Loading...

Imperium zagranicznych stoutów

Ciężko jest wytypować polskie RIS-y klasy światowej. Owszem, istnieją, doświadczenie jednak uczy, że spora część rodzimych piw w tym gatunku nie trzyma poziomu. Można oczywiście postawić na pewniaka i zainwestować w drogie, importowane piwo w tym stylu. Ale czy na pewno będzie to pewniak? Szkopuł w tym, że z mojego ale i cudzych doświadczeń wynika, że zagraniczne RIS-y wprawdzie potrafią się odwdzięczyć za wpakowane w nie dukaty, ale potrafią też srogo rozczarować, być aldehydowe, nieznośnie alkoholowe, totalnie nieułożone. Uśredniając więc, charakteryzują się stosunkowo niską stabilnością, szczególnie w relacji do niebagatelnej sumy, jaką na nie trzeba wydać.

W tym momencie warto wspomnieć o tym, że magia marki czy też magia renomy działa cuda w wypadku ogólnoświatowych, internetowych agregatorów ocen piwa, ale nie działa akurat specjalnie w przypadku Polaków. Otóż tak jak jakiś czas temu polscy użytkownicy Rejtbira notorycznie zawyżali oceny pitych przez siebie piw, tak zauważyłem, że obecnie potrafią być bardzo krytyczni szczególnie w odniesieniu do tych zagranicznych piw, za które trzeba płacić jak za pierogi na Saharze. W przeciwieństwie do użytkowników z krajów Zachodu, którzy dostając w gardziel wysoko wycenianym i ocenianym moczem, pardon, zmywaczem do paznokci, gotowi są udawać, że jest to morska bryza nasączona zapachem Afrodyty. Niżej podpisany stosuje zasadę „płacę – wymagam” i absolutnie nie widzę powodów, dla których miałbym zawyżać ocenę kiepskiego piwa tylko dlatego, że było drogie. Okłamywałbym wówczas przecież również samego siebie. Jeśli już istnieje jakaś korelacja, to odwrotna – płacąc dużo, oczekuję przynajmniej przyzwoitego poziomu i wzbiera we mnie złość, jeśli browar w zamian za moje zaufanie nawet tego nie dostarcza.

Warto się co jakiś czas krytycznym okiem pochylić nad importowanymi stoutami imperialnymi, żeby dać sygnał, w które piwa warto lokować swoje ciężko zarobione talary, a które lepiej omijać szerokim łukiem. Może kilka osób oszczędzi sobie przez to rozczarowania. Poniżej 22 przedstawicieli tego stylu.

Speedway Stout z browaru Alesmith (alk. 12%), klasyk nad klasyki, obecnie na trzynastym miejscu klasyfikacji generalnej RateBeer. Drogi, ale w postaci lanej z kija do ogarnięcia. No i to jest naprawdę pyszna rzecz. W aromacie połączenie winności, kwaśnych, porzeczkowych i wiśniowych nut z gorzką czekoladą. Balansowanie owoców kwaśnych owocami słodszymi – konkretnie maliną. Niespodziewanie owocowy aromat, nuty słodowe są na drugim planie. W smaku tak jak się spodziewałem, jest na odwrót. Dużo czekolady i kawy, ciemne słody górują nad owocami, nie przytłaczając ich zarazem. Delikatna nuta pumpernikla, sugestia wanilii. Gęste, oleiste, niesamowicie gładkie piwo. Wyraźnie słodkie, ale te 80 IBU wraz z palonym ziarnem dają temu radę na tyle, że w finiszu robi się wręcz wytrawnie. Alkohol jest świetnie ukryty – czuć go jedynie na języku i w przełyku w postaci przyjemnego, grzejącego mrowienia. Balans pierwsza klasa. Piwo bez słabych punktów. Zasługuje w pełni na swoją renomę. Trzeba również zaznaczyć, że jest niestabilne – różni znajomi byli nim rozczarowani przy kilku okazjach, bywało wyraźnie aldehydowe. Być może tym razem to ja miałem szczęście. (8,5/10)

Podobnie jak Speedway Stout, amerykański Old Rasputin (alk. 9%) z browaru North Coast jest piwem wyraźnie owocowym. Borówki i jeżyny przeplatają się w nim z czerwonymi owocami pokroju wiśni, stanowiąc doskonałe uzupełnienie gorzko czekoladowej bazy. Wyczuwalna jest kawa, lukrecja oraz szczypta tytoniu. W smaku zachwyca gładkość, kremowa konsystencja piwa. Jest niesamowicie dobrze ułożone. Pierwszy akord jest słodkawy, w ziemisto-kawowym finiszu robi się już jednak bardzo wytrawnie. Bardzo dobry balans, obawiałem się większej słodyczy, gdy tymczasem ją akurat zrównoważono mocną goryczką tak, żeby ta druga z kolei nie dominowała całokształtu. Tylko nieco mniejsza intensywność smakowa sprawia, że Speedway Stout jest lepszy. Jeszcze lepszy. (8/10)

Buxton swoim Tsarem (alk. 9,5%) poczyna sobie bardzo klasycznie. I bardzo bogato. Mocarna czekolada, trochę kawy, ciemne, leśne nuty owocowe, a do tego trochę toffi oraz kremu z orzechów włoskich. Gęste, intensywne piwo z palono-kawowym finiszem, wyraźnie wytrawnym, ale i nieco owocowym. Piwo jest intensywne, a jednocześnie smak szybko przenika przez gardziel, pozostawiając po sobie jedynie popiół i zgliszcza, że tak tę paloność opiszę. Tak, finisz jest wręcz skrajnie palony, a grzanie w przełyku po przejściu przezeń 9,5% alko to jest wręcz przykład żelaznej logiki. Super piwo. Szkoda tylko, że carowi Mikołajowi II zasłonięto na etykiecie oczy, jak pospolitemu kryminaliście. (8/10)

Jako tradycjonalista miałem spore oczekiwania wobec klasyka z Wysp, Samuel Smith’s Imperial Stout (alk. 7%). Niedoczekanie moje. Trochę gorzkiej czekolady, trochę kawy, trochę angielskiej chmielowej ziemistości, ale przede wszystkim zielonojabłkowy aldehyd octowy. W takim piwie. Z takiego browaru. Szejm, szejm. Wielka to szkoda, bo piwo zdecydowanie ma potencjał. Nie jest tak tęgie jak inne stouty w tym zestawieniu, ale jest bardzo kremowe i pozostawia na podniebieniu warstwę palono-kawową, która naprawdę się może podobać. Nu, ale to jest ewidentnie wadliwe piwo. Ma potencjał, ale co komu po potencjale, który pozostaje zawieszony w powietrzu? (6/10)

We szranki stanął również lany Amager Santa Muerte (alk. 10%), RIS miodowy. Piwo dość osobliwe. Podane z kranu było wpierw ciut mocno schłodzone, co uwypuklało jego owocowo-estrową stronę, przy czym były to bardziej żółte owoce sadowe niż owoce czerwone. W smaku jest sporo gorzkiej czekolady i paloności, a w finiszu trochę cierpkości alkoholowej. Była obecna dusząca nuta, która wpierw mi się skojarzyła z mocno zakurzoną piwnicą, ale to był jednak ten miód, i to w postaci która mi najmniej odpowiada, czyli właśnie duszącej, pokrewnej woskowi pszczelemu. Kompozycja smaku jest słodko gorzka, z pumperniklowo-czekoladowym trzonem i wyraźnie wytrawnym, palonym finiszem. Piwo zrobiło na mnie wrażenie kompaktowo-obłe, czyli gęste ale bez spodziewanej głębi. Ponadto delikatny aldehyd sugerował, że nie miałem do czynienia z pełnowartościowym produktem. Dobre, ale od piw tej klasy cenowej oczekuję więcej. (6,5/10)

Jakiś czas później ponownie sięgnąłem po RISa Amagera, mimo że ten browar generalnie uważam za zdecydowanie przeceniany. Tymczasem The Mortician (alk. 10,5%), blend amagerowego Hr. Frederiksen oraz Mortician Imperial Stouta z browaru Barrier, to w istocie bardzo smaczny trunek. Trzon stanowi tutaj ciemna czekolada oraz wiśnie, co daje efekt Mon Cherie, uzupełniony o nienachalny, zyskujący na sile wraz z ogrzaniem akcent kawowy. Żeby nie było całkiem deserowo, w tle przewija się trochę palonych oraz tytoniowych nut. Piwo jest dobrze wyważone, alkohol grzeje wprawdzie w rejonie gardła, ale nie jest ordynarny, a smak jest raczej po słodkiej stronie mocy, choć uniknięto przesłodzenia. Mam wrażenie, że trochę więcej ciała by mu się przydało, ale i w takiej formie jest to zaskakująco udana rzecz jak na ten browar. (7/10)

Speedway Stout jest sprzedawany w wielu różnych wersjach. Pewnego razu udało mi się zaliczyć wersję Vietnamese Coffee. Aromat w zasadzie nie zdradzał specjalnie odmienności od smaku (nie aromatu!) wersji podstawowej. Tak, aromat był jak smak bazowego Speedwaya – mocno czekoladowy, kawowy, pumperniklowy, palony, z sugestią wanilii i fenomenalną głębią. Nie był za to specjalnie owocowy, a wspomniana kawowość budziła również skojarzenia odsłodowe. W smaku za to lekko owocowe nuty kawy dominowały. Tej dodanej kawy, zmieszanej z i tak już częściowo kawową podbudową. Gładkość absolutnie bezbłędna, przez co piwo sprawia wrażenie kremu kawowego. Nawet finisz jest nieco mniej wytrawny, bardziej łagodny niż w podstawowej wersji. To piwo jest genialne. (9/10)

Ale czy najlepsze w tym przeglądzie? Mocna konkurencja nadeszła w postaci Cafe Borisa (alk. 9,4%) ze stajni chimerycznego Hoppin’ Froga. Konstrukcja podobna jak w kawowym Speedwayu, mianowicie w aromacie górują nuty odsłodowe, na czele z gorzką czekoladą, flankowaną przez kawę, nuty palone i delikatną wanilię. Kawa jednak dopiero w smaku w pełni objawia swoją moc. Ma jeszcze bardziej owocowy charakter niż w Speedwayu i fenomenalnie łączy się z głębokimi nutami gorzkiej czekolady. Piwo jest gęste, świetnie ułożone i zdradliwie pijalne jak na swój woltaż. Rewelacja. (8,5/10)

Cigar City z Florydy to legenda. I ufam, że mają w portfolio też naprawdę dobre RISy, bo Raspberry Halo (alk. 10,7%) mnie rozczarowało. Nie żeby było złe, ale do oczekiwanego poziomu się nawet nie zbliżyło. Ogółem łączenie RISa z malinami to moim zdaniem w teorii ciekawy, a w praktyce trudny kierunek. Tutaj malinowość jest ewidentna i robi naturalne wrażenie, a sparowana jest z gorzką czekoladą oraz ciemnymi owocami, głównie śliwkami. Brakuje mi mocniej podkreślonych nut palonych. Konsystencja jest na plus – gęsta, piwo-krem. Słodycz jest łamana malinowym kwaskiem w finiszu, natomiast alkohol poza grzaniem gardła nie jest odczuwalny. I niby wszystko dobrze, ale szału nie ma. Za mało głębi, nie jest też do końca przegryzione. To jedno z tych piw w trakcie picia których wzruszam ramionami, po czym gryzę się w wargę, rozpamiętując, ile na nie wydałem. (5,5/10)

Szwedzki Stigbergets znany jest ze swoich jasnych, mocno chmielonych piw nowofalowych. Kiedy się wziął za Russian Imperial Stout (alk. 8,5%), wyszła z tego średniawka. Ani bukiet nie jest ekscytujący (trzon to paloność, śliwka oraz pumpernikiel), ani ciało – choć trochę go ma – nie jest zbyt mięsiste, ani piwo nie ma głębi, ani nie zapada w pamięć. Niemalże przemyka w tle niezauważenie. Średni RIS, średnie piwo. (5/10)

Następne piwo z kolei jest ponadprzeciętne w pełnym zakresie tego słowa. Oscar Blues Ten Fidy (alk. 10,5%) uważany jest za klasyka gatunku. W pełni zasłużenie. Lany z kija okazał się być wręcz RISem pokazowym. Gęsty, kremowy, świetnie ułożony. Likier czekoladowy, kawowe lody w waflu, silna, ale nie kwaśna paloność, trochę pumpernikla i skórzanej tapicerki, a do tego owoce leśne, które swoimi ostrymi nutkami doskonale przeszywają gęstą, mocarną słodowość piwa. No i jeszcze palono-kawowy posmak klasy mistrzowskiej. Rewelacja. (8,5/10)

Ręki nie dam sobie uciąć za to stwierdzenie, ale wydaje mi się, że kiedy Břevnovský Benedict Russian Imperial Stout (ekstr. 21%, alk. 8,5%) wszedł na rynek, to był on pierwszym czeskim RISem. Wiem na pewno, że na dzień dzisiejszy jest to chyba najtańszy RIS jakiego piłem (0,3l z kija za bodajże 8zł), a jednocześnie jeden z najsłabszych. Kremowy, gęstawy, ale i nieznośnie kwaskowy, czy też wprost kwaśny. Mocno palony, lekko śliwkowy i mineralny w finiszu, no i delikatnie kawowy, mało tutaj jest natomiast czekolady. Liściasty posmak świadczy o obecności aldehydu octowego, poza tym kwaśność jest w nim zdecydowanie przesadzona. Słabo. (4/10)

Berliński Stone nie rozczarowuje. To znaczy, rozczarowuje zwyczajowo, ale przynajmniej wiadomo, czego się po nim spodziewać. Stone Pilot Series Fred’s Super Nut Stout (alk. 10,2%) z jednej strony jest wierny swojej nazwie i dosłownie przepełniony nutami orzechów oraz czekolady orzechowej. Mało jest orzechowych piw tak bardzo orzechowych jak to. Niestety, jest to również piwo przeładowane ordynarnie odczuwalnym alkoholem, wódczane, z nieprzyjemnie cierpkim finiszem. Stosunkowo wysoką ocenę dostaje ze względu na bardzo ciekawy aromat. (5,5/10)

Cóż pozytywnego mogę napisać o de molenowym Haken & Ogen Bourbon BA (ekstr. 24%, alk. 10,4%)? Już wiem, skomplementuję jego opakowanie. W przeciwieństwie do lakowanych piw Pohjali, w tym wypadku mamy bowiem do czynienia z elastyczną masą, która nie zasyfia podczas odpieczętowania całej podłogi w promieniu trzech metrów. Co do samego piwa, to ten RIS leżakowany w beczce po bourbonie w aromacie całkiem nieźle emuluje porto. Słodki zapach wiśni, śliwek, karmelizowanych rodzynek i miodowego sosu sojowego wypełnia nozdrza, choć odnotować należy niestety również nachalną obecność zielonojabłkowego aldehydu. W smaku dopiero robi się kawowo, palono, pojawia się wyraźna, korkowa nuta drewniana, a nawet trochę lukrecji. Jest więc ciekawie, choć to piwo jednak rozczarowuje. Aldehyd nigdy nie jest czymś przyjemnym i dopiero w piątym eurolagerze pitym w trakcie ogniska w liceum, kiedy próbujesz od dwóch godzin poderwać koleżankę z klasy równoległej, staje się czymś możliwym do zniesienia. Dwa, że jego obecność rzutuje na i tak niezbyt mocarne odczucie pełni, które zanika jeszcze bardziej pod wpływem aldehydowego kwasku. No i co do beczki po bourbonie, to zgaduję, że była ona napełniana wiele razy, także jej kokosowo-waniliowy charakter prawdopodobnie przeszedł w stan nicości zanim Haken & Ogen zostało do niej w ogóle przelane. W takiej postaci to piwo nie ma absolutnie sensu. Duże rozczarowanie. (3,5/10)

Cellarman’s Reserve (ekstr. 22%, alk. 8%) było pierwszym piwem, które leżakowało w zakupionym przez norweskie Nøgne Ø drewnianym tanku, w którym uprzednio leżakował koniak. I w tym tanku jest sporo funku. Czerwone owoce pokroju wiśni i aronii z dodatkiem akcentów skórzanych spajane są z czekoladowym RIS-em bazowym ciemnogronowymi, delikatnie karmelowymi nutami koniaku. Koniak tworzy więc pomost między dwoma światami, które w moim odczuciu się trochę gryzą, czyli między funkiem (nawet owocowym, jak tutaj) a wyraźnymi, bardzo ciemnymi słodami. W smaku mamy zespolenie tych światów na jeszcze wyższym poziomie, co kojarzy się całościowo z winiakowym Mon Cherie w ciemnej czekoladzie z odrobiną palonego ziarna. Mimo funku piwo ma trochę ciała, choć nie tyle, ile można by oczekiwać po parametrach, jest lekko kwaskowe i tylko lekko słodkie, nie jest też specjalnie gorzkie. Pewien problem mam tutaj z brakiem głębi, z niedostateczną wyrazistością smakową, mimo że kompozycja jako taka jest moim zdaniem bardzo intrygująca. Pachnie to piwo w zasadzie jak słodowy flanders, a w smaku jest niewiele bardziej RIS-owe. Czy eksperyment/wypadek wyszedł dobrze? Moim zdaniem mimo wszystko tak, choć wątpię, czy wszystko poszło zgodnie z zamysłem piwowara. (6,5/10)

Dobre kilka lat nie piłem niczego z norweskiego Haandbryggeriet, a raz że za kotłami miesza od jakiegoś czasu nasz rodak Kacper Kulpa (ex-Brewklyn), dwa że nie piłem nigdy wcześniej dwóch flagowych RIS-ów z tej stajni, trzy że udało mi się te RIS-y zakupić w naprawdę dobrej cenie. No to zobaczmy. Dark Force (alk. 9%) jest imperialnym stoutem pszenicznym. Dysponuje wprawdzie całkiem dosadną dawką gorzkiej czekolady, bardziej moją uwagę zwróciły jednak nuty owoców leśnych (borówki, jeżyny), brązowego cukru oraz lukrecji. A ja bardzo lubię ciemne leśne owoce w moich RIS-ach. Ciała to piwo wprawdzie ma sporo, jest jednak jak na styl zgodnie z pszenicznymi oczekiwaniami stosunkowo lekkie w odbiorze. Na odcinku słodycz (lekka) – goryczka (średnio mocna) panuje taki rozkład sił, jaki lubię, a owocowość wraz z czekoladą sunie ku dość wytrawnemu finiszowi, gdzie z kolei wyłania się wyrazista, lekko kawowa paloność, zaokrąglona wspomnianym brązowym cukrem. Piwo bogate ale nie przekombinowane, gładkie i ułożone. Super! (8/10)

Kolejny RIS-em od Haandbryggeriet jest jeszcze mocniejszy Odin’s Tipple (alk. 11%). Jest to również piwo mocno owocowe, przy czym nuty owoców leśnych są raczej peryferyjne, centralne miejsce oddając owocom czerwonym, które mi się kojarzą z czerwoną porzeczką, kwaśną maliną i bardziej subtelnym czerwonym jabłkiem. Owocowe nuty są dobrze wpasowane w ciemną słodowość, która objawia się nutami likieru czekoladowego, pumpernikla oraz kawowej paloności w finiszu. Odczucie w ustach jest w miarę gładkie, łamane wszak ostrawymi nutkami owocowymi, zaś lekka słodycz jest zmywana w gardle wytrawnością, która ma nieco zalegający charakter. Alkoholu nie udało się do końca ukryć, wskutek czego na wspomnianą, wytrawną naturę finiszu składa się również alkoholowa cierpkość, a etanolowe ciepło wypuszczane z gardła retronosowo oczyszcza drogi oddechowe. Nie ma też spodziewanej głębi. Jest dobre, ale to trochę mało jak na najwyżej oceniane piwo renomowanego browaru. (6,5/10)

Holenderski De Molen od lat leżakuje w drewnianych beczkach między innymi swojego ciemnego klasyka, czyli imperial stouta Hel & Verdoemenis. Wersja Wild Turkey (alk. 13%) została całkowicie zdominowana przez ten bourbon, wskutek czego można w niej wyodrębnić między innymi nuty dębiny oraz miodu, toffi oraz delikatnej wanilii. Nutki ciemnej czekolady, lukrecji, pumpernikla oraz tytoniu z piwa bazowego w zasadzie bezbłędnie się z tym komponują. Co trzeba zauważyć, to że piwo mimo niemalże zerowego nagazowania nie jest specjalnie gładkie, tak jakby przejęło zadziorność oraz wyczuwalny alkohol burbonu. Co gorsza, mam wrażenie, że szorstkość siadła na głębi piwa, którą w zasadzie zniwelowała. W rezultacie wprawdzie bukiet jest mocno złożony, ale i mocno powierzchniowy, żeby to określić w ten sposób. Piwo jest rozczarowująco płaskie i jakąkolwiek namiastkę głębi przejawia dopiero w nieco kawowym finiszu. Doskonały przykład na to, jak można za pomocą drewna zepsuć rewelacyjne piwo. (6/10)

Mooi & Meedogenloos Bourbon BA (ekstr. 24,1%, alk. 11,2%) jest piwem, które w celu uniknięcia dysonansu poznawczego lepiej nie traktować jako RISa i nie nastawiać się na standardowy efekt bourbonu. Otóż wpływ drewna jest w nim wprawdzie ewidentny, niemniej jednak piwo z początkiem pachnie raczej jak czerwone wino z dodatkiem jabłek i białego pieprzu. Wraz z ogrzaniem pojawia się trochę kokosowych nut białej dębiny, tutaj jednak połączonych z elementami kiszonymi. Ciemno owocowa winność oraz przyprawy są obecne przez cały czas. I tak jak aromat budzi kojarzenia z infekcją, tak smak przynosi ulgę, bo piwo skisłe nie jest. Jest jednak mało głębokie i złożone. Ot trochę winnych nutek, słodyczy i najwyżej średniej pełni, a w finiszu dopiero możemy raczyć się spodziewanym na dużo większym stopniu intensywności połączeniem gorzkiej czekolady i paloności. Jest w porządku, ale to trochę mało jak na tego typu piwo. (6/10)

Szkocki Fyne Ales mnie raczej rozczarował, ale co oni wyczarowali wespół z De Molenem, to klękajcie Ślązakowcy. Znaczy się – no Holendrzy mogli i pewnie mieli jakiś wpływ na całokształt, ale Mills And Hills (alk. 9,5%) jednak uwarzono w Szkocji. I czego my tutaj nie mamy – pumpernikiel przede wszystkim, a potem wilgoć. Konkretnie – wilgotne drewno. Nie wiem, czy drewniane elementy wylądowały w piwie czy to drożdże tak oddziałały na słody, ale jest mokre drewno, więc powstaje szkocki klimat. Czekolady nie ma raczej wcale, za to szczególnie w smaku jest wyraźna skórzana tapicerka, dużo borówek, trochę melasy, no i kawowy posmak. Piwo jest wyraźnie kwaskowe, przy czym bardziej niż z palonością łączy się to z nutami owoców leśnych, które to wraz z ogrzaniem stają się coraz bardziej wyraźne, zarówno w aromacie jak i w smaku. To piwo to świetny, niebieskojagodowy, kwaskowy w finiszu deser. W punkt. (8/10)

Kees Export Porter 1750 (alk. 10,5%) jest piwem pokazowym tego wysoko ocenianego holenderskiego browaru, a mimo to w moje łapy wpadł w zasadzie przypadkowo, wskutek promocji w sklepie specjalistycznym. Jak na importowanego RIS-a o tej renomie jest to swoją drogą pozycja wręcz budżetowa, a piwo jest tak wyśmienite, że warto na nie polować niezależnie od promocji. Aromat jest słodki, deserowy i bardzo intensywny. Likier czekoladowy z maksymalnie gorzkiej, przykurzonej czekolady, lody kawowe w wafelku o delikatnie waniliowym odcieniu, trochę jeżyn i borówek, ciut skórzanej tapicerki i tytoniu. Spore ciało jest równoważone przez czekoladową goryczkę i kawowo-paloną kwaskowość, która elegancko zmywa z podniebienia słodycz piwa. Jest głębia, jest balans – Kees zrobił rewelacyjny deser piwny, którego pozostająca na podniebieniu gorycz i tak ma w sobie słodką nutę. Wyśmienite! (8,5/10)

Czasami zupełnie niespodziewanie, w stanie kompletnie wyzbytym oczekiwań, człowiek trafia na absolutną perełkę. Tak było, kiedy łażąc sobie po katowickich tapach moje oczy dostrzegły na kranie Frack & Frick (alk. 10,6%), wędzonego stouta imperialnego stworzonego przez holenderski De Molen we współpracy z browarem Kees. Zamówiłęm je w zasadzie z braku laku, jako że wprawdzie lubię wędzonki, wolę jednak zazwyczaj klasyczne RIS-y, a w dodatku spodziewałem się wędzenia torfem, na które w tej akurat chwili niespecjalnie miałem ochotę. I co się okazało – raz, że wędzonka jest klasyczna, absolutnie nie torfowa, dwa, że piwo nie tylko jest kompleksowe, ale w dodatku cudownie głębokie, złożone i gładkie. Jednym słowem – genialne, a wiecie, że daleki jestem od nadużywania tego określenia w stosunku do piwa. Gęsty, esencjonalny wywar przepełniony jest nutami soczystej, wędzonej śliwki, melasy, sosu barbecue, soczystych czerwonych owoców oraz czekolady deserowej. Jest tak gęste i kremowe, że miałem wrażenie, że bardziej je żuję niż piję. Fantastycznie złożone, z nietuzinkowym nadymieniem. Geniusz. (9/10)

Jak widać po powyższym przeglądzie, wydanie dużej sumy pieniężnej na piwo nie gwarantuje tego, że będzie dobre. Czasami jednak warto zaryzykować, bo można zostać niemalże wyrwanym z butów. Zastanawia ogromny rozstrzał jakościowy w RIS-ach z holenderskiego De Molena, który pokazał, jak można zmaścić styl, ale i jak można w jego obrębie wykrzesać piwo genialne. Alesmith ze swoimi Speedwayami mnie oczarował, podobnie jak Hoppin Frog swoim Cafe Borisem. Rozczarował angielski Samuel Smith, zachwycił z kolei również angielski, ale młodszy browar Buxton ze swoim Tsarem. Zdecydowanie warto upolować Old Rasputina z amerykańskiego North Coast oraz Dark Force z norweskiego Haandbryggeriet, odpuszczając sobie zarazem Odin’s Tipple. Piwami bez dwóch zdań wartymi zachodu jest Kees Export Porter 1750, Frack & Frick oraz Mills & Hills w kooperacji szkockiego Fyne Ales z holenderskim De Molenem. Ten Fiddy z Oscar Blues to pyszne piwo. Rozczarowały z kolei Cigar City z Florydy, szwedzki Stigbergets, czeski Brevnov oraz berliński Stone. Kwestią sporną są RIS-y duńskiego Amagera oraz zainfekowany Cellarman’s Reserve z Nogne O.

Średni poziom piw w tym przeglądzie wypadł bardzo wysoko i zapewne za jakiś czas pojawi się następne zestawienie RIS-ów z importu, jak mi się uda uzbierać ich odpowiednią ilość.

recenzje 6555751504400391679

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)