej na inną podróż.
Jak zawsze ciekawie! Pozdro!
OdpowiedzUsuń