WFDP 2021. W końcu.
https://thebeervault.blogspot.com/2021/09/wfdp-2021-w-koncu.html
Nie chcę krakać, ale w ubiegły weekend podążałem A4 do Wrocławia z oddechem następnego lockdownu na karku. W tym sensie, że wszystko wydaje się zmierzać ku kolejnemu okresowi smuty narzuconej nam przez naszych zarządców, a więc należy się spieszyć uczestniczyć w imprezach, tak szybko mogą znowu zostać zakazane. Byłem na miejscu w sobotę i okazało się, że niezbyt wiele ludzi postąpiło podobnie do mnie. Nie, żeby obejście stadionu wrocławskiego świeciło pustkami, ale tłoku znanego z lat poprzednich nie było; rozmowy z wystawcami potwierdziły obserwację – ludzi było tym razem nieco mniej, a zdjęcia stoisk, do których ustawiały się długie kolejki chętnych po piwo, przynajmniej po części były skutkiem obsługiwania stoiska przez jedną osobę, kiedy akurat np. druga zrobiła sobie przerwę. Nie była to jednostkowa obserwacja – z rozmów z mniej więcej tuzinem wystawców wyłaniał się taki sam obraz – frekwencyjnie „w miarę okej”, „mogło być lepiej”, „niezbyt”. Narzuca się pytanie o przyczynę takiego stanu rzeczy. Mniej wolnych środków w kiesach ewentualnych festiwalowiczów, strach przed chorobą, czy jeszcze coś innego? Najprostsze wytłumaczenie wydaje mi się prozaiczne – wbrew obiegowej opinii Polacy nie są zbytnio imprezowym narodem, a jak ich już się nauczyło odgórnie, że mają żyć kilka miesięcy bez imprez, to niektórzy doszli do wniosku, że bez imprez można właściwie żyć przez cały czas i wegetacja zaczęła się na dobre. Trochę to jest smutne. Szczególnie że pogoda była w sam raz – zero deszczu, sporo słońca, dopiero pod wieczór zrobiło się chłodno.
Atmosfera jednak mimo frekwencji była świetna, a przynajmniej ja się świetnie bawiłem. Miesiąc wcześniej na Pinta Party cieszyłem się, że w końcu mogę poimprezować z dawno niewidzianymi znajomymi i przyjaciółmi ze sceny piwnej. Kilku osób jednak brakowało w Wieprzu, no i patrz – większość z nich spotkałem we Wrocławiu. Bardzo miło.
Co było jeszcze inne od poprzednich edycji WFDP, poza nieco mniejszą frekwencją? Liczba stoisk piwnych musiała zostać ograniczona wskutek przepisów deklaratywnie wymierzonych w pandemię do sześćdziesięciu – siłą rzeczy były więc rozstawione w większej odległości od siebie niż zazwyczaj, co skutkowało odczuciem większej przestrzeni. Bądź pustki, jak kto woli. Nie wszystkim to się podobało, ja nie miałem nic przeciwko.
Stałym elementem krajobrazu WFDP, ale i właściwie chyba wszystkich festiwali piwnych jest opłakany stan toalet, bo siuranie do otworu o średnicy 30cm najwyraźniej wykracza poza umiejętności ekwilibrystyczne niejednej ameby. Nawet w podchmielonym stanie człowiekowi ciężko się wchodzi do takiego miejsca, szczególnie po powrocie z Odessy, gdzie w centrum we wszystkich imprezowniach poza jedną toalety w centrum były czyściutkie przez całą noc.
Żywieniowo wydaje się, że nie było powodu do narzekania, bo zadbano o odpowiednią różnorodność gastronomiczną. Przyznaję, że zgłodniałem dopiero po północy, kiedy już stoiska były zamknięte, ale nadrobiłem to następnego dnia w centrum miasta, zajeżdżając w drodze do domu do jak zwykle świetnego Balkan Burgera.
Przejdźmy do części piwnej. Na festiwalu spędziłem jedynie osiem godzin, więc nie nabiłem zbyt wielu czek-inów, a właściwie to ani jednego, bo nie mam nawet konta na Untappd, ale postarałem się wyłuskać z tego czasu jak najwięcej na jak największej liczbie stoisk.
Najlepiej popiłem na stoisku Fortuny, która przy okazji zadbała o kapslarzy i bibelotofilów, wystawiając obok swojego namiotu na ziemi dwa pudła z kapslami oraz etykietami, niczym michy z żarciem dla psów. Wprawdzie wbrew memowi nie uważam, że etykieciarze to zwierzęta, ale jak usłyszałem, że pierwszego dnia któryś z nich podszedł do pudeł, wziął całą rolkę (!) etykiet i z nią czmychnął, to pomyślałem, że może nie wszyscy, ale niektórzy niestety tak. Piwnie przekonał mnie Komes Wymrażany Porter Bałtycki DBA z Kawą – gęste, oleiste, esencjonalne piwo, pełne nut likieru czekoladowego, palone, nienachalnie drewniane, trochę kawowe, ale w sposób zupełnie niefasolowy. Zdecydowanie mniej słodkie niż się spodziewałem, a przy tym iluzorycznie słonawe. Esencja craftu (8/10). Niewiele mu ustępowała Komes Wild IPA – nuty dzikie, agrestowe, białogronowe, trochę ogórkowe – kompleksowe, a zarazem rześkie piwo (7,5/10).
Warszawski birofil przyłapany na szabrach. Marcin is not amused. |
Na drugim miejscu pod względem jakości uplasował się u mnie Golem. Straight Outta Poznań to rasowy west coast, w którym wszystko się zgadza. Nuty z rejonów białego grona i kwiatu bzu, trochę białej porzeczki, no i grejpfrut. Oraz rzecz jasna wytrawność i faktycznie mocna goryczka (7,5/10). Bardzo ciekawe było „mexican gose” Macuiltochtli. Mocno limonkowe, bardziej słone od większości nowoczesnych gose, lekko podwędzone, z finiszem wchodzącym via limonka w rejony przypominające kokos. No i opuncja nie przeszkadzała (7/10).
Właściwie ex aequo z Golemem wylądowała Widawa za sprawą 9th Anniversary Imperial Baltic Porter BA. Nieprzesadnie beczkowy, esencjonalnie czekoladowy z nutkami ciemnych owoców i omal winną kwaskowością budującą ogółem dość wytrawny obraz tego przyjemnie palonego piwa (7,5/10).
Pokrewne klimaty zaserwowała Brokreacja, której Deep Dark Sea Bourbon BA z nowej warki również wypadł dość wytrawnie na tle przesłodzonych mocarzy będących teraz w modzie, z przyjemnymi nutami drewna. Świetna forma. Poprawny był Beerweek Festival German Pils – zbożowy z fajną goryczką i lekkim jabłuszkiem pod spodem (6/10).
Na stoisku Dzikiego Wschodu Jarek Ośka częstował ciekawym Matho Wanahtaka Buffalo Trace BA oraz ipkami, których nuty przewodnie były efektem dużej ilości polskich chmieli w składzie. O ile Totem Kwakwala miał ten nieco mdły, sadowy, jabłkowy, lekko agrestowy sznyt, który można kojarzyć z nowofalową polską lupuliną, o tyle Totem Absaroka, w którym wylądowała końska dawka chmielu Książęcego, jest piwem bardzo rześkim i mimo profilu oscylującego wokół białych owoców absolutnie nie jest piwem mdłym. Smaczne (6,5/10).
W poszukiwaniu pewniaków w takim miejscu człowiek w końcu zwykle ląduje na stoisku Łańcuta. Podbipięta jest moim zdaniem wciąż najlepszym polskim porterem bałtyckim, Kurna Chata smakuje nadal cudownie wiejsko, bardzo dobre były też imperialny pils U Rodziny oraz żytnia IPA Rye Na Ziemi. No a X Stoleti to jest perełka – zawsze smakuje tak samo, czyli wytrawnie ale nie wodniście, chmielowo i goryczkowo.
Raduga... w okolicy stoiska Radugi dało się odnaleźć Ducha Lasu, czyli podlaskiego skrytobójcę, którego wielodziesięcioprocentowy woltaż wraz z przypominającym Kukułki smakiem przypomniał mi domową porterówkę, po której na drugim roku studiów miałem w Krakowie tak ostry zjazd, że pamiętam to do dziś, mimo że nie powinienem pamiętać niczego. Z piwnych dobrodziejstw, Go Sour Nelson! łączył dodany sok z limonki z wyraźnie biało-gronowym oraz dieslowym chmielem Nelson Sauvin w satysfakcjonującą całość (6,5/10).
Na tego typu festiwalach zwykle poluję na stoiska browarów, z którymi nie miałem jeszcze przyjemności. Na stoisku Przełomu wybrałem Pod Prąd, czyli black IPA z miętą. Dodatek był wyczuwalny głównie w chłodzącym niczym Mentos finiszu, poza tym było to chmielowe acz nie przechmielone, ciemnosłodowe, czekoladowe, wytrawne piwo. Bardzo smaczne (7/10).
Na stoisku Browaru Opolskiego optowałem za Pilsem. Pasowałoby do tego piwa w sensie figuratywnym czeskie określenie „kvasnicove”, albowiem było w głównej mierze drożdżowo-kwaskowe, trochę słodowe i mało chmielowe. Co prawda nie do końca tak smakuje pils, ale jako sympatyczny lager na codzień broniło się (6/10).
Na pozostałych stoiskach postawiłem na stary, dobry fortel – prosiłem o piwo, które według sprzedających – często piwowarów bądź właścicieli – jest najbardziej udane. W ten sposób mogę szybko zdecydować, czy dalsze drążenie zmysłami portfolio browaru ma sens. Być może również niektórzy leją mi wtedy najsłabsze piwo, które najgorzej się sprzedaje, ale to ich strata. A było tak:
Majstersztyk
Nazwa browaru jest dość górnolotna, spodziewałem się więc, że nie będzie przynajmniej lipy. No i nie było lipy. Był zwiędnięty szczaw. Summer Ale smakował jak weizen IPA – był tak mocno fenolowy. Na dodatek drażniła nieprzyjemna, cierpka goryczka. Meisterstück my ass (3,5/10).
Tarnobrzeg
Tutaj polecono mi Awatara, w opinii sprzedającego „oldskulową east coast ipę”. No więc jeśli old skulowy east coast to karmelowa landryna, w której chmiel dostarcza tylko tępą, łodygową goryczkę, to by mi east coasty nie smakowały wcale. Na szczęście to po prostu nie był żaden oldskulowy east coast, tylko wyjątkowo nieudane piwo (3/10).
Tutaj w końcu było ciekawie. Saison Barrel Aged był bardziej wild niż barrel aged – multum dzikich nut daje piwu złożoność, uzupełnianą owocowością z rejonu jabłek oraz białego grona. Bardzo dobre, ciekawe piwo (7/10). Andersa warto będzie drążyć głębiej.
Odra Barrels
Apricot Jalapeno to piwo zarówno bardzo ostre, jak i bardzo soczyste. Owocowość sprawia, że piwo nie jest na jedno kopyto i mimo mocnej wyrazistości jest paradoksalnie całkiem wyważone. Smaczne (6,5/10).
Gangsta czyli Don Papa Rum Edition RIS, to kawał dobrego piwa – natłok nut ciemnych słodów oraz drewnianej klepki, oleista faktura, no i orzeźwiająca wytrawność w tych cukierniczych czasach. Dobry (6,5/10).
Tyle by tego było, bo wątroba z gumy nie jest. Zresztą do pełni szczęścia zabrakło mi porządnych zdjęć, więc może i lepiej, że tekstu tym razem jest tak mało. Generalnie w moim odczuciu wszystko (oprócz kibli) na plus, w ramach tego, co dało się zrobić zważywszy na istniejące obostrzenia. Mam nadzieję, że za rok znowu zawitam o stosownej porze do Wrocławia.
Pandemia mocno przetrzebiła kraft, niestety nie tylko na festiwalach. Np. spośród 5 multitapów działających wcześniej na gdańskim Starym Mieście ostały się najwyraźniej ... dwa. Smutne, że generalnie mniej ludzi chodzi do knajp i nie dotyczy to tylko jednego miasta.
OdpowiedzUsuńLudzie mają coraz mniej pieniędzy na zbytek niestety. Inflacja galopuje, zaś zarobki, jak zwykle, nie nadążają.
Usuń