Loading...

Chińska Malezja


- No bo wiesz, ja jestem „muzułmaninem”.

Łysy, ostro wstawiony Angol najwidoczniej cieszył się, że ma przed sobą Europejczyka, z którym może porozmawiać od serca. Co rusz gęba mu się rozszerzała w bezzębnym uśmiechu, w przerwach opowiadania o swoim życiu. Wyglądał jak typowy ogolony brytyjski zakapior, który w bójkach stracił wszystkie przednie zęby, ale z oczu patrzyło mu poczciwie. Najwidoczniej chciał się wygadać, stąd wymawiając słowo „muzułmanin”, ujął je w cudzysłów nakreślony gestem rąk. Bo i po prawdzie był ów cudzysłów na miejscu. Kiedy przysiedliśmy się do Johna, na jego plastikowym stoliku postawionym na zakole bocznej drogi w malezyjskim Penangu stała już pokaźna liczba pustych puszek i butelek po piwie. Kiedy toteż poinformował mnie o swojej wierze, szeroko otwarłem oczy i spojrzałem mu w twarz, po czym obróciłem wzrok ku rzeczonym butelkom i z powrotem. Zrobiłem tak może trzy razy pod rząd, po czym mój rozmówca dostrzegł moją konfuzję i poczuł się w obowiązku siebie wytłumaczyć. 

- Bo wiesz, w Koranie nie ma nic o tym, że nie wolno pić alkoholu. Owszem, nie wolno się upijać. I ja w to wierzę. Tyle że między trzeźwością a pijaństwem jest ta cienka czerwona linia, którą od dawna bezskutecznie staram się odnaleźć.


Popatrzyłem mojemu rozmówcy w oczy. On nie żartował; wszystko, co mówił, było na serio. Przybył kilkanaście lat temu do Indonezji, podążając śladem kobiety. Dla niej zmienił wiarę (choć w przypadku niewierzących Brytoli chyba lepiej mówić po prostu, że wiarę przyjął), ożenił się z nią, spłodził trójkę dzieci i po siedmiu latach przeprowadził się wraz z rodziną z Indonezji do Malezji, gdzie żyje już sześć lat. Interludium historii jego życia jest takie, jakie zostało nakreślone – jest bezzębnym pijakiem, który na ulicach Penangu szuka towarzystwa. Ciekawy człowiek ze smutnym życiorysem.


Siedzieliśmy jednak w miejscu wesołym. Jedynym miejscu craftowym, jakie mi się udało znaleźć w trakcie naszego pobytu w Malezji. Antarabangsa Enterprise to połączenie sklepu z piwiarnią. Ciasnej klitki z craftowymi piwami z ogródkiem piwnym, składającym się z szeregu plastikowych stołów i krzeseł postawionych na partyzanta na chodniku jednej z ciemnych, bocznych ulic Georgetown, głównego miasta wyspy Penang. W kiepskich filmach kung-fu to właśnie w okolicy takich spelun zaczynała rozwijać się akcja, której kulminacją było widowiskowe mordobicie. A ja byłbym jedynym człowiekiem na miejscu, który nie włada kung-fu. Antarabangsa nie wygląda czysto, nie wygląda bezpiecznie, ale jest to miejsce ze wszech miar autentyczne, pełne w większości chińskich lokalsów, pielgrzymujących tutaj wieczorami na popijawę. 

Oferta nie dość, że wykracza poza standardowe Guinnessy i Royal Stouty, obejmując również belgijskie importy oraz australijskie crafty z browaru Little Creatures, to w dodatku jest podejrzanie tania – dwa razy niższa niż u konkurencji, czyli zbliżona do cen piwa na wyspie Langkawi. Ta ostatnia jest jednak strefą wolnocłową, zaś Penang nie jest, co skłania do przypuszczeń, że nie wszystko w Antarabangsa bangla zgodnie z prawem. Nie szkodzi – ze względu na atmosferę i autentyczność jest to jedno z najlepszych miejsc piwnych, w jakich byłem.


I jest to również dlatego jedna z manifestacji chińskiej zaradności, którą można spotkać w wielu miejscach Penangu. Generalnie bowiem wyspa Penang uchodzi za hub kilku rodzajów. Hub chiński w Malezji, hub jedzeniowy, hub ekspatów, hub multikulturalizmu, hub przedsiębiorczości (stan ma najwyższe HDI po stolicy oraz spełnia definicję ekonomii wysokodochodowej) oraz hub technologiczny. Jak to wyglądało z perspektywy Georgetown, stolicy stanu, zajmującej część wschodniego wybrzeża wyspy? A więc po kolei:


Hub chiński
Chińczycy równoważą się na wyspie liczbowo z Malajami w stosunku 40:40 (poza tym 10% Indusów, głównie tamilskiego pochodzenia, oraz 10% różnych innych nacji). Na ulicy centrum Georgetown powiedziałbym wręcz, że dominują, Malajów jest w tym miejscu bardzo mało. Nawet Hindusów widywało się częściej niż nominalnych gospodarzy kraju. Tak zwanych „pozostałych nacji”, pomijając turystów i opisanego na początku Angola, raczej nie zauważyłem, więc nie jestem się w stanie wypowiedzieć o Penangu jako hubie ekspatów. Na pierwszy rzut oka nie jest to jednak Kuala Lumpur.


Hub multikulturalizmu
Zdecydowanie tak. W promieniu trzystu metrów wokół naszego hotelu w samym centrum miasta znajdowały się świątynia taoistyczna, kolorowa świątynia Sziwy, chiński kościół metodystyczny, kościół anglikański, kościół katolicki, cmentarz żydowski i meczet. Entuzjasta wykrzyknąłby – skoro działa, to działa! Szkopuł w tym, że niekoniecznie działa. W patchworkowym społeczeństwie łatwo jest podsycać wzajemne animozje, które koniec końców nawet przy najlepszej woli się pojawiają. Muzułmański rząd Malezji umiejętnie podsyca waśń między Chińczykami a Malajami, żeby umacniać swoją władzę. Chińczyków jest w państwie mniej niż Malajów, ale stanowią oni główną siłę ekonomiczną Malezji. Znajomy pomieszkujący przez kilka lat w Kuala Lumpur twierdzi, że szczególnie w okresie mnożenia się oskarżeń o korupcję wobec skorumpowanego ponad miarę rządu, ten ostatni ratuje się, przekierowując gniew społeczny na raczej cichych Chińczyków, niewiernych „pasożytów” bogacących się krzywdą muzułmańskich Malajów. Znajomy porównał to do sytuacji Żydów ponad sto lat temu, z tą różnicą, że Chińczycy trafnie przeczuwają, w który dzień nastroje pogromowe urastają do rangi fizycznego problemu i po prostu w takie dni nie otwierają swoich biznesów.




Hub przedsiębiorczości
Właśnie, biznesów. Otóż Georgetown jawi mi się po dziś dzień jako jedno z najbardziej przedsiębiorczych miejsc, w jakich byłem. Tyle że w postaci zgoła odmiennej od oczekiwanej. Z daleka Georgetown wygląda faktycznie nowocześnie, z wieżowcami usadowionymi na tle pokrytego dżunglą pasma górskiego, stanowiącego lwią część wyspy. Z bliska sprawy mają się nieco inaczej. Downtownu jako takiego nie znalazłem, za to chodząc po ulicach stolicy stanu, przecierałem oczy na widok setek, tysięcy małych biznesików mieszczących się w parterach ciągów kamienic wzdłuż chyba większości ulic Georgetown. To nie były nawet mikrobiznesy, to były nanobiznesy (wzdrygam się przed określeniem g**nobiznes, choć byłoby w zasadzie odpowiednie). Małe, brudne klitki oferujące albo podstawowe usługi pokroju kserokopiarki pamiętającej panowanie Denga Xiaopinga w Chinach, albo warsztaty wytwórcze. Na przykład kuźnie – w środku miasta malutkie kuźnie z piecami buchającymi gorącem na ulicę. Po co im takie minikuźnie? Ano po to, żeby chociażby wyrabiać śruby do tysięcy łódek, przycumowanych do mariny w Georgetown. Ale o tym później.


A dlaczego mi to imponowało? Wyniosłem bowiem wrażenie, że malezyjski Chińczyk może biedować, ale będzie to robił na swoim. Nie zaciągnie się ot tak do pracy u kogoś innego, tylko stworzy coś własnego. Choćby i niskodochodowego, ale jednak swojego. I właśnie ten duch przedsiębiorczości, zupełnie odległy od zachodniego korporacjonizmu, zrobił mi dzień.


Hub gastronomii
Wszak gastronomia to też gałąź biznesu. Podobnie jak w Singapurze, w Penangu gastronomia uliczna jest zwyczajowo skupiona w konkretnych miejscach, w których wystawia się od kilkunastu do kilkudziesięciu sprzedawców. W przeciwieństwie do Singapuru takie miejsca nie są niczym regulowane, a ewentualna wycieczka urzędniczek z naszego Sanepidu w to miejsce zeszłaby na zawał. Ot taki New Lane Hawker Center zaraz obok naszego hotelu, ponoć jeden z najlepszych w mieście. Sam „center” to mała hala z różnym jedzeniem i obszerny plac przy ulicy z plastikowymi krzesłami, na którym można szamać. Sercem strefy gastronomicznej jest jednak wąska ulica New Lane, wzdłuż której za dnia parkują wysłużone skuterki z przyczepkami, stanowiące mobilne punkty gastronomiczne. Lodóweczka na surowce, płyta z jednym bądź dwoma palnikami, obowiązkowa witrynka z wizualizacją oferowanego żarła, a do tego zaplecze sanitarne w postaci miednicy z mydlinami. I tak dwadzieścia skuterków pod rząd, każdy oferuje coś innego, maksymalnie dwa różne dania. 




Nie zachorowaliśmy gastrycznie ani razu na wyjeździe mimo niestandardowych warunków sanitarnych. Może między innymi dlatego, że dania serwowano w trzech wariantach ostrości:
Not spicy – ostre 
Mild – bardzo ostre 
Spicy – czacha dymi
Mnie to odpowiadało, Ani z kolei wcale. Malezja po dziś dzień pozostaje niepobita (no dobra, ex aequo z Singapurem) pod względem jedzenia. Niepobita zostaje za to zdecydowanie pod względem cen i w związku z tym ze stosunkiem jakości do ceny. Na New Lane wszamałem najlepszą pieczoną kaczkę w życiu (porcja za 4,50zł), bardzo dobry dry kwar teong i przepyszną laksę, zupę, która w moim rankingu wyprzedza tom yam oraz ramena. Laksa czasami trochę zalatuje wymiocinami, jako że jest zupą rybną, jednak w sposób, w jaki francuskie sery cisną skarpetą, czyli sposób przyjemny. Penang laksa na New Lane była zupą z makreli, lekko zakwaszoną, doprawioną tamaryndem, z makaronem ryżowym, kawałkami chili, sałaty, trawy cytrynowej, cebuli i ogórków. Pikantna, przepyszna zupa rybna. 



Na śniadanie zamówiliśmy zupę won ton, dim sumy, smażony chicken pie i sok z arbuza (wyciskany). Cena za dwie osoby łącznie 25zł. Nie mogłem się oprzeć i domówiłem jajecznicę z ostrygami, najdroższe danie całej strefy, całe 10zł. Szaleństwo. Wszystko było serwowane przez bardzo miłą chińską obsługę, co zresztą idzie w parze z wrażeniem, jakie odniosłem po wielu interakcjach z malajskimi Chińczykami – z reguły byli naprawdę sympatyczni. Zazwyczaj też doskonale mówią po angielsku, choć akurat na New Lane musiałem korzystać z pomocy przypadkowej, odzianej w moro Induski, żeby się porozumieć. 

A do śniadania Tiger White, singapurskie piwo, po które dość często sięgałem, jako że jest smaczne i rześkie. Ciasteczka, wanilia, kolendra i cytrusowość typu radlerowego. W sam raz na takie upały (6,5/10).

Ciekawostka – na niektórych kuchniach polowych właściciele umieścili duże napisy „not for muslims”. To akurat jednak nie ma nic wspólnego z animozjami, po prostu wieprzowina, którą oferowali, jak wiadomo, nie jest halal.


Ulica jako taka jest miejscem stołowania się większości mieszczuchów w Indochinach, niezależnie od kraju. Klitki, w których mieszkają, często nie są nawet wyposażone w kuchnie, stąd stołowanie się na ulicy jest koniecznością, zaś jedzenie jest z konieczności tanie. Ale zarazem tak doprawione i smaczniutkie, że aż mi się łezka w oku zakręciła w trakcie pisania tych słów. 


Odmienne wrażenie miałem w jedynej faktycznej restauracji, w której zjedliśmy. Street food w Malezji nie smakował Ani, więc zaciągnęła mnie do gastronomii stacjonarnej, dużo droższej i dużo gorszej. Chicken claypot, czyli danie pełniące funkcją socjalizującą – w establiszmencie podawali trzy rodzaje zupy w garach, podgrzewanych na środku stołu między klientami. Towarzystwo brało sobie chochlami zupę ze wsadem do miseczki, można było też dokupić dodatki na tackach i wrzucać je sobie do gara w celu podgrzania. Pomysł fajny, wykonanie fatalne. Cienki rosół z masą niewyrośniętych pasternaków i innych korzeni, które może stanowiłyby rarytas dla więźniów gułagu w syberyjskiej tundrze. Przyprawione niesmacznymi ziołami. Coś okropnego. A cena to 48zł za gar, więc dziesięć razy więcej od pysznej kaczki na ulicy. Próba uratowania całości przez dokupienie tacki z czymś, co wyglądało na ścięte białko jajka, spaliła na panewce. To było tofu. To fu. W takiej sytuacji jedynie przepicie tego szajsu 660ml butelką pysznego Royal Stout poprawiło mi humor.

Tyle syntetycznych wiadomości, czas na spacer po wyspie, żeby wchłonąć jej klimat.


Zaplanowany przeze mnie trekking po Georgetown prowadził nas obok świątyń hinduskich, megakolorowych, z leżącymi u wrót tamilskimi żebrakami o popuchniętych stopach. W pobliżu tychże z megafonów umieszczonych na minaretach do modłów wzywali muezzini, a zazwyczaj niedaleko w lekkim wietrze kołysały się czerwone lampiony świątyń taoistycznych. W rozpadających się kolonialnych kamieniczkach swoje chaotyczne i brudne bieda-biznesy mają Chińczycy, choć czasami też Indusi. W powietrzu unosił się zapach smażonego mięsa, sosu sojowego, trawy cytrynowej, czasami też liczi, czy też gnilnego duriana. Zero ładnych kobiet na ulicach, nie licząc Ani i niektórych Indusek. To minus.


Ruch uliczny robi wrażenie bardzo chaotycznego, brak używania kierunkowskazów jest zupełnie naturalny, zaś spychanie innych uczestników ruchu drogowego z pasa na pas jest chyba uznawany za manewr mieszczący się w granicach rozsądku i dobrego wychowania. Wzdłuż ulic można spotkać kuchnie polowe przyczepione do skuterków albo rowerów, w których danie kosztuje 4-5zł. Dla odróżnienia w przydrożnych barach trzeba zapłacić nawet 6zł za porcję kaczki. Wchodzimy do miłego Chińczyka po sok z arbuza i drałujemy dalej.


Zwiedzamy dwie chińskie świątynie przy Armenian Street, w tym Khoo Kongsi. Wypełnione zapachem trociczków, z ofiarami wiernych w postaci ciasteczek, owoców i coca-coli umieszczonych przy ołtarzykach. Nie wiem, kogo oni chcą tą colą otruć, ale ja bym po czymś takim raczej nie liczył na przychylność niebios. 


Wchodzimy na Chew Jetty, czyli stare chińskie osiedle umieszczone na palach na wodzie. Pale dodatkowo są wzmocnione betonem wlanym do rur stworzonych z plastikowych wiader, owiniętych wokół drzewa. Prowizorka, ale działa. Ta część miasta może się wizualnie kojarzyć z niektórymi brazylijskimi fawelami, tyle że jest dużo bezpieczniej. Miejsce jest przy tym dość turystyczne, więc można kupić sporo plastikowego szmelcu. Lepiej jednak wypić mango lassi, więc tak właśnie czynimy.



Wracamy na ląd stały, gdzie udajemy się do Little India. Od razu inni ludzie, inna muzyka, inne kolory. W tym miejscu Chińczycy są w absolutnej mniejszości, choć i tutaj mają swoją świątynię, nieopodal meczetu i kościoła anglikańskiego. Jest sympatycznie, ludzie uśmiechają się i pozdrawiają na ulicy. Mam nadzieję, że za plecami nie przeklinają. 


Poza Little India wchodzimy do kawiarenki na ochłodę. Wyciskany sok z fioletowej pitahaji zgodnie z obawami bardzo ładnie wygląda, ale jest raczej mdły. Rozmawiam z pakistańskim kelnerem – nawet dla niego ten upał jest męczący. Lokalny Chińczyk ze stolika obok spytał się o nasze pochodzenie, po czym zagadał o Kubicę. Wciąż go pamiętają jako etniczny rodzynek w Formule 1. Tor w Sepangu jednak od 2018 roku już nie organizuje wyścigów F1. Zainteresowanie kibiców było zbyt małe względem kosztów.


Zwiedzam Cheong Fat Tse Mansion, a.k.a. Niebieski Pałac. Przewodniczka zachwala, że jest to jeden z 10 najładniejszych pałaców na Ziemi. No nie wiem, jak dla kogo. Fakt, że całkiem fajny, z odsłoniętymi placykami, tworzącymi względnie cichą oazę w dużym mieście. Jego twórca jest jednak ciekawszy. Cheong Fat Tse określany jest mianem Rockefellera wschodu, zaś kiedy umarł w 1916 roku, na terenie angielskich i holenderskich kolonii w Azji flagi zostały opuszczone do połowy masztu. Z czego wnioskuję, że prawdopodobnie ostro partycypował w kolonialnym wyzysku miejscowych w imieniu swoich domniemanych mocodawców.


Wzdłuż wybrzeża mijamy ogromne, zielone polany, ładnie przystrzyżone, rozpościerające się między starymi pałacami. Miejsca stereotypowo wręcz angielskie, zachęcające do pikniku, co też wielu miejscowych uskutecznia. Bliżej centrum zaczynają się rzucać w oczy te indyjskie świątynie, które mają wpisany w kult symbol słońca. No powiem Wam, że jednak dziwnie mi się zrobiło na widok Tamila okadzającego kapliczkę z wielkim hakenkrojcem. Pewnie uskuteczniał rytuał powrotu z piekła pewnego znanego Europejczyka, a przynajmniej tak to wyglądało na pierwszy rzut oka.

rytuał wskrzeszenia słynnego akwarelisty metodą odwróconej kremacji

Odebrałem auto – Nissan Almera na pięć dni za równowartość 500zł. Załatwiłem formalności z dwoma fajnymi Induskami i wio, na górę Penang Hill, po lewej stronie ulicy z kierownicą po prawej. Manewruję między skuterami i staram się wpasować w kulturę nieużywania kierunkowskazów. Po drodze mijamy kolejne indyjskie świątynie naszpikowane swastykami i udajemy się coraz wyżej. Jedziemy szerokimi alejami osłoniętymi ogromnymi drzewami, za którymi rozciągają się imponujące rezydencje miejscowych bogaczy. Im dalej od centrum, tym bardziej Georgetown jest zielony, przechodząc w końcu w dżunglę, która pokrywa górujące nad wyspą wzniesienie. 



Na samej górze jest stosunkowo chłodno, co akurat w ten dzień było nam na rękę. Widoki świetne, szczególnie w stronę miasta. Bujna roślinność, soczysta i różnorodna. Na wierchu w końcu Malajowie liczbowo dominują – najwięcej jest kobiet w hidżabie, czasami spacerujących z chińskimi koleżankami odzianymi w szorty. Jest tutaj też meczet, niemalże sąsiadujący z hinduistyczną świątynią z figurą Shreka rozdeptanego przez czterorękiego radżę. Okej. 


Widok w dal, w stronę lądu stałego wyznacza horyzont następnego dnia, w który mieliśmy się otrzeć o śmierć. Ale o tym napiszę innym razem.

Piwnie najbardziej z Penangiem kojarzy mi się Royal Stout, którego mimo cen (poza knajpą Antarabangsa) wychyliłem tutaj sporo. Wówczas jeszcze w wersji naprawdę mocnej, bo zeszłoroczny pobyt w Singapurze oznaczał dla mnie rozpijanie się Royalem w odchudzonej, acz nie mniej świetnej wersji. Royal Stout (alk. 8%) prezentował głębię gorzkiej czekolady z bardzo subtelnym wafelkiem i karmelem. Finisz półwytrawny, delikatnie kwaskowy, ciut alkoholowy, ale w odpowiedni sposób względem tęgiego ciała. Co ciekawe, w tle przewijała się nutka wanilii i kokosopodobna, wskutek czego powstawało wrażenie barrel ejdżingu. I cóż z tego, że koncerniak, skoro świetne piwo? (7,5/10)


Pod względem różnorodności, jedzenia, pozytywnej energetycznie przedsiębiorczości, jak i sympatyczności mieszkańców oceniam Penang jako jedno z najciekawszych miejsc Azji południowo-wschodniej.

Royal Stout 3395430774831230631

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)