Loading...

Herbata w Malezji i śmierć w oczach


Z pobytem w Malezji wiąże się póki co najbardziej traumatyczne przeżycie mojego życia. Mimo że od tego momentu już sporo czasu minęło, jak tylko przywołałem sobie obraz tego o mało co tragicznego incydentu, to poczułem się, jakbym się zaczął zapadać w sobie, wszak o mały włos bym wówczas nie osierocił mojej córki. I to dosłownie, bo zabiłbym nie tylko mnie, ale i Anię. A było to tak…

Pod koniec zrelacjonowanego już na blogu pobytu na Penangu wypożyczyłem za 500zł Nissana Almerę na pięć dni. Miał nas zawieźć na pola herbaciane Cameron Highlands, stamtąd do Kuala Lumpur, Malakki i dalej do graniczącego z Singapurem Johor Bahru. Wyszło jednak inaczej i auto nie zrobiło nawet połowy tej drogi.

Wyjechaliśmy z Penangu o trzeciej w nocy, po dwugodzinnym śnie. Nieszczęśliwy pomysł, wiem. Ale wycieczka do Cameron Highlands to cały dzień, więc trzeba było na czymś przyoszczędzić czas. Szkoda, że odbiło się to na bezpieczeństwie. Już w trakcie przekraczania dwudziestokilometrowego mostu, łączącego wyspę Penang ze stałym lądem, zrobiło mi się sennie. Nic dziwnego, wszyscy w aucie poza mną spali w najlepsze. Ograniczenie na autostradzie do 110 km/h nie ułatwiło sytuacji – przy takiej prędkości najlepiej się zasypia, nawet kiedy autostrada częściowo prowadzi przez dżunglę. Trochę lepiej zrobiło się wraz z nadejściem świtu i ukazaniem się obok autostrady fantazyjnych formacji skalnych wystrzeliwujących w niebo, do których wierzchołków lgnęły strzępy chmur. Ciekawe widoki robią swoje, kryzys zażegnany. Uff...


Po zjechaniu z autostrady za Ipoh droga wiodła serpentynami przez sam środek dżungli po mocno pofalowanym terenie. Bujna, soczysta roślinność po obu stronach drogi dała odpocząć oczom i z perspektywy czasu ta właśnie droga, malezyjska A181, jest jedną z najpiękniejszych tras, jakie przejechałem, i to mimo zachmurzonego nieba. 

W końcu pęcherz dał o sobie znać. Mijaliśmy akurat jakieś przydrożne zabudowania z knajpą czy sklepem i moje oczy ujrzały piktogram przedstawiający mężczyznę. No to jest kibel. Zaparkowałem auto przy drodze, podbiegłem do wejścia przy piktogramie, wesoło majstrując sobie przy rozporku, wleciałem trzy schody w górę do środka, po czym... znalazłem się na wykładzinie meczetu z ręką na klejnotach. Zupełnie zapomniałem, że wspomniany piktogram w Europie oznacza kibel męski, w Malezji może jednak również oznaczać męskie wejście do meczetu. Okeeeej, cichutko wycofałem się ze świątyni, cały szczęśliwy, że nikogo w środku nie było. Pobiegłem do auta i dalej w drogę. Dobrze, że mnie żaden z licznych chłopów przy barze nie widział. Pęcherz musiał poczekać na bardziej dogodne miejsce do zrzucenia balastu. 


Dojeżdżamy do Cameron Highlands. Malezyjczycy przyjeżdżają w to miejsce w weekendy, żeby zażyć trochę chłodniejszego powietrza. Brinchang, czyli główny kurort tej krainy, to obskurna dziura, w zestawieniu z którą Szklarska Poręba, Szczawnica, a nawet Zakopane są urokliwe. Brzydkie budynki i obskurne, brudne targowisko, na którym jemy śniadanie, czyli ryż z kurczakiem. Tym razem niedobre. Trudno. Za to sama infrastruktura, czyli sąsiadujące ze sobą day market i night market, dwa bazary otwarte naprzemiennie w ciągu doby, jest godna uwagi.

Abdul

Dzień wcześniej wykupiłem wycieczki po rejonie w cenie 60zł za osobę w agencji o malowniczej nazwie Titiwangsa, mając nadzieję, że będzie nas oprowadzać jakaś titiprzewodniczka. Najpierw nie dało się jej znaleźć, znaczy się agencji, zaś telefonaty dawały niejednoznaczną odpowiedź na to, czy się nas w ogóle spodziewają, finalnie jednak udało się wyruszyć busem razem z małżeństwem Persów, starszym Japończykiem, który po sprzedaniu apteki w Osace podróżuje sobie po świecie, oraz przewodnikiem. Ten ostatni, dwudziestoparoletni Abdul, to jedna z najbardziej sympatycznych osób, jakie poznałem na tym wyjeździe.


Wyjazd w stronę pól herbacianych zajmuje sporo czasu ze względu na zakorkowanie miejscowości. Mijamy jakieś rozpadające się budy i pełno samochodów. Na jednym z nich, Protonie, dwie naklejki. Mniejsza „family on board”, druga, na całą tylną szybę, to szahada białymi literami na czarnym tle, fason używany przez dżihadystów. Wybuchowa rodzinka. Nasz kierowca stwierdza, że te serpentyny poza weekendami są fantastyczne do driftowania. Mam wrażenie bycia w tyglu różnych nastawień do życia.


Na pewno zaś znajdowałem się w jednym z najpiękniejszych miejsc na Ziemi. Pola herbaciane Cameron Highlands to pofalowane, załamujące się połacie terenu pokryte gęsto soczyście zieloną herbatą. Krzaczki są tak nasycone zielenią, że nawet przy braku słońca przedstawiają sobą cudowny widok. Jak pofalowane, zielone dywany. Herbata, dokąd oko sięgnie. Coś pięknego. 

so much weed!

Rodzaj herbaty na plantacji, którą nam pokazano, to podstawowa camelia sinensis, z której uzyskuje się herbaty typu białego, zielonego, chińskiego i czarnego, w zależności od poziomu utlenienia. Co ciekawe, drzewa herbaciane mogą urosnąć nawet do kilkunastu metrów wysokości, ale wówczas miałyby tylko ciemne liście, dające zbyt mocny smak, stąd się im regularnie co trzy lata podcina gałązki. Za to wskutek tego procederu starsze drzewka wyglądają jak bonsai i mają pnie o średnicy nawet 15-20cm. Na smak ma wpływ między innymi wysokość terenu. Im bliżej słońca, tym herbata szybciej rośnie, ale też wytwarza większe stężenie garbników. Ta plantacja znajdowała się na wysokości 1500-1600m n.p.m., wypośrodkowanej, ponoć dla herbaty optymalnej. Oczywiście tak ogromne połacie terenu wymagają obróbki, która jednak ponoć idzie całkiem sprawnie. Metodą ręczną zbierano drzewiej około 30kg liści dziennie, mechanizacja zdziesięciokrotniła ten urobek.



Niedaleko plantacji mieści się muzeum motyli, do którego na chwilę zajechaliśmy, tak samo jak plantacja truskawek; najciekawszym elementem tego mało ciekawego etapu wycieczki był młody Bengalijczyk, który robił za drobną opłatą zdjęcia ludzi z truskawkami trzymanymi przed obiektywem. Pomysłowe, ale w sumie to słabe.


Znacznie ciekawszy był wyjazd na jeden z wyższych szczytów regionu, Mount Berinchang, 2031m n.p.m. Był wprawdzie gęsto opatulony chmurami, spośród których tylko co kilka chwil na mgnienie oka ukazywał się panoramiczny widok, ale taki jest sens tego miejsca. Mossy Forest, czyli las mglisty polega właśnie na niemalże ciągłym zamgleniu. Na tej wysokości deszcze są dość rzadkie, więc roślinność jest uzależniona od kondensacji chmur, które tutaj właściwie bez przerwy przelatują. Ziemia i drzewa są gęsto pokryte mchem, który na bieżąco magazynuje wytrącaną z mgły wilgoć, zapewniając całej reszcie roślinności wodę. Bez mchu las szybko by wysechł, wskutek czego niedozwolone jest odrywanie mchu w tym miejscu. 

udało mi się w końcu trafić na dziurę w chmurach

Wprawdzie Mossy Forest brzmi jak nazwa jakiegoś gajowego zespołu folk metalowego, ale te omszałe, stare, powyginane drzewa, przez które przedzierają się chmury, robią naprawdę kapitalne wrażenie. Mystic forest, że tak powiem. Fauny i flory jest tutaj co niemiara, w oczy poza fantazyjnie powyginanymi drzewami rzucają się ogromne paprocie, gatunek z ery jurajskiej. Zresztą samych gatunków trawy cytrynowej rośnie tutaj siedemdziesiąt.




Przez las prowadzi drewniana kładka na palach, quasi kładka koronami drzew, koncepcja adoptowana w wielu krajach Europy środkowej, tyle że tutaj stanowi szlak turystyczny, którym można ponoć spacerować kilka godzin, no i jest bezpłatna.


A na koniec – jeśli uważacie siebie za pechowców z jakiegokolwiek powodu, to badajcie, jakiego pecha mają męskie cykady, zamieszkujące ten teren. Swój cykl rozwojowy rozpoczynają pod ziemią, gdzie przesiadują przez 7 do 14 lat. Po wykluciu żyją jednak tylko dwa tygodnie. Oczywiście chcą się wtedy naprędce pobawić, skoro śmierć czai się za rogiem, ale niestety jedna samica przypada na 100 samców. Więc nie dość, że taki męski cykad czeka pół wieczności, żeby się w końcu wygramolić z ziemi, to potem na 99% nawet nie ma jak się oddać w objęcia pro-life i rychło zdycha. Przesrane.


Koniec wycieczki po sześciu intensywnych godzinach, powrót do szpetnego Brinchangu, znośny obiad u muzułmańskiego Indusa (mają knajpki obite zieloną barwą islamu i w przeciwieństwie do Indusów nie-muslimów serwują całkiem zjadliwą strawę, np. murtabak) i dalej w drogę.

Czyli podsumowując dzień – dwie godziny snu, cztery godziny jazdy do Cameron Highlands w towarzystwie śpiących ludzi, potem sześć godzin wycieczki, szybkie żarło i trzy godziny do Kuala Lumpur, w towarzystwie osób, które zasnęły niemalże w momencie odpalenia przeze mnie silnika. To się nie miało prawa dobrze skończyć.

I nie skończyło się dobrze, choć mogło się skończyć jeszcze gorzej.

Jazda serpentynami przez dżunglę w kawalkadzie samochodów jest nużąca, jeśli wszyscy naokoło śpią, a człowiek jest na granicy wytrzymałości. Pamiętam jeden krótki postój na jakimś zakręcie i zrobienie zdjęcia dżungli. Potem pamiętam spojrzenie na nawigację i stwierdzenie, że skoro tylko trzydzieści kilometrów do autostrady zostało, to dam radę i wtedy się zdrzemnę. To był błąd.

ostatnie zdjęcie dżungli przed chwilą prawdy; patrząc na nie, w oddali słyszę małpy.

Drugi błąd, poprzedzający incydent, który każdego kierowcę powinien od razu zaalarmować krwistą czerwienią, to natrętne myśli „A, zamknę oczy tylko na dwie sekundy. Na pewno lepiej się poczuję”. W takim momencie trzeba od razu zjechać na pobocze i się zdrzemnąć, taka myśl stanowi alarm krytyczny. Teraz już o tym wiem.

.

.

.

.

.


Nagły huk otworzył mi szeroko oczy. Przechylone na lewą stronę auto sunęło po ulicy, szlifując przednią stroną podwozia asfaltową drogę pośrodku malezyjskiej dżungli.
Zasnąłeś!” wrzasnęła Ania.
Ale tylko na chwilkę!” odwrzasnąłem w totalnym szoku, ale za to rezolutnie.

Zatrzymałem auto kilkanaście metrów dalej na paśmie zieleni, zaraz nad przepaścią. Bo o czym nie pisałem – droga wiodąca przez dżunglę po prawej stronie miała górzyste zbocze, a po lewej, czyli stronie jazdy, miała przepaść. Naszpikowaną wysokimi palmami i innymi drzewami, lecz upadek prawie na pewno wiązałby się z całkowitym rozbiciem auta i zmasakrowaniem wszystkich w środku. 

[słabo mi się zrobiło, pisząc te słowa i mając wszystko jeszcze raz przed oczami...]

Szczęście w nieszczęściu polegało na tym, że dosłownie w tym miejscu, w którym zasnąłem i auto zaczęło zjeżdżać z drogi w kierunku przepaści, znajdował się wysoki na nie więcej niż 10cm krawężnik, a raczej nadproże przepływającego w tym miejscu pod drogą strumyku, o długości mniej więcej jednego metra. Na pozostałym odcinku drogi krawężników ani tym bardziej barierek nie było, więc pozornie nie wiadomo, po co ktoś go tam postawił, ale uratował nam życie. Wjechałem lewym prawym kołem w ten jeden szczęśliwie wystający bolec i auto odbiło mi z powrotem w kierunku drogi. Kawałęk wcześniej czy kawałek dalej byłaby katastrofa. Ten bezimienny drogowiec bezwiednie wykonał dobry uczynek. 

Co dalej robić w takiej sytuacji? 

ten kawałek krawężnika pośrodku zdjęcia uratował nam życie. Na wysokości rurki po lewej stronie już jest przepaść, i to dość stroma.

Auto stoi na poboczu z urwanym lewym przednim kołem, zadem wystaje pół metra na jezdnię, oszołomieni pasażerowie i jeszcze bardziej oszołomiony kierowca chodzą wokół auta. No dobra, sprawdzam numer drogi, sprawdzam ostatni słupek pikietażowy i dzwonię do wypożyczalni Hawk, skąd wziąłem tę Almerę. Tyle że wypożyczalnia co prawda jest zarejestrowana w Szwajcarii, ale obsługa jest hinduska. Jeśli nie macie za sobą epizodu próby porozumienia się telefonicznie po angielsku z Indusem, to wiedzcie, że jest to niemalże niewykonalne. Co pół godziny dzwoniłem do tej samej laski i za każdym razem musiałem powtarzać numer drogi, na jakiej mieliśmy wypadek. I za każdym razem reagowała tak, jakby się o tym dopiero co dowiadywała. Obiecana laweta została ponoć wysłana, ale za każdym razem dowiadywałem się, że będzie za dwie godziny. A godziny mijały.

Tymczasem stanął obok nas swoją na oko 30-letnią Corollą miejscowy chłopaczek, dobry ziomek Muhammad, władny angielskim na poziomie extremely basic. Ze względu na barierę językową nie byliśmy w stanie wymienić wielu słów, ale uparł się, że będzie nam towarzyszył, aż nadjedzie laweta, bo tutaj jest „not safe”. Trochę się zdziwiłem, bo wprawdzie zaczęło się robić ciemno, komary wyleciały na żer i coraz głośniejsze stawało się skrzeczenie małp w buszu naokoło, no ale przecież nie będę się bał takich makaków, prawda? Muhammad jednak dał mi do zrozumienia, że w tej dżungli żyją tygrysy i że dwa tygodnie wcześniej jeden z nich zaatakował człowieka kawałek dalej. Trochę zbladłem, ale postanowiłem nie dzielić się tą optymistyczną informacją z towarzyszami podróży. Wystarczy, że ja zostałem obarczony dodatkowym stresem.

Po mniej więcej trzech godzinach wkurzyłem się, zadzwoniłem do wypożyczalni, dowiadując się ponownie, że laweta będzie za dwie godziny i powiedziałem, że mamy człowieka, który nas podwiezie te trzydzieści kilometrów do autostrady i niech po prostu wyślą taksówkę do bramek. Zgodzili się, zamknąłem Almerę, położyłem kluczyki na urwanym kole, wcisnęliśmy się do leciwej Corolli Muhammada, wypakowanej po sam brzeg jakimiś ulotkami czy gazetami i pojechaliśmy z naszym wybawcą do autostrady, gdzie faktycznie już czekała na nas taksówka.

Dobry ziomek Muhammad to jedna z dobrych dusz, jakie spotkałem na mojej ścieżce życia.

Potem dwie godziny jazdy do Kuala Lumpur, taksiarz, który wystawił mi rachunek na 450zł wypisany na jakimś blankieciku bez żadnych danych (wypożyczalnia zwróciła mi pieniądze za przejazd, mimo reakcji na whatsappie, cytuję: „What is this???” na widok przesłanego zdjęcia „paragonu”). Załamanie nerwowe przyszło dopiero w hotelu w stolicy, kiedy zeszła ze mnie adrenalina.

Malezyjczycy umią w paragony niefiskalne

Koniec końców skończyło się na uszczupleniu kredytówki o 2500zł ze względu na ubezpieczenie (collision damage waiver), limitujące wkład własny przy jakimkolwiek zdarzeniu drogowym do tej kwoty. Następnego dnia podstawili mi zamiast Almery jakieś auto miejscowej produkcji o wyższym standardzie. Stwierdziłem, że chyba niczego się nie nauczyli, ale i z satysfakcją doszedłem do wniosku, że może i mam traumę (a mam ją do dzisiaj), ale Bogu dzięki nie wpływa ona na moją chęć prowadzenia autem. Od tego momentu jednak mam dużo więcej szacunku do spraw dotyczących bezpieczeństwa na drodze i zjeżdżam na kwadrans na drzemkę, kiedy mnie przyciśnie zmęczenie, nawet jeśli znajduję się o kwadrans od celu podróży. Polecam bardzo. Uczcie się na moich błędach.
.

.

.

.

.


W tym miejscu wplotę krótkie wrażenie, jakie zrobiło na mnie jedno z nielicznych malajskich piw, czyli Anchor Smooth. Otóż smakowało jak woda po ryżu z lekko słodowym posmakiem, bez goryczki. Coś okropnego, choć widziane przez pryzmat naszych perypetii drogowych, jednak nie najgorszego (2/10).

Kuala Lumpur zostawię sobie na odrębny wpis, tymczasem jeszcze pokrótce opiszę dalszą podróż samochodową na południe, aż do końca Półwyspu Malajskiego.


Malakka
to prawdopodobnie najstarsze miasto w Malezji. Obecnie półmilionowa aglomeracja została ufundowana na przełomie XIV i XV wieku i dzięki strategicznemu ulokowaniu przez następne dwa stulecia była najbogatszym miastem całego większego archipelagu. Kontestowana przez okoliczne sułtanaty, w końcu padła łupem Portugalczyków, którzy rządzili w niej przez ponad sto lat. Ich następcami byli Holendrzy na ponad 150 lat, po czym kontrolę nad miastem przejęli Brytyjczycy. Europejska okupacja przez narody o zróżnicowanej kulturze, jak również zainteresowanie miastem ze strony chińskich oraz indyjskich kupców odcisnęło na Malakce piętno widoczne chociażby w jej architekturze, ale i pejzażu etnicznym – obecni mieszkańcy formalnie dzielą się na Malajów, Chińczyków, Hindusów i innych, sporo żyje w tym mieście jednak również potomków małżeństw Chińczyków, Hindusów oraz Portugalczyków z malajskimi kobietami.


Malakka przywitała nas zielonymi alejami, mocno cynamonowym zapachem piernika na ulicach raz chińskimi bieda-biznesami, które już opisałem w relacji z Penangu. Mimo że Malajowie stanowią tutaj większość mieszkańców, to w centrum miasta na oko liczebnie dominują Chińczycy.

bieda biznes, ale biznes

Wpływ europejskiej przeszłości miasta jest ewidentny i wygląda w sporej mierze jak połączenie portugalskich i holenderskich korzeni z chińskimi naleciałościami. Pospacerowaliśmy bardzo urokliwym kanalikiem z rześkim powietrzem wiejącym od strony morza, mnóstwem kwiatów u brzegu i szpalerem restauracyjek z jedzeniem w dobrych cenach. Mocno wyluzowane miejsce ma w sobie urok starszych europejskich centr kulturowych w porze lata. Tych, w których nie ma zbytniego tłoku, ale nie ma też dynamiki Kuala Lumpur czy Penangu. Zamiast tego można sobie usiąść na kawę w kamiennym patio i wdychać woń kwiatów. Odrobina atmosfery Morza Śródziemnego w zupełnie innej części globu.


Minęliśmy holenderski cmentarz z białymi grobowcami i znaleźliśmy się na charakterystycznym Dutch Square, ze starymi kamiennymi budynkami całymi w czerwieni, z ratuszem i kościołem oraz miniaturą holenderskiego wiatraka. Kontrast holenderskich budynków z niektórymi Malajkami, okutymi od stóp do głów w czarne kwefy, z dłońmi schowanymi w czarne rękawiczki, jedynie z wąską szparą na oczy. No, w sumie jak w Amsterdamie obecnie. Obok stali rykszarze z najbardziej kiczowatymi rykszami, jakie widziałem. Wszystko w różu i pluszu, od Hello Kitty do Krainy Lodu. Chciałbym to w zasadzie odzobaczyć.



Na ochłodę pociągnąłem haust po hauście Anglia Shandy, jednego z kilku piwopochodnych produktów robionych w kraju. To nawet nie smakuje jak radler, bardziej jak mocniej nagazowany cytrynowy Lipton. Piwem smakuje tak samo jak pastry sour, czyli w sumie wcale. Ale gasi pragnienie i nie jest przesłodzone, więc lepsze od lokalnych korpolagerów (4/10).


Nie mieliśmy wiele czasu na zwiedzanie, więc udaliśmy się do górującego nad miastem kościoła pw. św. Pawła, a raczej jego ruin. Kamienne mury były głównie nawiedzone przez muzułmańskich turystów, co stanowiło ciekawą, eklektyczną mieszankę optyczną. Stojąca nieopodal brama A Famosy, portugalskiego fortu, jednej z najstarszych europejskich struktur budowlanych w tym rejonie świata, nie przyciągnęła naszej uwagi.


Wąska, pełna samochodów Jonker Street, usługowe serce metropolii, jest z kolei moim zdaniem przereklamowana, wyzbyta uroku, kiczowata i dużo mniej atrakcyjna od wspomnianego na początku kanaliku. Bierzemy świetny sok wyciskany z melona za 6zł i udajemy się do knajpki nad kanalikiem na curry chicken rice oraz zupę tom yam, łącznie 8zł za wszystko. Potem wyruszamy w stronę południową, do Johor Bahru, malezyjskiego hubu przestępczości graniczącego z Singapurem. Po drodze mijamy ogromne plantacje palm kokosowych rozpostarte na pofalowanym terenie z lewej i prawej strony od autostrady, wielkie, posadzone w równych rzędach. Prawdopodobnie najładniejsza monokultura, jaką widziałem. 

Co do Johor Bahru i Singapuru, to sprawę opisałem już wcześniej.

Następnym razem opiszę wycieczkę po Kuala Lumpur. 

piwne podróże 3654895120522362079

Prześlij komentarz

  1. Przeczytane na dwa tygodnie przed 2,5-tygodniową, mocno samochodową podróżą; przepaści też w niej będą. Od razu sobie położyłem w głowie 3 razy mocniejszy nacisk, żeby jechać bezpiecznie, uważnie i spokojnie. Dzięki za przesłanie. Wpis jak zawsze bardzo zajmujący.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za miłe słowa i przyjemnej, bezpiecznej wycieczki!

      Usuń

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)