Loading...

Czeska Szwajcaria i inne dylematy

Kiedyś, bodajże na blogu Kawa i Rakija, trafiłem na ciekawe podważenie zasadności nomenklatury geograficznej, odwołującej się do innych miejsc. Czeska Szwajcaria, Saska Szwajcaria, Kaszubska Szwajcaria, Wenecja Północy, Paryż Wschodu, Kalkuta Zachodu, … nie, Londyn może wyrzućmy z tej wyliczanki. W każdym razie tego typu nazewnictwo zdradza zarówno aspiracje, jak i pewne zakompleksienie. Miejsce, które aspiruje do innego miejsca, nigdy nie będzie oryginałem, zawsze tylko mimikrą, a ta, jak wiadomo, nie ma specjalnie pozytywnych konotacji. Każde miejsce jest unikalne, wszak nie ma drugiego takiego miejsca na świecie, tymczasem odwołując się do innego istniejącego miejsca, przyznaje już na starcie, że nie jest takie samo. Ergo jest gorsze. A po co się od razu ustawiać na straconej pozycji?

Pomny tego dylematu i oczekiwań, jakie z automatu generuje powyższa nomenklatura, starałem się wjechać do parku narodowego Czeska Szwajcaria bez zbędnego mentalnego balastu. Na miejscu byłem już długo po zmroku i oto pozytyw na przywitanie – portierką w moim hotelu w Krasnej Lipie była pierwsza naprawdę ładna kobieta, jaką widziałem od ponad tygodnia. Poza instagramem rzecz jasna. Wyjaśnienie – tydzień poprzedzający wjazd do Czeskiej Szwajcarii spędziłem na delegacji w Niemczech. Nawet nie wiecie, jak taki widok działa kojąco na zmysły po siedmiu dniach sensorycznej deprywacji w tym zakresie.

Sam Aparthotel Lipa też mocno polecam, chociaż nie ukrywam, że rezerwacji dokonałem na skutek bardzo okazyjnej ceny. Dlaczego akurat w tej miejscowości? To proste – raz, że chciałem zwiedzić Czeską Szwajcarię, dwa, że przy ryneczku, przy którym usadowiony jest hotel, mieści się również mający całkiem niezłą opinię browar.

O browarze za chwilę przeczytacie więcej, ale jaki by nie był, nie miał szans zrobić na mnie większego wrażenia niż kraina, która się nim może poszczycić. Wjazd w Czeską Szwajcarię w trakcie złotej czeskiej jesieni, zaraz po świcie, kiedy słońce ślizga się po załamujących się, falujących polanach i oświetla drzewa umojone jesiennymi liśćmi, pieszczącymi oko paletą barw obejmującą całe spektrum od zieleni, przez żółć i czerwień aż po brąz, to coś absolutnie fantastycznego.

Rejon jest bardzo oszczędnie osiedlony. Większość ludzi mieszka w małych, wręcz mikroskopijnych osadach porozrzucanych po pokrytych lasami i polami wzniesieniach. Zgaduję, że swoją nazwę kraina zawdzięcza wzniesieniom, lasom, w których można napotkać ciekawe formacje skalne oraz tradycyjnym drewnianym chatkom, w których mieszka część miejscowych. Poza tymi chatkami w Czeskiej Szwajcarii można również napotkać opustoszałe pałace, gmaszyska porzucone przez wysiedlonych mocą Dekretu Benesza z Czech Sudetendeutsche, którzy w pośpiechu musieli uciekać z tej części kraju. Budynki wyglądają tyleż imponująco, co przerażająco – popadają w ruinę, zjadane bezlitośnie przez ząb czasu i stanowią pomnik upiornych czasów minionych. Takim pomnikiem, właściwie nie mniej upiornym, ale za to stanowczo brzydszym, są również napotykane w zielonej głuszy fabryki. Otóż czechosłowaccy komuniści stanęli po wojnie przed nie lada zadaniem. Chodziło mianowicie o to, żeby oszpecić na industrialną modłę piękny, górzysty kraj. Wdrożyli więc w życie motto, że aby zepsuć malowniczo położoną górską miejscowość, należy wstawić w jej środek szarą, wyjątkowo paskudną, kopcącą fabrykę, najlepiej przy biegu rzeki bądź potoku. Obecnie fabryki na terenie parku narodowego już nie kopcą, ale za to straszą powybijanymi oknami oraz sypiącymi się fasadami. Poza walorem edukacyjnym już niczemu nie służą te pomniki narzuconej industrializacji rolniczej krainy.

Jednak to nie osady stanowią o atrakcyjności Czeskiej Szwajcarii. Nie osady, tylko widoki. I to nawet nie tyle widoki panoramiczne, oglądane z licznych wzniesień, lecz widoki widziane od wewnątrz. Czyli w lasach. Z ręką na sercu nie pamiętam, kiedy odczuwałem taką frajdę jadąc przez las. Droga wije się w tej krainie często pośrodku gąszczu ogromnych iglaków i drzew liściastych, u stóp których rozpościera się ściółka umoszczona brązowymi igłami oraz liśćiwiem. Co chwila mija się formacje skalne wyrastające zaraz przy drodze bądź też bardziej w głębi boru. Mijam suche o tej porze koryta górskich potoków, a gdzieniegdzie tylko pojedyncze promienie wczesnego jesiennego słońca przebijają się przez korony drzew, opatulając bladym blaskiem wąską, krętą, wijącą się drogę.

Jedzie się dobrze, bo ruch jest bardzo mały i tylko co jakiś czas mija się rowerzystę bądź osobówkę. Gorzej, jak przyjdzie człowiekowi na tak wąskiej drodze wymijać się z autobusem bądź ciężarówką. A i to się zdarza.

W takiej scenerii najlepiej jest wyłączyć muzykę, zsunąć okna w aucie do samego dołu i powoli sunąć przez tę piękną krainę, biorąc raz po raz głęboki wdech, wypełniający płuca stuprocentowo bezsmogową, aromatyczną mieszanką żywicy, ściółki leśnej i porannej wilgoci. Zarówno ciało jak i umysł resetują się w błyskawicznym tempie.

Na ochutnavkę z kolei można się udać do browaru Falkenštejn w Krasnej Lipie. Który miałem pięćdziesiąt metrów naprzeciwko mojego hotelu, jak już nadmieniłem. Z zewnątrz ładna, wiekowa kamienica, wnętrze jednak jest już na wskroś nowoczesne. Falkenštejn jest jednym z nielicznych odwiedzonych przeze mnie czeskich browarów, które nie próbują łączyć wiejskiej przaśności z urokiem podrzędnej piwiarni dla lokalnych pijusów. Obskurantyzmu nie uświadczyłem, a za to znalazłem się pośrodku nowoczesnego, drewnianego dizajnu. Prostego, schludnego, miłego dla oka. Widoczna za przeszkleniem warzelnia koloru stalowego też nie próbowała udawać miedzianej, jak to w większości chyba browarów restauracyjnych bywa. Umieszczona z rogu restauracji biblioteczka ze starymi książkami była jedynym dyskretnym puszczeniem oka w kierunku old skulu i wbrew pozorom dobrze się komponowała z otoczeniem. Schludnie, bez przykrych zapachów z kuchni i spod stołu, z rockową muzyką uzupełniającą klimat i całkiem fajną barmanką, ale nie tak fajną jak wspomniana na początku recepcjonistka. W przeciwieństwie do tej ostatniej, biegłej w angielszczyźnie, barmanka dysponowała narzędziem komunikacyjnym w postaci mocno połamanego niemieckiego, zaś jej czeski był dla mnie niemalże zupełnie niezrozumiały.

W poniedziałek lokal wypełniony był w jednej trzeciej, a wśród gości można było ujrzeć miejscową inkarnację Stanisława Tyma, miejscową inkarnację Big Foota oraz grupkę skejtów w obsranych gaciach. Czas się w tej krainie zaiste zatrzymał.

Ucieszyłem się na widok okazjonalnego hubertowego menu z dziczyzną. Jelenia już niestety nie było. Był królik. Więc wziąłem dzika. Dania za 35-40zł, więc na polskim poziomie. Poziom smakowitości… cóż, obiad jak obiad. Moje uwielbienie dla gulaszu z knedlami nie może przysłonić faktu, że czeska kuchnia absolutnie nie jest wykwintna. Jest całkiem smaczna, ale jej główną funkcją jest to, że ma szybko i sprawnie sycić, sprawiając, że człowiek może wlać w siebie więcej piwa. A że przy takim trybie funkcjonowania z czasem nieuchronnie zgrubnie, no to trudno. Problem może mieć z tym co najwyżej żona. I pewnie dlatego w niemalże każdej wsi tutaj jest burdel.

Ciekawostką jest fakt, że Falkenštejn jest bodajże pomijając Kocoura w nieodległym Varnsdorfie najbardziej na północ położonym browarem w Czechach. Ciekawostką jest też, że jest to kolejny browar w tej części Czech, który robi pokazowego pilsa bez śladu diacetylu. Falkenštejn Svetly Lezak 11 jest słodowy, chlebowy, dosadnie chmielowo-ziołowy, z umiarkowaną goryczką i, jako rzekłem, bez nut masełka. Bdb (7/10). Masła nie brakowało za to w następnym piwie. Polotmavy Lezak 12 to tosty z masłem, aldehyd octowy, posmak toffi z lurowatą kawą, umiarkowana goryczka. Wodniste i wadliwe piwo. Słabe (3,5/10). American Pale Ale 13 to piwo z podkreśloną goryczką. Bukiet to cytrusy i brzoskwinia z dodatkiem brzoskwiniowej maślanki i truskawek. Czyli back to the (Czech) old school, kiedy to estrowo-diacetylowe górniaki nowej fali były u naszych południowych sąsiadów czymś powszechnym. Oh well (5,5/10). RAPL SID, opisany jako refreshing american pale lager, to lekkie, słodowe, nieco chlebowe piwo z nutami nowofalowego chmielu, dającego nuty cytrusów oraz cebuli. Od idei american pale lagera nie odeszli zanadto, piwo jest więc mało intensywne. Bez wad ale i bez uniesień (5/10). Na koniec muszę browar jednoznacznie pochwalić. Tmavy Special 14 to tmave dokładnie po mojej linii. Mus czekoladowy, trochę kawy i melanoidynów, a w tle bardziej kandyzowany cukier niż karmel. Lekka słodycz balansowana goryczką, świetna pijalność. To jest to (7/10).

Ciężko mi browar ocenić jednoznacznie, ale wypad do Czeskiej Szwajcarii polecam z całego serca, no a jak już człowiek jest niedaleko, to grzechem byłoby nie wpaść na pilsa i tmave do Krasnej Lipy. Zresztą, Falkenštejn to i tak pierwszorzędny browar w porównaniu do tego, co mnie czekało niedaleko stąd, po niemieckiej strony granicy. A ściślej, na pograniczu niemiecko-polskim.

Ale o tym napiszę innym razem.

piwne podróże 8539299596641333225

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)